Straszenie terrorystami, których samemu się tworzy, czy użyciem broni atomowej należy do starego arsenału wojny informacyjnej. W erze mediów społecznościowych tym ważniejsza jest umiejętność odróżniania blefu od realnego zagrożenia.

Od wieków polityka opiera się na manipulacji. Sprytne oszustwo często opłaca się bardziej niż naga przemoc. Rzecz jasna niekoniecznie stoją za tym złe intencje – niekiedy kłamstwo lub blef służą dobrej sprawie. Po te instrumenty sięgają nie tylko politycy; dla służb specjalnych jest to ważna część warsztatu od początku ich istnienia.

Popularny zestaw narzędzi jest z grubsza znany. Obok polityczno-wywiadowczej masówki zdarzają się jednak oszustwa wyjątkowe. Bardziej finezyjne, bardziej brzemienne w skutki albo imponujące zbójeckim rozmachem.

Gdy nie wiadomo, o co chodzi…

…to zazwyczaj chodzi o pieniądze. To popularne stwierdzenie świetnie pasuje do jednej z najbardziej znanych mistyfikacji w historii: sfingowanego procesu templariuszy. Ten średniowieczny zakon rycerski, zasłużony w bojach z niewiernymi o Ziemię Świętą, z czasem przekształcił się w niemal suwerenną potęgę, niezwykle innowacyjną organizacyjnie, bogatą i wpływową. W końcu stał się zagrożeniem dla pozycji papieża i niektórych królów. Jeden z nich, władający Francją Filip IV Piękny, najprawdopodobniej potężnie zadłużony u zakonników, pewnego dnia sięgnął po środek ostateczny. Oskarżył templariuszy o wszystko, co w tamtych czasach najgorsze: od sodomii i dzieciobójstwa poprzez magię i czary oraz spiskowanie z Saracenami po herezje ciężkiego kalibru – bezczeszczenie krzyża, czczenie tajemniczego demona zwanego Bafometem i wyrzeczenie się Chrystusa. Ówczesny wielki mistrz Jakub de Molay próbował szukać ratunku u papieża Klemensa V, ale ten wziął stronę króla Francji. Czołowi templariusze szybko zostali aresztowani i po okrutnych torturach zamordowani, zakon uległ kasacie, a ocaleli bracia rozproszyli się po peryferiach Europy. Gigantyczny majątek podzieliło między siebie parę innych zakonów, płacąc przy tym znaczny trybut na rzecz króla.

Musiały minąć stulecia, by potwierdziły się spekulacje o królewsko-papieskim spisku. Dokumenty, które odnaleziono w przepastnych archiwach watykańskich w pierwszych latach XXI w., jasno wykazały, że nie było żadnej herezji, a pozostałe zarzuty opierały się na nieporozumieniach albo zostały wyolbrzymione na zamówienie władców. Papież – zdaniem badających sprawę historyków – ewidentnie działał pod dyktando Filipa, od którego był mocno uzależniony. Notabene ofiar do dziś formalnie nie zrehabilitowano. Legenda templariuszy, ich tajemnic i rzekomego „alternatywnego chrześcijaństwa”, którego uosobieniem miał być zakon, zainspirowała za to rzesze oszustów i manipulatorów.

W kolejnej malowniczej mistyfikacji, która miała miejsce 300 lat później, polityka i religia również były tłem dla czysto materialnego interesu. Oto u progu XVII w. grupa naszych magnatów uznała, że nie dość im posiadłości w Rzeczpospolitej – pora więc sięgnąć po bogactwa pogrążonego w chaosie Carstwa Rosyjskiego. Ambitni panowie postanowili osadzić na tronie… własnego cara. Jako figuranta wykorzystali eksmnicha z Moskwy o nazwisku Otriepiew, który zaczął się podawać za cudownie ocalałego (a w rzeczywistości zmarłego w dzieciństwie, wiele lat wcześniej) syna Iwana Groźnego Dymitra. Samozwańca wyswatano z córką wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha, szesnastoletnią wówczas Maryną (magnat sprzedał dziewczynę za milion ówczesnych polskich złotych i obietnicę dwóch księstw dla siebie). A potem ruszył na wschód na czele prywatnych wojsk kilku wielmożów, ochotniczej zbieraniny szlacheckiej i najemnych pułków kozackich. Mimo braku formalnej zgody króla Zygmunta III, a do tego przy stanowczym sprzeciwie sejmu i akompaniamencie publicznych kpin hetmana Jana Zamoyskiego. Bezczelnym szczęście jednak sprzyja. Mimo początkowych porażek na poły kabaretowa operacja przyniosła sukces: Dymitr zasiadł na tronie wraz z małżonką, zaś ojciec nowej carycy z kompanami wziął się do rządów, czyli zgarniania zwrotu z inwestycji.

Sielankę rychło przerwał zamach stanu. Uzurpator zginął, a Mniszchów tymczasowo uwięziono. Ale niebawem na scenie pojawił się „cudownie ocalony” Dymitr (oczywiście kolejny oszust, zwany dla odmiany „Łże-Dymitrem”), a Maryna publicznie rozpoznała w nim swego męża. Stawka, którą za przysługę zainkasował od nowego absztyfikanta zaradny teść, wyniosła 300 tys. rubli i kilkanaście rosyjskich miast. Odzyskanie tronu okazało się jednak ponad siły zaradnej pary. Wkrótce jeden z żołnierzy zastrzelił drugiego Dymitra. Natomiast Maryna po nieudanych próbach powrotu na Kreml przy pomocy pewnego kozackiego atamana, z którym się związała, została osadzona w klasztorze, a tam w końcu prawdopodobnie zamordowana. Ataman skończył na palu, a małoletni syn „Dymitra nr 2” i Maryny – na szubienicy.

Żydzi, masoni i anarchiści

Wybitny socjolog i filozof Theodor Adorno określił masowe media mianem „czarnego słońca nowoczesności”, oskarżając je o odbieranie ludziom resztek zmysłu krytycznego. Nic więc dziwnego, że schyłek XIX w., okres wzrostu popularności wysokonakładowych gazet, szczególnie sprzyjał brawurowym manipulacjom. Jedna z nich, do dziś analizowana na specjalistycznych kursach, na długie lata poważnie osłabiła ruch anarchistyczny na zachodzie Europy. Jej autorem był generał i szef struktur zewnętrznych carskiej Ochrany Piotr Raczkowski, urzędujący w Paryżu na dyplomatycznych papierach. Ten niekwestionowany geniusz prowokacji stosował metodę w założeniach prostą, a w praktyce rewelacyjnie skuteczną. Tworzył mianowicie własnych anarchistów lub wybierał sobie rzeczywistych, których szkolił i radykalizował. Pomagał im drukować broszury, wyposażał w rewolwery i bomby, a potem zadaniował, zlecając kolejne zamachy. Generał budził panikę w zachodniej opinii publicznej, a jednocześnie skrzętnie podsycał nastroje przy pomocy „zaprzyjaźnionych” polityków i żurnalistów. Na koniec denuncjował zamachowców francuskiej policji, dbając o to, by nie zabrakło obciążających dowodów. Akcja doprowadziła do kompromitacji ruchu i aresztowania wielu aktywistów. Pakowano ich do więzień we Francji, a niektórych deportowano do Rosji, prosto w łapy tajnej policji.

Rzecz jasna Raczkowski nie prowadził operacji sam ani własnymi rękami. Jeden z jego czołowych pomagierów, znany w Rosji żydowski rewolucjonista Abraham Hekelman, który na emigracji występował pod nazwiskami Ławrow, Landessen i Sternberg, powrócił do Paryża po wielu latach, już oficjalnie, jako generał baron Harting. I przejął funkcję swego dawnego szefa.

Raczkowski zasłynął jeszcze na kilka innych sposobów – m.in. jako współtwórca „Protokołów Mędrców Syjonu”, fałszywego dokumentu, mającego potwierdzać istnienie ogólnoświatowego spisku żydowskiego (do dziś ekscytują się nim antysemici na całym świecie). Niewykluczone, że także on stał za publikacją „Nieznanego życia Jezusa Chrystusa”, książki niby-naukowej, wedle której Zbawiciel przeżył opisaną w Nowym Testamencie egzekucję i zamieszkał w Indiach. Autorem był niejaki Nikołaj Notowicz, były kapitan carskiej armii (pochodzenia żydowskiego, co było rzadkie w rosyjskiej kaście oficerskiej, konwertowany w młodości na prawosławie). Po dymisji z wojska został dziennikarzem, a rzekome rewelacje o Chrystusie miał poznać w trakcie swej podróży do Tybetu i Kaszmiru. Bomba okazała się kapiszonem, bo uznani badacze historii Orientu wkrótce rozjechali ją merytorycznymi argumentami. Ale gdyby wybuchła zgodnie z domniemanym planem, mogłaby narobić sporego zamieszania w polityce. Być może tajemniczy mocodawcy zamierzali zdezawuować Notowicza jako agenta syjonistycznego spisku, by w ten sposób skompromitować żydowską diasporę oraz wzmocnić i tak silny wówczas na Zachodzie antysemityzm. A przy okazji obsadzić Rosję w roli jedynego obrońcy cywilizowanego świata i Chrystusowych religii przed ukrytymi złoczyńcami i w konsekwencji zyskać wolną rękę w „rozwiązywaniu kwestii żydowskiej” u siebie. Ewentualnie mogło chodzić o pretekst do rosyjskiej „opieki” nad kolejnym świętym miejscem chrześcijaństwa – tym razem w Indiach, regionie newralgicznym dla ówczesnej rywalizacji mocarstw.

Zaskakujące podobieństwa do opisanych wyżej operacji widać w słynnej aferze Léo Taxila, rozgrywającej się niemal w tym samym czasie. Badacze zwykle uznają ją za efekt zwyczajnej ludzkiej chciwości, względnie indywidualnej frustracji i narcyzmu. Tymczasem wiele wskazuje, że równie dobrze mogła mieć tło polityczne. Marie Joseph Jogand-Pagès (tak brzmiało prawdziwe nazwisko Taxila), wychowanek jezuickiego seminarium, a potem członek loży wolnomularskiej, został usunięty z bractwa dyscyplinarnie. Niezwłocznie dokonał publicznego aktu nawrócenia na łono Kościoła katolickiego, wyznał winy i wyraził chęć naprawy. Uradowana „powrotem syna marnotrawnego” prasa katolicka zapewniła mu status celebryty. Sam Taxil chętnie korzystał z popularności, opowiadając na prawo i lewo o szokujących „tajemnicach masonerii”, a także opisując je w kolejnych opasłych tomach. Było tam sporo o satanistycznych orgiach seksualnych, kulcie Lucyfera, który jakoby instruował masonów wysokich stopni, a także o kobietach, które dzięki tajemnym obrzędom i wsparciu osobistego demona zyskiwały nadprzyrodzone zdolności. Te rewelacje sprzedawały się w gigantycznych nakładach, a Taxila przyjął na prywatnej audiencji sam papież Leon XIII.

U szczytu sławy nasz bohater zorganizował wielki kongres antymasoński z prestiżową publiką. Po wejściu na scenę z kamienną twarzą obwieścił, że wszystko zmyślił. Podziękował dostojnikom Kościoła i prawicowym wydawcom za zapewnienie mu wielu lat luksusowego życia oraz szczegółowo opisał mechanizmy swojej manipulacji. Szok był niewyobrażalny. Papież obłożył Taxila ekskomuniką i klątwą. Kilku ważnych ludzi zostało doszczętnie skompromitowanych, a Francji groził w pewnym momencie poważny kryzys polityczny. Masoni też nie byli szczęśliwi, jak się potem okazało – słusznie. Mimo dementi samego Taxila jego fantazje do dziś żyją swoim życiem jako składnik czarnej legendy sztuki królewskiej, podobnie jak zmyślenia Notowicza, które pobrzmiewają w rozmaitych newage'owych i spiskowych teoriach dziejów.

Dywersja na poziomie mistrzowskim

Historia o tym, jak radzieckie służby specjalne wodziły za nos wywiady państw zachodnich, praktycznie paraliżując ich działalność w latach 20. XX w. (operacja „Trust”), jest dość powszechnie znana. Nie wiedzieć czemu, znacznie mniejszą popularność zdobyły równie błyskotliwe akcje wymierzone dla odmiany w ZSRR.

Pierwsza z nich to robota polskiego kontrwywiadu cywilnego (umieszczonego w strukturach resortu spraw wewnętrznych). Faktyczny twórca i wieloletni szef owej służby Henryk Kawecki ponoć osobiście wytypował, zwerbował i poprowadził agenta Józefa (Joska) Mützenmachera. Ten urodzony w biednej żydowskiej rodzinie chłopak z Mławy robił wcześniej błyskotliwą karierę w ruchu komunistycznym: między kolejnymi krótkimi odsiadkami odbywał specjalistyczne kursy w ZSRR i sprawował odpowiedzialne funkcje w nielegalnych strukturach nie tylko w Polsce, lecz także w Niemczech i w Czechosłowacji. Skazany wreszcie u nas na wieloletnie więzienie, około 1930 r. został „odwrócony” przez Kaweckiego i jego ludzi, a następnie zwolniony „z powodu choroby serca” – i dalej pracował dla Kominternu. Tyle że już nie tylko dla niego.

Gdy seria aresztowań działaczy Komunistycznej Partii Polski uruchomiła poszukiwania wtyczki w szeregach, Kawecki postanowił zmienić sposób wykorzystania swojego agenta. Kazał upozorować jego śmierć, rzucając podejrzenie na innych komunistów. Ci, zgodnie z planem kontrwywiadu, wzięli się ostro za łby. Tymczasem żywy i zakonspirowany pod nowym nazwiskiem Mützenmacher został członkiem paru społecznych organizacji antykomunistycznych (w tym katolicko-konserwatywnych) i zaczął intensywnie parać się piórem. Oczywiście wszystko pod ścisłym nadzorem i na zlecenie Kaweckiego. Bardzo przydała mu się w tym wiedza wyniesiona ze szkoleń kadry kierowniczej wywiadu i dywersji ideologicznej w Moskwie oraz własnych bogatych doświadczeń. Sygnowane pseudonimami publikacje, zdradzające kulisy działania radzieckich siatek w międzynarodowym ruchu robotniczym (gdzieniegdzie stosownie podkoloryzowane) zdobyły sporą popularność. Doceniły je też obce służby, otwierając się mocniej na współpracę z Polakami, co miało zaowocować w przyszłości. Przede wszystkim zaś publikacje wzmogły szpiegomanię po stronie komunistycznej – bo było jasne, że wtyka działa, i ze względu na charakter wiedzy musi być umocowana znacznie wyżej, niż wcześniej zakładano. Podejrzewano się wzajemnie, ale nikomu nie przyszło do głowy, że zdrajcą może być pożegnany z pompą towarzysz. Wewnętrzne konflikty w KPP i jej napięcia z moskiewską centralą nabrały wyjątkowej intensywności. Niektórzy badacze uważają nawet, że to ta sytuacja mogła ostatecznie przesądzić o decyzji Stalina, by polskich komunistów masowo ściągać do ZSRR, a tam mordować. KPP została niemal całkowicie rozbita.

Dalsze losy Mützenmachera też były niesztampowe. Wiadomo, że podczas okupacji posługiwał się nazwiskiem Berdych i był zatrudniony w warszawskiej bibliotece publicznej. Bez wątpienia współpracował z gestapo, zapewne jako cenny ekspert od ruchu komunistycznego, ale równocześnie aktywnie działał w wywiadzie Polski Podziemnej. Podjął także próby stworzenia tajnej komórki dawnych kapepowców wewnątrz organizowanej właśnie w konspiracji Polskiej Partii Robotniczej. Wobec kogo był naprawdę lojalny, kogo infiltrował faktycznie, a kogo tylko pozornie, diabli wiedzą. Po ostentacyjnym aresztowaniu przez Niemców w 1943 r. na dobre zniknął z Warszawy. Wojnę jednak przeżył – pracował we Wrocławiu, rzecz jasna pod jeszcze innym nazwiskiem i jako gorliwy członek PPR. Zmarł nagle w 1947 r. – ale czy na pewno? Może zorientował się, że go rozpoznano i postanowił po raz kolejny upozorować swą śmierć? Później widziano go ponoć w Izraelu, a władze PRL, wciąż próbujące rozgryźć zagadkę przedwojennej zdrady, przeprowadziły nawet ekshumację ciała. Nigdy nie wróciło już do grobu. Wyniki sekcji najpierw utajniono, a potem zagubiono.

Trochę podobną metodę co Polacy wobec KPP zastosowali w latach 30. Niemcy przeciwko Armii Czerwonej. Za pomocą zdywersyfikowanych i pozornie niezależnych od siebie źródeł sączyli do Moskwy informacje, że w sztabie generalnym Kraju Rad dojrzewa spisek. Dane, które „zdobywali” agenci ZSRR, formatowano w sposób niezwykle perfidny: tak aby prowadziły do wniosku, że oto najwyżsi rangą wojskowi niemieccy i radzieccy zamierzają wspólnie obalić władze obu krajów. Na twarz zmyślonej konspiracji wytypowano marszałka Michaiła Tuchaczewskiego, jednego z najlepszych fachowców wojskowych w Związku Radzieckim, a więc potencjalnie najgroźniejszego przeciwnika Wehrmachtu na wypadek zakładanej już wtedy konfrontacji. Powód dodatkowy: Tuchaczewski był wyraźnie sceptyczny wobec współpracy ZSRR z Niemcami, stawiał raczej na antyniemieckie zbliżenie swego kraju z Francją i Wielką Brytanią. Stalin w dodatku obawiał się konkurencji ze strony popularnego i charyzmatycznego żołnierza – tym chętniej skorzystał z okazji, by się go pozbyć. Zresztą zdaniem niektórych historyków to NKWD na polecenie Kremla inspirowała służby niemieckie, by te następnie zainspirowały przeciwko Tuchaczewskiemu NKWD… Cóż, w tym świecie nie jest całkowicie wykluczony żaden, pozornie najbardziej absurdalny scenariusz intrygi. Tak czy owak w tzw. wielkiej czystce, która niebawem nastąpiła, poza Tuchaczewskim wymordowano niemal połowę radzieckiej wyższej kadry oficerskiej. Skutki wkrótce boleśnie dały o sobie znać.

Nie ma jak strach

Z tego założenia wychodził zapewne prezydent USA Ronald Reagan, gdy 40 lat temu w orędziu telewizyjnym zapowiadał budowę nowatorskiego systemu obrony przed pociskami balistycznymi. Program wkrótce zyskał publicystyczne miano „Gwiezdnych Wojen”. Biały Dom trochę na wyrost straszył wtedy Amerykanów i sojuszników z NATO, bo z raportów wywiadowczych wiedział, iż ryzyko wybuchu wojny z ZSRR jest względnie niewielkie. Mógł wszakże kalkulować, że odrobina gry na obawach przed zewnętrzną agresją żadnej władzy jeszcze nie zaszkodziła. Przede wszystkim jednak straszył kremlowskich dygnitarzy.

Dlatego spektakl starannie wyreżyserowano. Najpierw dyskretnie karmiono wywiad radziecki kontrolowanymi przeciekami o przygotowaniach. Gdy Moskwa uwierzyła, że coś się święci – i to przełomowego – z przytupem ogłoszono „Strategic Defense Initiative”. I rzeczywiście pomysł kompleksowej obrony, obejmującej zarówno zdolności do niszczenia z kosmosu rakiet wroga, jak i zastosowanie broni laserowej, zjeżył pewnie włosy radzieckim politykom i marszałkom. Rzecz w tym, że program był niemal w całości blefem: Stanom Zjednoczonym brakowało na niego pieniędzy i możliwości technologicznych. Jednego i drugiego wystarczyło za to na efektowną prezentację multimedialną, pokazującą, jak pył radioaktywny ze zniszczonych rakiet opada na terytorium kraju, który je wystrzelił. Owszem stopniowo pewne elementy programu doczekały się wdrożeń i realizacji, ale na skalę mocno odbiegającą od tego, co zapowiadano publicznie jako niemal gotową całość.

A chodziło głównie o to, by możliwie tanim (dla siebie) kosztem wciągnąć ZSRR w nowy etap wyścigu zbrojeń, i w ten sposób do reszty zrujnować dychawiczną radziecką gospodarkę. W obliczu nowego wyzwania Moskwa miała bowiem dwa wyjścia, oba złe: odpuścić i pogodzić się z myślą, że główny przeciwnik zyskuje przewagę absolutną, czyli może zaatakować ZSRR rakietami balistycznymi bez narażania się na skuteczny odwet; albo podjąć rywalizację na nowej płaszczyźnie. Pierwszy wariant nie wchodził w grę, bo wiązałby się z utratą autorytetu i możliwości globalnego oddziaływania. Drugi rychło doprowadził do bankructwa i implozji, a po drodze do wyraźnego zmiękczenia stanowiska Kremla, prób pierestrojki i liberalizacji.

Strachem, choć w nieco inny sposób, latem 1999 r. posłużył się też Władimir Putin, gdy jeszcze jako premier i szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa zlecał swoim ludziom wysadzanie cywilnych obiektów, w tym bloków mieszkalnych, w paru rosyjskich miastach. Zginęło niemal 300 osób, a odpowiedzialność zrzucono na Czeczenów. Akcja przyniosła wzrost poparcia politycznego dla Putina, zapowiadającego szybką i twardą „rozprawę z mordercami”, co ułatwiło mu sięgnięcie po stanowisko prezydenta. Stanowiła też dogodny pretekst do rozpoczęcia drugiej wojny czeczeńskiej i pacyfikacji buntowniczej republiki.

Straszenie zarówno terrorystami, których samemu się tworzy, jak i użyciem nowych systemów uzbrojenia lub starej dobrej broni atomowej pozostaje w arsenale wojny informacyjnej także dzisiaj. Nie tylko w Rosji – nuklearnym straszakiem posługuje się też Kim Dzong Un w celu wymuszenia ustępstw politycznych lub przynajmniej uzyskania kolejnych dostaw ryżu do głodującej Korei Północnej. Nihil novi sub sole. Tym ważniejszą umiejętnością jest odróżnianie blefu od realnego zagrożenia. Adorno miał niestety rację, choć formułując swoje alarmistyczne oceny, nie znał jeszcze fenomenu internetu i mediów społecznościowych: zbiorowa zdolność do krytycznego myślenia maleje w zastraszającym tempie. Nie ulega więc wątpliwości, że parada politycznych oszustów nie tylko będzie trwać, lecz także wyłoni nowe gwiazdy. ©Ⓟ

Przekonywanie przekonanych

Cały moskiewski aparat propagandowy, budowany i suto karmiony przez długie lata, pracuje dziś na osiągnięcie jednego celu – ma zminimalizować negatywne dla Kremla skutki polityczne i strategiczne ukraińskiej ofensywy w polu. Na wewnętrznym odcinku tego wirtualnego frontu wciąż obowiązuje przekaz: „Rosjanie, nie obawiajcie się, Putin czuwa. Także nad tym, co robicie i myślicie. Walczymy nie tylko z jakąś tam Ukrainą, ale z całą potęgą wrażego NATO, a mimo to wygrywamy”.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Kłamstwa zamiast armat”, DGP Magazyn na Weekend nr 115 z 16 czerwca 2023 r.