Jest rok 2073. Od półwiecza trwa okupacja ziem polskich przez siły europejskie. Rządzona przez kastę ludność została poddana obcej kulturze gendertransu, a nieliczni młodzi patrioci podnoszą oręż duchowego buntu.

Czyli, jakbyśmy atoli jeno mogli zacząć - odezwał się półgłosem „Nadmierny”. Reszta potaknęła zgodnie, tylko „Główny” głową pokręcił: - Zaczekamy jeszcze przez chwilkę. Na „Izę”. Będzie za trzy minuty.
Bo przychodzić do „Głównego” to się zawsze przychodziło, co trzy minuty. Wiadomo, konspiracja. Doczekali się. Dwa uderzenia w drzwi, przerwa i znowu dwa. Jest „Iza”, są wszyscy.
„Główny” pomilczał chwilę, by w końcu powiedzieć uroczyście pięknym kontraltem:
- Ony, chłopcy, dziewczyno, wiecie, po co tutaj jesteśmy. Dwa tysiące siedemdziesiąt trzy lata temu urodził się wielki Polak, Jezus Chrystus, dokładnie 24 grudnia o godz. 17. Kazali wszystko nam zapomnieć. Wielu zapomniało. I o Polsce, i o Jezusie, i o Wigilii. Ludzie już nie wiedzą nic!
Prawie krzyknął. Wystraszyli się. Żeby tak ktoś usłyszał... Olaboga, to by było.
„Główny” zaczął mruczeć: - Ale my nie zapominamy. Mozolnie odtworzymy chwalebną przeszłość, aby przejść przez mroki teraźniejszości do chwały przyszłości. Ony, panowie, pani, zapraszam na wigilijny poczęstunek, na naszą Godzinę W.
W” to od Wigilii? - zapytał chłopak, który na tych spotkaniach przedstawiał się „Prus”. „Główny” uśmiechnął się dobrotliwie: - „W” jak Wielkanoc. Mamy dzisiaj Wielkanoc.
Weszli do pokoju i zaczęli pół żartem, pół serio cmokać z zachwytem. Groszek konserwowy, fasol G-27 na ostro i nawet miseczka z sałatką. „Iza” pochyliła się nad nią i prawie gwizdnęła: - Uhuhu, ananas z ziemniakami... Potem zmarszczyła czoło, wyraźnie szukając czegoś w pamięci, aż wreszcie znalazła: - Na bogato!
„Główny” pokazał jej kciuk uniesiony do góry. A gdy uniósł oba kciuki, zwrócił uwagę zgromadzonych na portrety wiszące zgodnie na ścianie. Spojrzał na „Nadmiernego” i nauczycielskim tonem przyparł go do muru: - No, chłopcze, pamięta jeszcze, kim oni są?
Ten posłusznie odparł: - To nasi dwaj bohaterowie. Ostatni wielcy przywódcy polscy i dobrzy chrześcijanie... Zająknął się przez chwilkę, ale odważnie dokończył: - Jarosław Tusk i Donald Kaczyński.
Zaczęli jeść i rozmawiać. Jak dobre są Wigilie! Jak podła ta dziwka Unia wszeteczna, co ich zakazała! A „Prus” wykazał się wielkim zasobem wiedzy o dawnych czasach. Mówił np., że kiedy jeszcze ludzie nie mieli Covidów, wewnętrznych czipów lokalizacyjno-informacyjnych, posługiwali się komórką macierzystą. Miała ona różne przyciski i powodowała, że ludzie rozmawiali ze sobą, czasami to nawet bez kontroli władz. Albo że w domach pojawiał się internet i podawał mnóstwo pożytecznych informacji, np. jak leczyć przeziębienia albo jakie są reguły gry w salonowca. Nie bardzo „Prusowi” uwierzyli, ale uzgodnili, że kiedyś odtworzą reguły i rozegrają mecz salonowca. Bo że piłka nożna na okrągło puszczana jest okropnie nudna, zgadzali się wszyscy. Cóż jednak było poradzić - kto obejrzał mniej niż 16 meczów tygodniowo, dostawał mniejszy przydział na fasol i kukurydzu.
Główny” westchnął. Nadszedł trudny moment, w którym musiał powiedzieć zgromadzonym szokującą wiadomość. Aż go ciarki przeszły z emocji. - Kochanu, kochani, kochana, wśród pięknych polskich zwyczajów był i ten - trzeba zabić karpia.
Zebrani, tak jak oczekiwał, zamilkli zafascynowani. Zabić?!
- Karp był rybą albo rybem, tak dokładnie to nie wiem - powoli powiedział „Prus”.
- Nigdy nie widziałam ryba - prawie wykrzyknęła „Iza”. - Na pewno trzeba go zabić?
„Główny” rozłożył ręce, jak dziady jego robiły i naddziady: - Co zrobić - westchnął - tradycja. Młotkiem przez łeb, jak za Piasta Kołodzieja... Nie wolno ci się uchylić, pisał wieszcz karpiowi. Tak, tak. W dawnych czasach karpiowie żyli w morzu...
- W czym? - zapytało zdziwiono „Eryka”.
„Prus” pośpieszył z odpowiedzią: - Tam, gdzie jest dzisiaj Piach Bałtycki, była kiedyś woda.
„Nadmierny” aż stuknął się w czoło: - Do kroćset, to dlatego marzyli kiedyś, by była Polska od morza do morza! Chcieli nasi praojcowie mieć wodę...
I tak się jakoś wszystkim zrobiło smutno. Bo i wody jest, ile jest, a właściwie nie ma, a i Polski... no, właśnie, tak samo jest jak z wodą. „Główny” przerwał te smutki: - Kiedyś ludzie mieli specjalne pomieszczenie dla karpia, wypełnione wodą. Nazywali je wanna i trzymali w niej ryby, aby rosły im aż do Wigilii. Ja, oczywiście, wanny żadnej nie mam, rybę w słoju trzymam. No, a teraz...
Wstał, by stanąć na wiecznej drodze karpia, lecz znienacka i strasznie zapadła w mieszkaniu ciemność. Nie tylko w mieszkaniu, na całym osiedlu Konstytucji. Wtem mrok rozjaśniły lampy samojezdnych radiowozów Milicji Europejskiej, ciszę zagłuszyły krzyki, komendy, tupot butów i liczne hałasy inne, których struchlali biesiadnicy nawet nie starali się rozpoznać.
- Jezu Boży, idą po nas... - szepnęło „Eryka”.
Nie po nich. To z sąsiedniej klatki wyciągnęli dwóch Azjatów. Osoby euromilicyjne dały jeszcze trochę latarkami po ciemnych szybach, jeszcze trochę groźnych spojrzeń rzuciły na podglądających akcję mieszkańców i sprawnie odjechały.
- Znam tych Azjatów, dobrzy chrześcijanie... - smutno rzekł „Główny”.
Pierwszy otrząsnął się „Prus”: - Słuchajcie, ja wiem, co teraz trzeba by zrobić. Ot, co mam!
Z torby wyciągnął niewielką butelkę wielorazową, z czerwonym kapslem. Z mozołem otworzył, prosząc „Głównego” o pozwolenie: - Prima sort, przeszmuglowane prosto z Rosji!
Z Rosji. Ożywili się. Wspaniała, ostatnia ostoja cywilizacji, kraj, w którym za gender szło się do więzienia, a za trans pod ścianę. Tak przynajmniej opowiadano sobie pokątnie. Rosjo, wyśniona kraino! Nalali do szklanek napój. - Wódka - cicho powtarzali nazwę podaną konspiracyjnym szeptem przez „Prusa”. - Na zdrowie!
Krztuszenia się i łapania oddechu nie było potem końca. Ale oczy zalśniły nowym blaskiem, a w serca wlała się otucha. Odbudujem, psia krew, Polskę od morza do morza. Czymś te morza wypełnimy, to się jeszcze pomyśli. Może wódką? Ach...
Główny” uznał, że nadszedł moment najbardziej uroczysty. Wciąż pokasłując i starając się, by, jednak, wbrew porywom odwagi i młodzieńczej werwie, cichutko zaczęli śpiewać. Popłynął konspiracyjnie tekst prastarej słowiańskiej kolędy:
- Deszcze niespokojne...
Rozmarzeni dołączali: - ...potargały sad, a my na tej wojnie, ładnych parę lat/ Do domu wrócimy, w piecu napalimy, nakarmimy psa...
Zanim doszli do końca, już musieli połykać łzy. Ale „Główny” nie odpuszczał. Zamruczeli jeszcze „Lulajże Jezuniu” oraz „Nie płacz Ewka”, zresztą na tę samą melodię, bo nigdzie nie znaleźli nut do „Ewki”.
Na koniec zapadła cisza. Taka dobra, słodka, kojąca.
Wzruszony „Główny” zaordynował: - Musicie już się rozejść, kochano, kochana, kochani. Oczywiście, wychodzimy pojedynczo.
Powychodzili, jeszcze wzdychając, jeszcze się po ramionach klepiąc na drogę, żegnając się magicznym „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Amen”.
Wreszcie „Główny” został sam. Nie sam. Karp przecież, cholera, też został. Podszedł „Główny” do słoja, skonfundowany. Wychodzi na to, że zwierzę dożyje następnej Wigilii. Cóż, tak widać było pisane. Zresztą za bardzo nie wiedział, jak naprawdę daje się przez łeb głupiemu rybu.
- Rośnij, rośnij... - wycedził do karpia, a właściwie do bojownika syjamskiego, co to mu sprzedali dwaj rodacy na odtworzonym niedawno bazarze w Rembertowie, zapewniając, że tak właśnie karpie polskie kiedyś wyglądały, a oni mają tylko jedną sztukę bezcennego zwierzęcia, bo ich kuzyn pracuje w tajnym rządowym muzeum historii byłej Polski. Okazja, to skorzystał.