Jeśli chcemy, by ludzie w wolnym czasie robili rzeczy dobre i dla nich, i dla wspólnoty, to musimy tworzyć tkankę instytucjonalną, która będzie do tych dobrych rzeczy zachęcała. Przemyślanej pracy nad taką tkanką nie widzę nawet w krajach dłużej ćwiczących demokrację niż Polska. Ta przestrzeń została stłumiona przez rewolucję technologiczną. Z Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Jarema Piekutowski. Fragment pochodzi z książki „Cyber kontra real. Cywilizacja w techno-pułapce”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Nowej Konfederacji pod patronatem Dziennika Gazety Prawnej
Jeśli chcemy, by ludzie w wolnym czasie robili rzeczy dobre i dla nich, i dla wspólnoty, to musimy tworzyć tkankę instytucjonalną, która będzie do tych dobrych rzeczy zachęcała. Przemyślanej pracy nad taką tkanką nie widzę nawet w krajach dłużej ćwiczących demokrację niż Polska. Ta przestrzeń została stłumiona przez rewolucję technologiczną. Z Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Jarema Piekutowski. Fragment pochodzi z książki „Cyber kontra real. Cywilizacja w techno-pułapce”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Nowej Konfederacji pod patronatem Dziennika Gazety Prawnej
W wyniku rewolucji technologicznej, o której mówimy, według ekspertów w ciągu najbliższych 30 lat mają zniknąć takie zawody jak m.in.: sprzedawca w masowym handlu detalicznym, kasjer, agent biura podróży, kucharz fast food, dyspozytor taksówek, telemarketer, pracownik produkcji (np. składający produkty). Automatyzacja dużej części pracy spowoduje, że wielu ludzi pozostanie bez zatrudnienia. Jak poradzić sobie z tym problemem? Czy bezwarunkowy dochód gwarantowany jest rozwiązaniem?
/>
Na pierwszy rzut oka, bez analizy głębszych kontekstów, wydawałoby się, że jest to projekt rozsądny, do rozważenia i próbnej realizacji. Mam co do tego ostatnio niemałe wątpliwości.
Postanowiłem niedawno nieco bliżej przyjrzeć się fali teorii spiskowych, które z taką siłą rozwinęły się w czasie pandemii. Przełomowym punktem w tej analizie okazały się „Paradise Papers”. Jeden opisywany tam element zwrócił moją uwagę w kontekście postulatu bezwarunkowego dochodu gwarantowanego - mianowicie dynasty trust. Są to fundusze zbudowane w taki sposób, by wielkie majątki przechodziły z pokolenia na pokolenie bez ryzyka ich opodatkowania, rozproszenia, błędnych inwestycji, nacjonalizacji czy innych zagrożeń.
Dlaczego to zwróciło pana uwagę?
Czymś innym będzie dochód podstawowy w demokracji jakoś realnej, czym innym w fasadowo-totalnej, np. w stylu facebookowego Metaversum. Mówiłem wcześniej, że o ile bada się często (można powiedzieć: w kółko) podatność ludzkich umysłów na teorie spiskowe, to niewiele jest badań mówiących o tym, jakie są warunki i granice skutecznego spiskowania. Jeśli mówimy o spiskach w stylu zakonu Illuminati czy innych rzekomych władców świata, które miałyby trwać przez pokolenia, to dziś mamy do czynienia z istotną dodatkową przeszkodą dla nich.
Jaką?
Gdyby dana międzynarodowa grupa upper class chciała zachować ponadpokoleniową kontrolę nad rdzeniowymi procesami, to ich kluczowy praktyczny problem brzmiałby następująco: jak socjalizować swoje dzieci do świata, w którym nie istnieje kontrolowane środowisko wychowawcze. Do świata, w którym dzieci wychowuje Internet, a kultura konsumpcyjna - a od czasu cyfrowej rewolucji kultura smartfonowa - prymitywizuje ludzi, pozbawia woli i umiejętności ciężkiej pracy i nawiązywania trwałych, głębokich relacji. Weźmy pod uwagę choćby casus ekscesów Paris Hilton, dziedziczki fortuny. Ale nie trzeba powoływać się nawet na Paris, wystarczy niedawna sytuacja z zupełnie innej ligi biznesowej, z którą zetknąłem się w mieście niedaleko Torunia: rodzice przez lata ze sporym wysiłkiem utrzymywali dwa sklepy w świetnej lokalizacji, a dziś ich dzieci nie chcą tego przejąć. Nie kręci ich ani pozycja środowiskowa - w tym mieście - ani majątkowa, jaką daje własność i praca w sklepach czy zarządzanie nimi. Podobno w Niemczech od lat ludzie z biznesowej klasy średniej, formatu nawet poważniejszego niż kilka sklepów, mają taki problem, że ich dzieci nie chcą przejmować ich przedsiębiorstw.
Dlaczego nie chcą?
Taki biznes, owszem, daje im niezłe dochody, ale wymaga ciężkiej pracy organizacyjnej (czyli: także pracy nad sobą samym). Ale czym jest taki mieszczański status w porównaniu z fejmem internetowego celebryty… Spisek, który miałby działać przez wiele pokoleń, napotyka więc w warunkach kultury hiperkonsumpcyjnej na duże problemy. Jak młodzi mieliby zachować lojalność wobec starych form i wzorców (wartości), a nawet lojalność tylko wobec swojej rodziny w obliczu ciągle nowych pokus nowoczesności? Ale - być może właśnie takie instytucjonalno-prawne narzędzie jak dynasty trust nadal pozwala częściowo na dyscyplinowanie potomstwa i utrzymywanie struktur kontroli władzy i wartości przez ileś pokoleń. To taka socjologiczna spekulacja. I w zasadzie wszystko jest tu weryfikowalne.
Wróćmy do głównego tematu. Jak to wszystko ma się do automatyzacji, zaniku zawodów i postulatu dochodu gwarantowanego?
Można założyć, że istnieją grupy, które sterują niektórymi procesami. To nie jest żadna tajna wiedza ani spiskowa obsesja. Rządy podejmują decyzje, że będą wspierać pewne sektory rozwoju technologii, będą je dotować, dawać odpowiednie gwarancje kredytowe - zwykle nie wszystko idzie zgodnie z planem, ale część procesów jest sterowalna. Na przykład w 2013 r. prezydent Obama uruchamia inicjatywę BRAIN mającą na celu dogłębne poznanie i modelowanie ludzkiego mózgu. Automatyzacja, o którą pan pytał, też jest powszechnie wspierana przez elity.
Ale czy automatyzacja nie jest w interesie wszystkich?
Dla wielu ludzi praca zawodowa jest nie tylko podstawowym, ale wprost jedynym źródłem godności. Źródłem satysfakcji, tożsamości, zakotwiczenia w świecie: ja jestem murarzem, ja jestem informatykiem, ja jestem kierowcą. Badania nad bezrobotnymi od lat potwierdzały, że dla wielu osób najbardziej bolesne było odcięcie od zawodowego środowiska koleżeńskiego, a potem często sąsiedzkiego i towarzyskiego w ogóle. Nie umierasz, masz socjal, ale tracisz poczucie własnej wartości - jak tu na luzie cieszyć się życiem razem z innymi? Badacze wskazują, że „negatywne skutki bezrobocia wynikają przede wszystkim z niemożności zaspokojenia potrzeb ukrytych”, a poczucie godności do takich należy.
Co się stanie z ludźmi, gdy dostaną dochód podstawowy i zarazem zostaną pozbawieni źródła godności? Jak niewiele osób w dzisiejszym „nowoczesnym” świecie źródeł swej i swoich najbliższych godności zwyczajnie upatruje w byciu Dziećmi Bożymi? Zatem odpowiadam: tak - automatyzacja (pomińmy już różne jej rodzaje) nie jest w interesie wszystkich.
Po pierwsze ogromna grupa ludzi nie lubi swojej pracy. Praca nie tylko nie daje im poczucia godności, a wręcz odbiera im to poczucie. Czasem nawet dobrze płatna praca, o czym pisał David Graeber w książce „Bullshit Jobs”, jest źródłem frustracji.
Snuje pan tu jakąś romantyczną wizję, która jest niestety podwójnie zakłamana. Można być srodze niezadowolonym ze swojej pracy, a ona i tak może być źródłem godności: „Pracuję w korporacji znanej na całym świecie”. Praca ratownika medycznego może być źle zorganizowana i kiepsko płatna, ale ona ratuje życie: „Jak zemdlejecie na ulicy, to ja będę was ratował” - to jest źródło poczucia własnej wartości, a nawet przewagi nad innymi. Albo przykład z mojej działki: przeciętny pracownik naukowy na wydziale nauk społecznych co prawda cały czas narzeka na niskie pensje, na organizację pracy, biurokrację i przełożonych, ale wszelako ma poczucie, że tworzy elitę. Mój kolega, który razem ze mną kończył historię na UMK, pracował w szkole podstawowej na wsi i opowiadał mi: „To od mojej kreatywności zależy, czy ja przyciągnę ich uwagę. Ja wchodzę na scenę i to mnie kręci!”. Płacono mu marnie, ale miał poczucie, że dzięki swej wiedzy i osobowości potrafi zaciekawić te dzieciaki z wiejskiej szkoły, i dzięki temu obie strony mają satysfakcję i korzyść. Oczywiście pomijam prace tak wyczerpujące, iż degradują człowieka fizycznie.
Przede wszystkim dochodzi do degradacji psychicznej, wypalenia zawodowego, depresji. Mobbing i eksploatacja dawniej będące domeną korporacji dziś rozpowszechniły się także w organizacjach pozarządowych, o czym pisał choćby „Tygodnik Powszechny”.
A co ci ludzie będą robili w wolnym czasie? Pili piwo, grali w gry komputerowe, oglądali filmy na Netflixie?
To pan ma bardzo pesymistyczną wizję człowieka. Jeśli ci ludzie dostaną dochód gwarantowany, to przecież nie znaczy, że nagle usiądą i przestaną pracować. Jest mnóstwo rzeczy pożytecznych, ważnych i twórczych do zrobienia.
To dlaczego jest tak brudno w lesie, w parkach, tak wielu z nas nie dba o otoczenie? Gdzie są te powszechnie propagowane wzorce pożytecznego spędzania czasu? Moja wizja - uważam - jest boleśnie realistyczna. Człowiek ma wiele jasnych stron. Ale jeśli chcemy, by ludzie w wolnym czasie robili rzeczy dobre i dla nich, i dla wspólnoty, to musimy tworzyć tkankę instytucjonalną, która będzie do tych dobrych rzeczy zachęcała. Przemyślanej pracy nad taką tkanką nie widzę nawet w krajach dłużej ćwiczących demokrację niż Polska.
Jest duża przestrzeń do takiej działalności instytucjonalnej.
Nie pozwala na to zachłyśnięcie się wątpliwymi pożytkami z technologii. Ta przestrzeń została stłumiona przez rewolucję technologiczną. W ostatniej dekadzie nawet to, co w relacjach międzyludzkich było dobre, jest niszczone przez rewolucję cyfrową, zwłaszcza przez media odspołeczniające. W wolnym czasie młodzi ludzie nie będą wspólnie chodzili na wycieczki krajoznawcze, bo te wycieczki często przegrywają ze smartfonami. Jeśli poważnie myślimy o rozwoju ludzkości, to powinniśmy odpowiedzieć na pytanie, jak radzimy sobie z mechanizmem, w którym zły pieniądz wypiera lepszy. W tym przypadku: złe (bo nieszanujące głębokich potrzeb ludzkiej natury) wzorce kulturowe wypierają lepsze.
Nie wszystko, co było wcześniej, jest lepsze. W Rzymie ojciec miał prawo sprzedać dziecko w niewolę. Jeszcze 20-30 lat temu niemal wszyscy palili papierosy, dziś mało kto to robi.
Mamy jednak dzisiaj prosty mechanizm, dzięki któremu można obniżać wartość „kulturowego pieniądza”. Na przykład model selekcji kadrowej w organizacjach, które są absolutnie kluczowe dla biegu spraw współczesnej cywilizacji. Idzie o korporacje, zwłaszcza wielkie, międzynarodowe. W wielu korporacjach dostrzega się, że nie awansują ci, którzy są lepszymi fachowcami, tylko ci, którzy są lepszymi wazeliniarzami. Widać to też często w polityce i w dziennikarstwie - pod wpływem ciśnienia mediów społecznościowych kompetentnych dziennikarzy śledczych zastępują stażyści - przełożonym łatwiej jest nimi kierować. Inny aspekt: awansują superkompetentni profesjonalnie, ale zarazem często są to psychopaci - osoby, dla których moralność, empatia i dobre obyczaje jako rama wyznaczająca kontury skuteczności biznesowej nie obowiązują. Liczne inne procesy degradacyjne są dziś szczególnie silne.
Skąd to się wzięło? Dlaczego ma tak być?
Działające spontanicznie, w znacznej mierze poza ludzką wiedzą, mechanizmy samoregulacji kulturowej, mechanizmy ochronne, które tyle razy (ale nie zawsze: przecież mnóstwo ludzkich kultur już skonało) pozwalały wspólnotom ludzkim wyjść z najpaskudniejszych opresji obronną ręką, dzisiaj już pękają. Tempo, zakres i głębia zmian narzucanych systemom społecznym w wyniku rewolucji cyfrowej powodują, że kulturowe mechanizmy obronne są przeciążone, może już na granicy zapaści.
Christopher Wylie, autor zasłużenie głośnej książki „Mindf*ck: Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację”, wspomina badania terenowe przeprowadzone w kilku stanach USA z członkami lokalnych społeczności. „Rezultaty badań były zaskakujące nawet dla kogoś, kto spędził dużo czasu w Stanach Zjednoczonych. Z nadsyłanych (…) raportów wyłaniał się obraz społeczeństwa znajdującego się na skraju załamania nerwowego”. Aż się prosi o uogólnienie: Kultura jako forteca tego, co ludzkie, upada pod naporem technologii.
Mam intuicję, że jesteśmy na równi pochyłej i zbliżamy się do degradacji gatunku ludzkiego, która przyniesie jakąś morderczą i zarazem dziwną wojnę oraz inne wstrząsy. Niełatwo będzie potem się spod rumowisk wydobyć.
Wróćmy do dochodu gwarantowanego. Stawiam taką tezę, że przynajmniej część osób pobierających ten dochód znajdzie sobie pożyteczną pracę i ta praca będzie lepsza i bardziej twórcza niż ta, do której są zmuszani koniecznością przetrwania.
Pytanie brzmi, jak dochód gwarantowany będzie funkcjonował w warunkach konkurencji rynkowej? A przecież przyjmujemy, że wolny rynek będzie dalej istniał. Jeśli tak, to każdy posiadacz dochodu gwarantowanego będzie „wystawiony na aukcję” przez tych, którzy chcą coś uszczknąć z jego dochodu.
Teraz też jesteśmy na tej aukcji, i jeszcze do tego pracujemy.
Jasne. Tylko ta nowa aukcja będzie już cholernie wyrafinowana. Cały czas powstają nowe instrumenty marketingu, psychologii behawioralnej, reklamy natywnej i inne sztuczki.
To nie jest tak, jak pan sobie wyobraża. Myśli pan, że to wygląda tak: mam skromny, ale godziwy dochód, gwarantujący minimum socjalne, a do tego nie muszę iść do pracy, więc wstaję rano i zaczynam się zastanawiać, co pożytecznego zrobić dla świata i z której części wielkiego dziedzictwa ludzkiej kultury skorzystać.
Jeśli dochód podstawowy wejdzie w życie bez jednoczesnej - nazwijmy to - reformy, korekty kulturowej, to ludzie coraz szybciej będą stawali się marionetkami sprzedawców
To działa inaczej: już wcześniej jestem zaprogramowany. Rozpoczynam dzień od odpalenia Facebooka, Twittera czy innego TikToka, od obejrzenia wiadomości sportowych lub plotek, czasem info politycznego. Wszędzie tam są technologie uzależniające, nakłaniające mnie do dalszego surfowania, ściągania kolejnych apek, zakupów. Jestem zanurzony w przestrzeni kulturowej, która jest coraz mniej spontaniczna. Jest zarządzana przez tych, którzy posiadają największe zasoby i najsprytniej docierają do użytkowników.
Tak czy inaczej, po fazie wstępnej otwartości na pomysł dochodu gwarantowanego obecnie wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobne, że ta idea - niezależnie od szlachetnych intencji części jej zwolenników - w istocie będzie funkcjonalna dla interesów bogatych i potężnych. W sytuacji, gdy taki dochód będzie przyznawany, ci bogaci i potężni będą oferowali ludziom „godność” konsumencką. Kiedy dziewczynki czy chłopcy w szkole szpanują ubraniami czy butami, to właśnie konkurują na „godność” konsumencką. To stary schemat. Za pieniądze, których często nie mają, ludzie kupują rzeczy, których nie potrzebują, żeby robić wrażenie na osobach, których nie cenią. Jeśli więc dochód podstawowy wejdzie w życie bez jednoczesnej - nazwijmy to - reformy, korekty kulturowej, to ludzie coraz szybciej będą stawali się marionetkami sprzedawców.
Ale ta rzeczywistość tak samo działa na mnie, kiedy nie mam dochodu gwarantowanego.
Nie tak samo. Trzeba wrócić do prac klasyka badań opinii publicznej Waltera Lippmanna (1889-1974). Gdy w Stanach telewizja się upowszechniła (na początku drugiej połowy XX wieku), ludzie wierzący w wartości demokratyczne obawiali się, że oznacza to koniec demokracji - bo telewizja przyciągała ludzką uwagę z taką siłą, z jaką nie robiła tego wcześniej żadna inna technologia (dziś wiemy, że smartfon angażuje nas o wiele mocniej!). Postanowiono zbadać (relacjonuję z pamięci), czy telewizja może być skutecznym narzędziem manipulacji - i badania dały wynik uspokajający. Ówczesny przekaz wychodzący z telewizji był dość jednolity - wtedy były bodaj trzy dominujące sieci telewizyjne. Nie było pluralizmu internetowego, składającego się dzisiaj na infozgiełk. Badania pokazały, że - na szczęście - istnieje filtr między przekazem płynącym z telewizora, umysłem odbiorcy a utrwaleniem przez niego pewnych treści do poziomu stereotypów.
Co było tym filtrem?
Środowisko społeczne. Ludzie oglądali telewizję w rodzinie, a następnego dnia szli do fabryki czy do biura i rozmawiali o tym, co zobaczyli. W domu był jeden telewizor i wszyscy oglądali to samo. Rozmawiali też w środowisku sąsiedzkim, na grillu. To, co usłyszeli w telewizji, konfrontowali z doświadczeniem swego otoczenia społecznego. Zdrowy rozsądek wspólnoty tworzył barierę utrudniającą utrwalenie w umyśle bzdur i szalonych ideologii.
Dziś te filtry, wraz z fundamentami zdrowego rozsądku, są technologicznie rozmontowywane. Miałem już przeczucie, że tak będzie, gdy pojawiły się walkmany. Oto ludzie słuchają muzyki przez słuchawki, czy to w domu, czy w tramwaju, a inni nie wiedzą, czego oni słuchają. Od momentu, kiedy dziecko korzysta z walkmana, rodzic już nie wie, czego ono słucha. Pod względem indywidualizacji oraz nieprzejrzystości przyswajania informacji walkman to był pierwszy smartfon.
Ale książki też czytaliśmy oddzielnie.
Gdy ktoś czyta książkę, widzimy, co czyta; gdy odkłada na stół, możemy ją przejrzeć. Ale już nie wypada poprosić kogoś, by nam dał posłuchać ze swego walkmana. Poza tym oddziaływanie książek jest słabsze. Zmiany w mózgach czytających postępują wolniej i są płytsze. Siła uzależniająca znacznie mniejsza. Pisał o tym choćby Manfred Spitzer.
Pamiętam, w czasach młodości słyszałem z rzadka o osobach uzależnionych od czytania powieści - pewna bibliotekarka powiedziała mi, że musi przeczytać jedną co dzień - ale to były absolutne wyjątki. Od smartfonów i TikToków uzależnione są setki milionów ludzi. Książki są technologią nisko inwazyjną, która w dodatku raczej sprzyja, niż przeszkadza w rozwoju refleksyjności.
Zresztą książki leżały na półce i zasadniczo rodzice mogli wiedzieć, co czytają dzieci. Ojciec z synem czytali na przykład „Orinoko” Arkadego Fiedlera i omawiali tę książkę między sobą. Mój syn, nastolatek, nieraz namawiał mnie, bym spędzał z nim więcej czasu, grając na komputerze, ale po kilku próbach zobaczyłem, że ilość czasu, jaką musiałbym poświęcić, by grać na jako takim poziomie, jest bardzo duża - i z niskimi rokowaniami sukcesu.
Swego czasu w Stanach Zjednoczonych stwierdzono silną korelację: czym niższy dochód w rodzinie, tym więcej godzin spędzanych przed telewizorem. Podejrzewam, że tak samo jest z czasem pożeranym przez smartfony.
A jak to wszystko ma się do kwestii dochodu gwarantowanego?
Ma się tak, że przy dotychczasowych wzorcach kulturowych dochód gwarantowany to odcięcie człowieka od kolejnego środowiska, które mogłoby być filtrem, barierą chroniącą przed inwazyjnymi technologiami cyfrowymi - od środowiska pracowniczego. Wracamy tu do poprzedniego tematu, do potrzeby kontaktu twarzą w twarz w pracy. To też dawało pewną godność.
Ostatnio czytałem nad wyraz interesującą książkę australijskiej badaczki Sheili Fitzpatrick, wydaną po polsku pod tytułem „Zespół Stalina”. To biografia kilkunastu ludzi, którzy ze Stalinem współtworzyli zbrodniczy system niemal od początku jego kariery aż do jego śmierci. Zwróciłem tam uwagę na opis Wiaczesława Mołotowa (1890-1986). Już po śmierci Stalina był ambasadorem w Mongolii, a potem szefem misji ZSRR przy Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej w Wiedniu. Za każdym razem autorka pisze: „Ciężko pracował i był szanowany przez podwładnych”. Mam wrażenie, iż to dla niego było ważne. Choć pewno nie takie stosunki międzyludzkie sobie wyobrażamy, gdy myślimy o systemie totalitarnym. A jednak bywało i tak: oni szanują ciebie, bo ciężko pracujesz i ich nie krzywdzisz.
Obecnie nawet coś, co niekiedy mogło przetrwać w warunkach okrutnego reżimu - niezłe stosunki międzyludzkie w grupie pracowniczej - jest rozrywane przez procesy hiperindywidualizacji. Jeszcze w czasach, gdy PiS był w opozycji (lata 2007-2015), spotykałem się wśród niektórych jego działaczy z głosami potępiania w czambuł urzędników i administracji. Protestowałem, mówiąc wtedy, że ci ludzie chcą, żeby ktoś im stworzył warunki do dobrej pracy, żeby mieli poczucie, że ich praca jest sensowna. Wielu jest dobrze wykształconych i chce mieć satysfakcję zawodową.
Mam swoją drogą wrażenie, że PiS robi ogromny błąd, trzymając płace budżetówki od wielu lat w zamrożeniu.
Godność pracy jest wielowymiarowa, nie wiąże się tylko z pieniędzmi. Oczywiście, ktoś może mieć głębokie poczucie godności, bo jest Dzieckiem Bożym - i zachować spokój duszy wbrew wszelkim przeciwnościom losu… Ale to bardzo trudne. Nawet ludzie głęboko wierzący i regularnie praktykujący mają jakiś deficyt godności, kiedy nie znajdują pracy, która daje im poczucie sensu i w której nie są szanowani przez współpracowników za swoje kompetencje i wkład.
Panie profesorze, gdyby był gwarantowany dochód minimalny, to i pan, i ja byśmy pisali więcej niż dziś. A tak każdy z nas musi zajmować się mnóstwem zajęć administracyjnych i zarządczych. Jeśli praca nie byłaby przymusem, to może wtedy stworzyłaby się przestrzeń na pracę naprawdę twórczą. Kiedy czytam biografie przedwojennych intelektualistów, to uderza mnie, że tak duża część z nich nie musiała pracować, utrzymywała się z majątku.
To zbyt romantyczna wizja. Użył pan bardzo ważnego pojęcia: przymus. Odrobina przymusu jest potrzebna. Na pewno nie zawsze i nie każdemu, ale ludzkiej naturze przymus jest potrzebny. Ile wspaniałych kompozycji nie powstałoby, gdyby nie to, że twórca żyjący już w dostatku miał umowę ze sponsorem i musiał stworzyć tę kompozycję w terminie? To, że ktoś zamawia, czeka i naciska, to może być duży plus. Uważam, że jako badacz osiągnąłbym więcej w życiu, gdybym od początku wszedł w środowisko zarządzane przez szefa, który by więcej wymagał. Oczywiście, jednocześnie tworząc dobre warunki do pracy. Przez lata na UMK pracowałem w warunkach niskiej presji - co, rzecz jasna, miało minusy i plusy. Dzisiaj cały mechanizm grantozy i punktozy w życiu akademickim przesunął to w stronę nauki biurokratycznej, wymogi często są absurdalne - ale wcześniej w nauce naprawdę można było funkcjonować na luzie i w dryfie.
Pewne „twarde” ramy są dobre. Kilka lat temu przeczytałem wywiad z Jamesem Fallonem, wybitnym amerykańskim neurologiem, który prowadził badania nad mózgami psychopatycznych morderców i osób, które miały trwałe skłonności aspołeczne, były pozbawione empatii. W pewnym momencie badał obrazy czyjegoś mózgu, które wyraźnie wskazywały na cechy psychopatyczne i aspołeczne, typowe dla zbrodniarzy, i zastanawiał się, cóż gość ma za skórą? Okazało się, że jest to jego własne zdjęcie, mózg tego właśnie badacza. Przeraził się i zaczął rozmawiać ze współpracownikami. Oni mu szczerze powiedzieli, że od lat widzą u niego te pewne nieprzyjemne cechy, ale widzą też, że umie wziąć je w karby, panować nad nimi. Co się okazało? Że pochodził z kochającej, dużej rodziny, która w karbach reżimu rodzinno-kulturowego wyprowadziła go na człowieka, mimo że miał złe wrodzone podatności. Wydaje się jednak, że do tego nie wystarczy pojedyncza, wyizolowana rodzina, dlatego mówię o jakimś reżimie rodzinno-kulturowym.
W 1996 r. ówczesna pierwsza dama Hillary Clinton opublikowała książkę „It Takes a Village: And Other Lessons Children Teach Us” (Potrzeba całej wsi - i inne lekcje, których uczą nas dzieci). Żeby na świat wyszedł normalny, zdrowy, dojrzały społecznie człowiek, musi otaczać go całe dobrze uformowane środowisko, wykraczające poza samą rodzinę - społeczne uniwersum. Jego niezbędnym elementem jest także przymus. Zresztą, obserwując dalszą karierę Hillary Clinton, mam wrażenie, iż w obliczu rewolucji cyfrowej dewastującej także rodziny, pani Clinton zapomniała o lekcjach, które warto wynieść z tej jej książki.
Tylko nieliczni ludzie utalentowani rozwijają się według modelu kwiatu lotosu: chociaż wzrastają w bagiennym, zatrutym świecie, to przemieniają się w wybitnie pozytywne postacie. Traktujemy to jako dar od Boga czy wygraną w ruletce genetycznej. Ale to zdarza się niezmiernie rzadko. Jesteśmy istotami tak skonstruowanymi i bardzo potrzebujemy wsparcia - i to wsparcie polega na tym, by skłonności prospołeczne były wzmacniane, a nasze słabości były wytłumiane - także przez stawianie ograniczeń trudnych do przełamania.
Oczywiście przymus czasem jest potrzebny, daje też dodatkową motywację, ramy pracy i poczucie bezpieczeństwa. A jednak ze względu na przymus, jakim jest konieczność przetrwania, ludzie robią mnóstwo rzeczy niezgodnych z ich predyspozycjami i do tego mało pożytecznych. Sprzedają na przykład polisolokaty czy chwilówki, które innych ludzi wpychają w duże problemy finansowe.
Ale kto tu jest winny? Oni czy system kapitalistyczny, czy, precyzyjniej, ci jego apologeci, którzy uważają, że kapitalizm może dobrze funkcjonować bez kulturowych, moralnych ograniczeń?
Winny jest system. Ale mówię, że dzięki dochodowi gwarantowanemu będą mogli zrezygnować z tej pracy.
Jeśli wprowadzony zostanie dochód gwarantowany, a nie skorygujemy systemu ludzkich wartości, nie skorygujemy relacji w układzie biznes/rynek-technologia-kultura, to dalej będziemy jechali na bodźcach, które może były niezbędne przy wykluwaniu się nowożytności z feudalnego despotyzmu, ale - jak sądzę - dziś owocują tym, że ludzie dodatkowo pójdą pracować, żeby kupić sobie samochód, który lepiej podkręca ich ego. ©℗
Fragment pochodzi z książki „Cyber kontra real. Cywilizacja w techno-pułapce”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Nowej Konfederacji pod patronatem Dziennika Gazety Prawnej
Reklama
Reklama