Porzucenie Kijowa w jego walce byłoby największym błędem. Bo to nie tylko jego walka.

Przez media – nie tylko polskie – przewaliła się ostatnio fala analiz i komentarzy wskazujących, że lada moment Zachód wymusi na Ukrainie zawieszenie broni w wojnie z Rosją. Miałoby to być przede wszystkim skutkiem rosnącego zmęczenia konfliktem oraz rozczarowania brakiem postępów ukraińskiej kontrofensywy.

Na pierwszy rzut oka ma to sens i oparcie w faktach. Rzecz w tym, że tylko na pierwszy. Po kolejnych ocena sytuacji staje się mniej oczywista.

Defensywa informacyjna

Owszem, ukraińskie siły zbrojne są wciąż dalekie od zdobycia Krymu i odwojowania Donbasu. Grzęzną na umocnionych pozycjach rosyjskich, ponoszą ciężkie straty w ludziach i sprzęcie, a lokalnie agresor przechodzi do kontr ataków. Sygnały o taktycznych sukcesach żołnierzy gen. Wałerija Załużnego, a nawet o akcjach mających spore znaczenie dla potencjalnego przełomu operacyjnego – np. o rozbudowie przyczółków na wschodnim brzegu Dniepru w obwodzie chersońskim – nikną w masie komunikatów o wyniszczających, beznadziejnych walkach pozycyjnych.

Jednocześnie Rosjanie atakują przy użyciu dronów i rakiet obiekty cywilne na zapleczu (co bez wątpienia ma negatywny wpływ na morale ludności) oraz – przede wszystkim – infrastrukturę energetyczną (co może być kluczowe w perspektywie nadchodzącej zimy). Moskwa wykazuje natomiast większą odporność polityczną i ekonomiczną na zadawane jej straty oraz wdrażane sankcje, niż przewidywali to optymiści. Przetrwała zamieszanie związane z puczem Prigożyna, władzy Władimira Putina i jego kamaryli nic poważnego nie wydaje się dzisiaj zagrażać, a na front trafiają wciąż nowe fale mięsa armatniego i sprzętu. Nic to, że coraz niższej jakości – grunt, że kombinacja liczebności i determinacji wystarcza, by wciąż skutecznie bronić zagrabionych terenów.

Tymczasem opinia publiczna na Zachodzie z wolna traci zainteresowanie sprawą ukraińską, na co wpływa i przedłużanie się konfliktu, i medialne wypieranie go przez dramatyczne doniesienia z Bliskiego Wschodu. Makabryczne sceny ze Strefy Gazy bardziej działają na zbiorowe emocje i w świadomości wielu ludzi są dziś o wiele istotniejsze niż wspomnienie o Buczy i Irpieniu, zaś faktyczne czy rzekome ludobójstwo, którego ma się dopuszczać Izrael, przynajmniej relatywizuje zbrodnie rosyjskie. Jakaś część opinii publicznej Zachodu (wyraźnie mniejsza) zastąpiła natomiast współczucie Ukraińcom i oburzenie na Rosjan współczuciem dla Żydów i oburzeniem na hamasowców.

Konflikt bliskowschodni ma zresztą nie sposób temu zaprzeczyć – także bardziej wymierne – skutki dla bezpieczeństwa europejskiego niż tylko wahnięcie zainteresowania konsumentów medialnej papki. To ryzyko zawirowań na rynku energii, zakłócenia łańcuchów dostaw (gdyby wojna rozlała się w regionie, mogłaby zagrozić transportowi przez Kanał Sueski), a przede wszystkim możliwe nowe fale migrantów zmierzających na Stary Kontynent. Oczywiste jest, że nie wszyscy z nich przybędą tylko po dach nad głową i ciepłą strawę. Niektórzy – głównie po to, by wspólnie z i tak już mocno zradykalizowanymi członkami miejscowych społeczności islamskich podkładać bomby, rozjeżdżać samochodami świąteczne jarmarki lub wyprawiać się na ulice z naostrzoną maczetą. Ten scenariusz dodaje paliwa radykalnym partiom w wielu krajach, stary mainstream zmusza zaś do karkołomnej gimnastyki polegającej z grubsza na próbach przejęcia części retoryki i postulatów skrajnej, ksenofobicznej prawicy, ale bez utraty twarzy przed dotychczasowymi, centroprawicowymi i lewicowymi zwolennikami.

To wszystko stwarza dogodny grunt dla ofensywy propagandowej, sterowanej przez samą Rosję, a realizowanej przez jej cichych sojuszników w świecie zachodnim i obliczonej na tworzenie powszechnego wrażenia, że ta wojna i tak jest nie do wygrania, więc należy jak najszybciej ją przerwać. A wtedy wszyscy odetchną z ulgą… i zajmą się wreszcie ważniejszymi (dla nich) sprawami.

Nie da się ukryć: po błyskotliwych sukcesach w pierwszej fazie wojny, tuż po rosyjskim ataku z 24 lutego 2022 r., Ukraina i jej przyjaciele są dziś w informacyjnej defensywie. Wygrywają na tym froncie pseudorealiści, którzy z lubością eksponują wątki ukraińskich problemów wewnętrznych, kosztów ponoszonych przez Zachód na „żywienie wojny” i pośrednio związanych z konfliktem strat ekonomicznych, a także potencjalnych korzyści, jakie mogłaby przynieść normalizacja stosunków z Rosją (oraz jej sojusznikami i kibicami).

Mało istotne lub całkiem pomijane jest w tej narracji najważniejsze: strategiczne skutki zamrożenia lub zakończenia konfliktu na jego obecnym etapie.

Warunki kapitulacji

Spróbujmy sobie wyobrazić, że oportunistyczni politycy ulegną informacyjnej presji – i wybiorą rozwiązanie łatwiejsze „tu i teraz”. Czyli postanowią po prostu zmusić Kijów do zakończenia wojny. Technicznie to nic trudnego, wszak bez zachodniej kroplówki Ukraina nie ma cienia szans na dalszą walkę. Wystarczy więc zmiana stanowiska kluczowego sojusznika, Stanów Zjednoczonych (hipotetycznie możliwa, zwłaszcza w kontekście nadchodzących wyborów prezydenckich), i drastyczne ograniczenie wsparcia z ich strony. A nawet gdyby Waszyngton wytrwał w swej dotychczasowej polityce, to korekta stanowiska kluczowych graczy w Unii Europejskiej też miałaby rujnujące skutki. W grę wchodziłoby nie tylko wstrzymanie lub zdecydowane zmniejszenie ich pomocy ekonomicznej czy wojskowej, lecz także utrudnianie logistyki amerykańskich dostaw, sabotowanie inicjatyw w międzynarodowych instytucjach, rozluźnienie sankcji itd. Sama groźba takich działań powinna wystarczyć, by ukraińscy politycy siedli do stołu rokowań – a Moskwa zapewne chętnie skorzystałaby wtedy z okazji, by wyplątać się z wojny, która przecież doprowadziła ją na krawędź przepaści. Z pełną świadomością, że im później to uczyni, tym straty po jej stronie będą większe – w tym te nieodwracalne.

Bardzo prawdopodobne, że gdyby w najbliższym czasie zrealizowano taki scenariusz, przyklepana zostałaby rosyjska aneksja Krymu oraz obwodów donieckiego i ługańskiego, zapewne także tej części chersońszczyzny, która pozostaje w tej chwili pod wojskową kontrolą okupanta. Nie byłoby mowy o znaczących odszkodowaniach dla Ukrainy (symboliczne można sobie od biedy wyobrazić). Niewykluczone, że w ramach propagandowego „gestu dobrej woli” Rosja uwolniłaby za to porwane ukraińskie dzieci, przynajmniej te, które opowiedziałyby w zachodnich telewizjach o tym, jak dobrze były traktowane. Przerwanie ognia (lub, co bardziej prawdopodobne, dopiero podpisanie jakiegoś „traktatu pokojowego”) oznaczałoby pewnie zniesienie wszystkich lub przynajmniej większości zachodnich sankcji nałożonych na Rosję w czasie wojny. I radosny powrót do „business as usual” z kremlowską despotią. Możliwe, że w pakiecie znalazłaby się zgoda Moskwy na członkostwo okrojonej Ukrainy w strukturach Unii Europejskiej, a nawet NATO. I oczywiście wspólne gwarancje bezpieczeństwa dla państw basenu Morza Czarnego uroczyście potwierdzone przez Rosję, USA, Unię lub jej niektórych członków, a może także Turcję, Chiny, Wielką Brytanię… Lista „sukcesów” to już tylko kwestia wyobraźni. Albo cynicznych przewidywań, kto zechce ogrzać się w cieple „pokojowej” atmosfery i otworzyć sobie furtki do intratnych interesów nie tylko bezpośrednio w regionie.

Scenariusz pozornie całkiem sympatyczny, ale jego długofalowe skutki, możliwe do prognozowania już teraz, zdecydowanie nie napawają optymizmem. Idąc od końca: w praktyczne znaczenie wspomnianych „gwarancji” po wcześniejszych doświadczeniach mogliby uwierzyć tylko szczególnie naiwni optymiści. Co bowiem oczywiste, Rosja wykorzystałaby wojenną pauzę na odbudowę swojego potencjału politycznego, gospodarczego, a zwłaszcza wojskowego – w celu wywrócenia stolika po raz kolejny, za kilka lub kilkanaście lat, w bardziej sprzyjających okolicznościach. I z pewnością już nie popełniłaby błędów, które wpakowały ją w kłopoty za pierwszym podejściem.

Jej ewentualne przyzwolenie na integrację Ukrainy ze strukturami Zachodu miałoby również charakter taktyczny. Proces taki jest bowiem dla Moskwy nieakceptowalny, tak psychologicznie, jak i politycznie: zagrażałby bowiem jej fundamentalnym interesom. Sam fakt wyrażenia owej zgody – paradoksalnie – byłby natomiast propagandowym sukcesem, bo potwierdzałby rolę Rosji jako mocarstwa, które ma coś do powiedzenia w sprawie decyzji innych formalnie suwerennych państw, a także samej Unii czy NATO. Tworzyłoby to bardzo niebezpieczny precedens.

Kolejnym byłyby dokonane w światłach rampy ukaranie ofiary za jej heroiczną postawę i obronę teoretycznie fundamentalnych dla cywilizacji Zachodu wartości (bo opisane warunki de facto oznaczają kapitulację Ukrainy) oraz nagroda dla agresora za jego butę i pogardę dla reguł porządkujących międzynarodową wspólnotę. Z łatwym do przewidzenia, bardzo zachęcającym sygnałem wysłanym do innych potencjalnych burzycieli globalnego ładu.

Świat (nie)pokoju

Co do odbudowy rosyjskiego potencjału, to całkowity powrót do stanu sprzed wojny nie wydaje się na szczęście możliwy, choćby z tego powodu, że Europa nauczyła się radzić sobie całkiem nieźle bez rosyjskiego gazu i (częściowo) ropy, zaś nowi beneficjenci tej sytuacji (w tym Amerykanie) nie oddadzą łatwo pola. Niemniej w perspektywie kilku lat – pod warunkiem spełnienia pewnych dodatkowych warunków, w tym dobrej współpracy z Chinami oraz politycznej ślepoty wpływowych kręgów decyzyjnych w USA i Unii – Rosja jest w stanie znów osiągać znaczące zyski z eksportu surowców oraz przynajmniej minimalizować straty na polu technologicznym. W konsekwencji: z jednej strony przygotować się na nowy konflikt pod względem czysto wojskowym, a z drugiej – zwiększyć swą odporność na sankcje ekonomiczne.

Nowa agresja rosyjska przeciwko Zachodowi zapewne przebiegałaby etapami. Otwarte działania militarne dotyczyłyby raczej peryferii. Każdy kolejny władca Kremla będzie dobrze wiedział, że bezpośrednie uderzenie w istotne kraje NATO czy Unii byłoby samobójstwem. Tym bardziej że popełnione przez Rosję błędy już trwale zakotwiczyły w północnoatlantyckiej wspólnocie Finlandię czy Rumunię, wzmocniły amerykańską (i szerzej – NATO-wską) obecność w Polsce oraz małych republikach nadbałtyckich, a także zapewniły strategiczne „domknięcie” Bałtyku przez Szwecję. Już dziś bowiem, nawet bez formalnego członkostwa, kraj ten i tak jest faktycznie jednym z wojskowych i wywiadowczych filarów Paktu w regionie, dzięki swemu potencjałowi oraz daleko idącemu zaangażowaniu we wspólne planowanie i działania.

Nie wygramy tej wojny za Ukraińców, ale wciąż możemy im pozwolić na odniesienie ostatecznego zwycięstwa. W ich i naszym interesie

To jednak nie oznacza braku kłopotów po naszej stronie. Rosji pozostaje szeroka paleta narzędzi o charakterze asymetrycznym. Począwszy od dywersji przeciwko liniom zaopatrzeniowym i infrastrukturze krytycznej (także wykonywanej „pod cudzą flagą”, choćby rękami islamskich radykałów, ale równie dobrze komercyjnie pozyskanych „zielonych ludzików” z szeroko pojętego sektora prywatnego). Dalej mamy sponsorowanie partii i ruchów społecznych w jakikolwiek sposób destabilizujących środowisko polityczne i gospodarcze wybranych krajów (od skrajnej lewicy po ultraprawicę, zależnie od chwilowych potrzeb, względnie separatystów, radykalnych ekologów, pacyfistów itp.). I wreszcie realizowana na masową skalę polityka rozbudowy sojuszy politycznych i biznesowych, odtworzenie przedwojennych siatek agentów wpływu i inwestowanie w nowych. Umiejętne zastosowanie tych narzędzi (a Rosja ma niezbędne po temu doktryny, kadry i struktury), także przy użyciu zdolności do oddziaływania w cyberprzestrzeni, spowoduje, że następcy Putina wcale nie będą musieli napadać na nas zbrojnie, bo sami – całkiem „pokojowo” – damy im wszystko, czego chcą. W tym drastyczne ograniczenie naszej suwerenności na rzecz kremlowskich decydentów, tak w obszarze polityki, gospodarki, jak i praw człowieka.

Po drodze będzie nas prawdopodobnie czekać dodatkowy problem z Ukrainą. Jest bowiem spore ryzyko, że wymuszenie na niej podpisania niekorzystnego układu spowoduje gwałtowny wybuch złych emocji, wzrost nacjonalizmu (tym razem także o ostrzu antyzachodnim), a także zaprzepaszczenie już dokonanych reform wewnętrznych. Konsekwencją byłby krach społeczny i ekonomiczny. W najczarniejszym możliwym scenariuszu na południowy-wschód od granic Unii i NATO (Polski też) mielibyśmy wtedy państwo upadłe – z wszelkimi negatywnymi konsekwencjami dla naszego bezpieczeństwa. Notabene, to świetny i użyteczny wariant rozwoju sytuacji z punktu widzenia Moskwy, mamy więc gwarancję, że rosyjskie służby specjalne będą aktywnie działać na jego rzecz.

Inne wyjście

Na szczęście jest alternatywa. Środowe uchylenie Ukrainie drzwi do integracji z Unią to jej ważny element. Ale potrzeba też dalszego wsparcia wojskowego dla Kijowa, konsekwentnego utrzymywania i doskonalenia sankcji osłabiających Rosję, a przede wszystkim zdolności do długo falowej polityki, cierpliwości i mądrego realizmu. Nie wygramy tej wojny za Ukraińców, ale wciąż możemy pozwolić im na odniesienie ostatecznego zwycięstwa. W ich i naszym interesie.

Takim wspólnym zwycięstwem będzie po pierwsze trwałe wybicie kłów wiszącemu nad Europą Środkowo-Wschodnią drapieżnikowi, po drugie – zapewnienie realnego, a nie papierowego bezpieczeństwa w rejonie Morza Czarnego (co – w uproszczeniu – oznacza m.in., że Krym musi być NATO-wski), a po trzecie takie wsparcie odbudowy i reform w samej Ukrainie, żeby w przewidywalnej perspektywie stała się w pełni funkcjonalnym członkiem zachodniej wspólnoty. A w dodatku świeciła dobrym przykładem zachęcającym inne państwa aspirujące do naszego klubu. Gra wykracza bowiem poza samą Ukrainę i ma charakter zerowy – to, co Zachód w niej straci, automatycznie zyskują jego fundamentalni przeciwnicy. Warto o tym pamiętać, zanim zaczniemy powielać kapitulanckie narracje. ©Ⓟ