W wyniku wojny w Ukrainie Rosja przegrywa swoją pozycję jednego z czołowych dostawców paliw na świecie. Za chwilę przeje też odkładane dla przyszłych pokoleń oszczędności.

Na początku roku mapa temperatur w Europie wyglądała tak, jakby nawet pogoda postanowiła powalczyć przeciw Rosji. Niemal cała Europa, aż po środkową Ukrainę, była ciepła, a anomalie temperatury w stosunku do średniej z ostatnich dwóch dekad XX w. sięgały 10 st. C na plus. Terytorium Rosji odwrotnie – było pogrążone w mrozie, a średnia temperatur niższa o 10 st. C.
Zanotowaliśmy najcieplejszy początek roku w historii polskich pomiarów. W normalnych warunkach należałoby się tym martwić. Obecnie jednak Zachód toczy wojnę energetyczną z Rosją, podczas której wysokie temperatury są jego sprzymierzeńcem. Wcześniejsze miesiące również były cieplejsze niż zwykle, wyłączając przejściowy atak intensywnej zimy w grudniu. Według Copernicus Climate Change Service październik 2022 r. był najcieplejszy w historii europejskich pomiarów, przekraczając średnią z ostatnich trzech dekad o 1 st. C.

Waszyngton przed Moskwą

Dzięki temu szantaż energetyczny, którym Kreml postanowił skłonić Europę do uległości, jak na razie okazuje się zupełnym niewypałem. 17 stycznia magazyny gazu w Unii Europejskiej były wypełnione w 82 proc., a zasoby surowca wystarczyłyby na pokrycie trzymiesięcznego zapotrzebowania. Teoretycznie więc już teraz Europa dysponuje gazem niezbędnym do przetrwania niemal do końca obecnego okresu grzewczego. Ewentualny ostry atak zimy w drugiej połowie stycznia lub w lutym uszczupli zasoby gazu w UE. Tyle że dotychczasowa przewaga Europy w starciu energetycznym z Kremlem jest efektem nie tylko sprzyjającej pogody, lecz także sprawnych działań podjętych przez poszczególne państwa i UE jako całość. Udało się w bardzo krótkim czasie dokonać zmian w łańcuchach dostaw, dzięki czemu nakładanie kolejnych sankcji na Moskwę nie jest już tak ryzykowne, jak się to wydawało tuż po agresji na Ukrainę.
Doskonałym przykładem są Niemcy, czyli największy konsument gazu w UE. Obecnie ich magazyny są pełne w ponad 90 proc., co starczy na pokrycie trzech miesięcy średniego zużycia. Jeszcze niedawno Berlin nie wyobrażał sobie funkcjonowania bez rosyjskich dostaw. Wystarczyło 11 miesięcy od rozpoczęcia wojny, żeby ten niewyobrażalny scenariusz się ziścił, i to bez wywołania katastrofy. Odłączenie się od dostaw ze Wschodu nie doprowadziło też do prognozowanego załamania w przemyśle. Według najnowszych danych Destatis (niemiecki odpowiednik GUS) zatrudnienie w niemieckim sektorze produkcji wzrosło w listopadzie o 1,2 proc. rok do roku.
Według Destatis w pierwszej połowie 2022 r. za dostawy gazu do Niemiec odpowiadały przede wszystkim trzy gazociągi – oczywiście kluczowy Nord Stream 1 oraz biegnący przez Polskę Jamał-Europa i interkonektor TransGas łączący Niemcy z Czechami. Te dwa ostatnie łącznie dostarczały mniej więcej tyle samo surowca co NS1. Obecnie dostawy ze wszystkich trzech są wyzerowane. Błękitne paliwo płynie do Niemiec z Norwegii przez gazociągi Europipe 1 i 2 oraz TENP, który zapewnia Berlinowi podłączenie do terminali gazu skroplonego w belgijskim Zeebrugge i francuskiej Dunkierce. Niemcy błyskawicznie uruchomili też pływający terminal LNG w Wilhelmshaven, do którego pierwszy transport dotarł 3 stycznia. Nieprzypadkowo przybył on ze Stanów Zjednoczonych. Jak wykazał analityk Joseph Politano, pod koniec zeszłego roku Amerykanie po raz pierwszy w historii dostarczali do UE więcej gazu niż Rosja. USA stały się też największym dostawcą wszystkich surowców energetycznych łącznie. Jeśli chodzi o sam gaz, głównym źródłem stały się Norwegia, następnie Afryka Północna oraz Katar z Nigerią.
Europa sprawnie zmieniła szlaki dostaw, a pogoda stworzyła nam po temu cieplarniane warunki. Według danych opracowanych i opublikowanych na Twitterze przez dr. inż. Tomasza Włodka z AGH na początku stycznia zapotrzebowanie na gaz w Polsce było niższe aż o jedną piątą od średniej z lat 2019–2022. Cena tego paliwa spadła do poziomu sprzed wojny, a prezes Urzędu Regulacji Energetyki zwrócił się do kilkunastu dostawców o obniżenie taryf.

Koniec eldorado

Gaz zawsze był wykorzystywany przez Rosję do wywierania nacisku politycznego. Reorientacja kierunków dostaw wybija Kremlowi ten instrument z rąk. Żeby zabrać mu jeszcze pieniądze, trzeba utrudnić sprzedaż ropy. W tym przypadku główną rolę odgrywa nie determinowana zmianami klimatu pogoda, lecz unijne embargo oraz limit cenowy nałożony przez G7 oraz UE. Limit cenowy jest jak na razie tylko częściowo skuteczny. Rosji udało się znaleźć alternatywnych przewoźników i ubezpieczycieli, ale tylko dla niektórych dostaw. Według danych fińskiego think tanku Center for Research on Energy and Clean Air (CREA) limitem są objęte dwie trzecie tankowców przewożących rosyjską ropę. W przypadku produktów ropopochodnych udział ten wynosi 80 proc.
Problem w tym, że ten limit jest obecnie za wysoki. Wynosi 60 dol. za baryłkę. O ile ropa ze wschodniej Syberii (ESPO) jest wyceniana wyżej (ok. 70 dol.), to gatunek Urals (ok. 50 dol.) wymyka się ograniczeniu (co samo w sobie nie jest dla Kremla dobrą informacją, przecież jeszcze w marcu za baryłkę Urals trzeba było zapłacić 110 dol.).
Mimo to uruchomione w grudniu działania już przynoszą efekty. W grudniu przychody Rosji ze sprzedaży paliw wyniosły 640 mln euro dziennie, co oznacza spadek o jedną trzecią w porównaniu do okresu marzec–maj, gdy sięgały 1 mld euro. Grudniowy wynik był też najniższy w całym roku 2022. W styczniu natomiast Rosja kasowała za paliwa 750 mln euro dziennie.
Wreszcie zarabia więc na nich wyraźnie mniej niż przed wojną. Tymczasem już 5 lutego ma wejść w życie unijne embargo na produkty ropopochodne (czyli m.in. diesla), którymi w grudniu i styczniu Rosja częściowo rekompensowała sobie straty z powodu embarga i limitu cenowego. Według CREA embargo na produkty ropopochodne i redukcja importu ropy rurociągowej do Polski ograniczy wpływy Kremla o kolejne 120 mln euro dziennie. Obniżenie limitu cenowego do 25–35 dol. za baryłkę kosztowałoby Rosję następne 100 mln euro na dobę.
Rosja już to wszystko odczuwa. Jak zauważył na Twitterze niemiecki ekonomista Janis Kluge, na koniec grudnia jej budżet zanotował deficyt rzędu 3,3 bln rubli, czyli 2,3 proc. PKB. Jeszcze w listopadzie odnotowano skromną nadwyżkę. Między marcem a czerwcem budżet był na plusie nawet o przeszło 1,5 bln rubli.

Surowiec bez przyszłości

Także w 2023 r. spięcie rosyjskiego budżetu będzie trudne. Według analizy Ośrodka Studiów Wschodnich tegoroczne dochody planowo mają wynieść 26 bln rubli, czyli o 1,5 bln mniej niż w roku 2022. Według ustawy budżetowej z sektora surowcowego będzie o jedną piątą mniej – i to pomimo wzrostu obciążeń podatkowych koncernów energetycznych. Ustawa zakłada wydatki na poziomie 29 bln rubli, więc planowany deficyt będzie podobny do zeszłorocznego. W jaki sposób Kreml zamierza załatać lukę budżetową? Między innymi przejadaniem Funduszu Dobrobytu Narodowego, do którego – trochę na wzór Norwegii – trafiała część zysków z surowców. Na koniec 2023 r. wartość funduszu zmniejszy się do 7 bln rubli. Jeszcze w 2021 r. było to prawie 17 bln. Moskwa finansuje więc obecną wojnę kosztem dobrobytu przyszłych pokoleń.
Postawiła więc wszystko na jedną kartę. Już teraz w wyniku wojny w Ukrainie przegrywa swoją pozycję jednego z czołowych dostawców surowców na świecie. W najbliższych miesiącach pozbędzie się też odkładanych dla przyszłych pokoleń oszczędności. Dlaczego? Putin najwyraźniej stwierdził, że w nadchodzących latach budowanie mocarstwowej pozycji na ropie nie będzie już możliwe. W wyniku zmian klimatycznych większość świata rozwiniętego wdraża specjalne polityki. Oczywiście ambitniejsze lub bardziej skromne, jednak trend jest dosyć klarowny. Państwa coraz częściej stawiają na alternatywne źródła i oszczędzanie energii. Portal Energy Intelligence przeanalizował 28 scenariuszy zużycia ropy do 2050 r. – przygotowywanych zarówno przez think tanki i agencje międzynarodowe (IPCC, IEA, UN PRI), jak i przez same koncerny paliwowe (BP, Equinor, Shell). Według 18 z nich popyt na ten surowiec osiągnie szczyt najpóźniej na rok 2030 lub… już go osiąga. Połowa przeanalizowanych scenariuszy przewiduje, że spadnie o jedną trzecią lub więcej. Według pięciu – nawet o dwie trzecie lub więcej.
Świadomość tej sytuacji najprawdopodobniej dotarła do Kremla. Według analizy OSW wolumen eksportu ropy z Rosji spada od 2019 r., gdy wyniósł jeszcze pokaźne 269 mln t. W 2021 r. było to już 231 mln t. Na kolejne lata ministerstwo rozwoju gospodarczego Federacji Rosyjskiej prognozuje jeszcze niższą sprzedaż. Według scenariusza z maja w roku 2023 Rosja wyeksportuje już tylko 187 mln t, a wolumen eksportu nie przebije 200 mln t także w latach 2024–2025.
Zmiany klimatyczne nie sprzyjają więc Rosji nie tylko tej zimy, lecz przede wszystkim w długim okresie. A precyzyjniej: nie sprzyja jej polityka klimatyczna państw rozwiniętych. Za dekadę lub dwie eksportowanie ropy przestanie być już tak intratnym zajęciem. Zdają sobie z tego sprawę także pozostali eksporterzy surowców. Norwedzy odkładają pieniądze dla przyszłych pokoleń i stworzyli w swoim kraju bardzo wysoko rozwiniętą gospodarkę, która powinna sobie poradzić i bez rekordowych wpływów z eksportu. Szejkowie z Półwyspu Arabskiego próbują dywersyfikować swoje źródła dochodu, inwestować na potęgę w Europie i w swój sektor nieruchomości, a także rozwijać soft power za pomocą lobbingu i przekupstwa. Natomiast Kreml postanowił zadbać o swoją przyszłą pozycję rozpętaniem brutalnej wojny w Europie. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że jego najcenniejsze aktywa to wciąż siła militarna. Najprawdopodobniej okaże się to najgłupszą z dostępnych strategii. Niestety kosztem życia, zdrowia i majątku milionów Ukraińców. ©℗