Na wypadek gdyby ktoś zapomniał, kim był Leonard Bernstein, napiszę. Wielkim, wizjonerskim dyrygentem, który pracował z najważniejszymi orkiestrami swoich czasów. Ale też szanowanym kompozytorem muzyki amerykańskiej (Amerykanie mają na tym punkcie pewien kompleks, nawet wynajmowali do stworzenia „narodowej muzyki” europejskich twórców, choćby Antonína Dvořaka).

Bernstein skomponował m.in. dziś dość zapomnianego poza wyspecjalizowanymi teatrami i odbiorcami „Kandyda”, ale też jeden z najważniejszych musicali świata – „West Side Story”, przypomniany w 2021 r. przez bardzo medialnie nagłośnioną ekranizację w reżyserii Stevena Spielberga. Na marginesie: zastanawiam się, po co było to kręcić, skoro nagrodzona 10 Oscarami o 40 lat starsza wersja wciąż przyciąga widzów przed ekrany, tyle że telewizyjne. Może właśnie dlatego? Spielberg się chyba przeliczył, bo owszem, krytyce i branży się podobało (siedem Oskarów to dobry wynik), za to finansowo było słabiej – film zarobił tylko 74,8 mln dol. Ile osób zapamiętało, że to „West Side Story” Spielberga, a nie Bernsteina, to już inna sprawa.

A był czas, gdy wielki Leonard był celebrytą (z tą różnicą, że miał niekwestionowane dokonania). Można było o nim poczytać w prasie jak, nie przymierzając, o Marii Callas (tak, kiedyś tacy ludzie fascynowali czytelników prasy kolorowej). Trafiał nie tylko do stałych bywalców sal koncertowych, lecz również do domów zwykłych Amerykanów, prowadząc program, w którym uczył, jak słuchać muzyki. Potrafił przybliżyć nawet najbardziej skomplikowane utwory, wielkie symfonie wytłumaczone przez niego takt po takcie stawały się historiami, których najmłodsi słuchali z otwartymi ustami… A do tego fascynował też prywatnie. Przystojny, zadbany, ubrany zawsze z wyrafinowanym luzem. A i zwrotów akcji w jego życiu nie brakowało. Nic dziwnego, że stał się bohaterem „Maestra” – najnowszego filmu Bradleya Coopera, który zagrał w nim również główną rolę.

No i się zaczęło! Filmu jeszcze nie znamy, ale wystarczyły zwiastuny. Cooper może rzeczywiście nie wygląda dokładnie jak Bernstein, ale się stara. O jakości aktorstwa nic jeszcze powiedzieć nie można (co nie wszystkim przeszkadza w wypowiadaniu się), za to o nosie… Tak, jest doklejony. To się wprawdzie normalnie nazywa charakteryzacja, ale tym razem zmianę wyglądu aktora do roli nazwano „Jewface”. Nos jest podobno za duży i podobno ociera się o karykaturalne wyobrażenie Żyda. A w ogóle, to jak się nie umie zagrać Bernsteina bez nosa, to nie należy się do tego zabierać (to zdanie Tracy-Ann Obermann, znanej aktywistki i niezbyt znanej aktorki grywającej w angielskich sitcomach). I – jeszcze bardziej w ogóle – dlaczego nie-Żydzi mają grywać Żydów?

Fakt, Bernstein był potomkiem Żydów z Ukrainy. Najprawdopodobniej zatem powinien go zagrać jakiś inny potomek Żydów z Ukrainy. Ba! Był osobą biseksualną – ze związku z Felicią Montealegre Cohn doczekał się trojga dzieci, a jako mocno już dojrzały pan związał się z młodszym mężczyzną. Sam o sobie powiedział, że jest w nim po połowie mężczyzny i kobiety. W myśl zasady „każdy powinien grać kogoś podobnego do siebie”, którą się ostatnio forsuje, powinien więc go zagrać biseksualny Żyd, potomek uciekinierów z Ukrainy. Oczywiście z odpowiednim od urodzenia nosem. A właściwie dlaczego nie dyrygent i kompozytor? Dlaczego niekompozytorzy grają kompozytorów? Czyżby tylko dlatego, że ci ostatni nie dorobili się wystarczającej liczby wystarczająco głośnych aktywistów prokompozytorskich?

Idąc dalej tym tropem dojdziemy do nakazu, a przynajmniej zalecenia, by każdy grał siebie. Bo podobno każdy może stworzyć jedną wielką rolę w życiu. A właściwie nie stworzyć, tylko pokazać samego siebie. I wystarczy.

Wiarygodne udawanie kogoś innego, niż się jest, na scenie lub przed kamerą nazywa się… aktorstwem. Ponieważ Meryl Streep jest aktorką i to potrafi, mogła zagrać Zofię Zawistowską w „Wyborze Zofii” – choć Polką nie jest! – i np. Margaret Thatcher w „Żelaznej Damie”, a po drodze jeszcze wiele innych ról (bo to się właśnie nazywa rola) – Włoszek, dziwnych pań z amerykańskiego Południa, osób młodszych i starszych od niej samej itd. Ale nigdy samej siebie. Z tego samego powodu Jacek Poniedziałek nie grywa w filmach tylko gejów (a właściwie chyba w ogóle ich nie grywa, ba, zdarzyło mu się kreować na ekranie postaci, powiedziałbym, hiperheteroseksualne). Bo umie. A z przekonania, że geja może grać tylko gej, a Żyda Żyd, wynikałoby też coś dokładnie przeciwnego: osobę heteroseksualną musiałaby grać osoba heteroseksualna, a nie-Żyda nie-Żyd. Już widzę oczyma wyobraźni te komisje do sprawdzania, jakie kto ma preferencje, jakie pochodzenie (do ilu pokoleń wstecz?) i czy w związku z tym może wystąpić w danej roli. I przechodzi mnie dreszcz. ©Ⓟ