Nie możemy przeciwstawiać się zagrożeniom dla Białorusi jedynie deklaracjami i zaklinaniem rzeczywistości, dlatego zaczęliśmy mówić o scenariuszu siłowym.

Z Waleryjem Kawaleuskim rozmawia Michał Potocki
Waleryj Kawaleuski białoruski opozycjonista, dyplomata, przedstawiciel Zjednoczonego Gabinetu Przejściowego Swiatłany Cichanouskiej ds. zagranicznych / Dziennik Gazeta Prawna
Białoruska opozycja zaczęła otwarcie mówić o tym, że sposobem odsunięcia od władzy Alaksandra Łukaszenki może być scenariusz siłowy. Nie boicie się, że w narodzie, którego centralnym elementem tożsamości są słowa z wiersza Piatrusia Brouki „Kab tolki nie było wajny” (Oby tylko nie było wojny), takie plany odstraszą dużą część wyborców opozycji z 2020 r.?
Są przyczyny, dla których mówimy o scenariuszu siłowym: mamy teraz do czynienia z zagrożeniem dla istnienia Białorusi. Nie możemy przeciwstawiać się wojennemu zagrożeniu jedynie deklaracjami i zaklinaniem rzeczywistości - potrzebujemy takiego planu. Co się tyczy zmian politycznych, to próby rozwiązania kryzysu przez dialog nie przyniosły żadnego efektu. Władze odmówiły rozmów oraz stale nasilają represje. My chcemy działać legalnie, lecz musimy pokazać strukturom siłowym, że może je czekać nasza zdecydowana odpowiedź. Pamiętajmy zresztą, że siłowy scenariusz od dawna, od pierwszego dnia protestów, jest realizowany przez władzę. Musimy więc mieć siłową odpowiedź, co nie znaczy, że to będzie alternatywa pierwszego wyboru. Nadal chcemy rozwiązać kryzys przez dialog oraz pokojowe przemiany. Ale siłowicy i wojskowi muszą wiedzieć, że tym razem to nie będzie gra do jednej bramki.
Pułk Kastusia Kalinouskiego, który walczy u boku Ukraińców, to dwa bataliony i trzeci w stanie formowania. Pułk Pahonia jest jeszcze mniejszy. W sumie jakiś tysiąc osób. Niewiele.
Nie chodzi o liczbę, ale o motywację. Tą pracą zajmuje się także ByPol (organizacja byłych funkcjonariuszy MSW - red.), istnieje plan „Zwycięstwo” (inicjatywa zbierająca chętnych do wzięcia udziału w aktywnych akcjach przeciw reżimowi - red.), pod którym podpisało się 200 tys. Białorusinów. Ludzie są coraz bardziej zmotywowani do działań. Zgodnych z prawem - podkreślam. Takie inicjatywy jak Pułk Kalinouskiego powstały oddolnie. Ludzie się zebrali i podjęli decyzję, że chcą pomagać Ukraińcom. Gdy pojawi się odgórna struktura koordynacyjna, liczby też się zwiększą.
Stawiacie na to, że demonstracją siły doprowadzicie do rozłamu wśród siłowików?
Tak. Chcemy oddziaływać na ich psychikę. Nie tylko w tym sensie, by im pokazać, jacy sami jesteśmy silni. Chcemy im też pokazać, że mają alternatywę. Że mogą trzymać się litery prawa, że nie muszą wykonywać nielegalnych rozkazów. Nasze działania mają ich demotywować. Trzeba im pokazać, że nowa Białoruś leży też w ich interesie.
Milion ludzi na ulicach Mińska w sierpniu 2020 r. ich nie zdemotywował.
W tamtym momencie reżim szukał gruntu pod nogami, starał się zrozumieć, co się dzieje - i bardziej zdecydowane kroki protestujących faktycznie mogły doprowadzić do zmian. Ze świadectw dawnych siłowików wiemy, że wystarczyłoby wtedy, żeby ich trochę bardziej docisnąć, a wszystko by się rozleciało. Ale tak się nie stało. Ludzie chcieli pokazać, że są Europejczykami, że potrafią manifestować w sposób pokojowy. Kiedy rozmawiam z zawodowcami, którzy znają się na tym, jak organizować protesty i kierować nimi, pytam, co można było wtedy zrobić inaczej. Nie ma jasnych odpowiedzi. Taki był wtedy paradygmat. Przeszłości nie zmienimy. Poza tym siłowicy szykowali się do brutalnego tłumienia protestów dziesięcioleciami. Szkolono ich w przekonaniu, że mogą bić ludzi, że mają wykonywać nawet nielegalne rozkazy. Jest jeszcze czynnik selekcji negatywnej - w tych formacjach odrzuca się kandydatów, którzy mają własne poglądy i zasady.
Pokojowy protest nie doprowadził do obalenia Łukaszenki, ale wywołał falę sympatii i wsparcia dla Białorusinów na Zachodzie, co nie pozostało bez wpływu na szerokie uznanie Swiatłany Cichanouskiej jako głosu narodu. Nie dochodzą do was z różnych stolic negatywne oceny postawienia na scenariusz siłowy?
Pokojowe metody były ważne także dla samych Białorusinów, dla naszego poczucia jedności i budowy tożsamości narodowej. To pomogło wywołać pozytywne reakcje na Zachodzie. Mówi się, że w tamte dni Białoruś była najpiękniejszym państwem świata. Jeśli chodzi o reakcje na utworzenie 9 sierpnia gabinetu Cichanouskiej, sam fakt zorganizowania konferencji w Wilnie został oceniony pozytywnie. Nasza praca będzie skuteczniejsza, jeśli będziemy działać razem. My też rozumiemy, że to klucz do zwycięstwa, bo podzieleni jesteśmy słabsi. Odbyliśmy kilka rund konsultacji z naszymi partnerami, gabinet mający być organem wykonawczym opozycji wciąż się formuje, pracujemy nad regulaminem i podziałem zadań. Szukamy kandydatów na trzy posady: przedstawiciela ds. socjalnych, gospodarki i finansów oraz odrodzenia narodowego. Moim zadaniem jako przedstawiciela ds. zagranicznych jest oficjalne powiadomienie zagranicznych rządów o sformowaniu gabinetu. Chcemy pokazać, że nie powstał w próżni, ale jest wyrazem naszego przywiązania do demokracji. Rada Koordynacyjna, gdy zakończy się jej reforma, ma być przeciwwagą dla gabinetu. Kandydaci na przedstawicieli gabinetu będą jej przedstawiani do akceptacji. W razie odrzucenia Cichanouska będzie musiała znaleźć inną kandydaturę. Przewidujemy też obowiązek raportowania wyników pracy przed radą. Stawiamy na przejrzystość.
Jak będzie formowana nowa Rada Koordynacyjna?
Nie mamy na razie możliwości przeprowadzenia pełnoprawnych wyborów. Rada ma być organem przedstawicielskim, jej członkowie będą nominowani przez społeczeństwo obywatelskie, aktywne struktury, które działają w tym środowisku. Trwają dyskusje co do szczegółów, ale będzie się ona zapewne składać ze 100-150 osób. Rada Koordynacyjna ma wolną rękę, by samodzielnie określić przyszłą konfigurację i sposób nominowania swoich członków.
Dlaczego przedstawiamy pana jako przedstawiciela Zjednoczonego Gabinetu Przejściowego ds. zagranicznych, a nie ministra spraw zagranicznych w emigracyjnym rządzie Swiatłany Cichanouskiej?
To nie jest najważniejsze. Ważne, żeby ta struktura działała efektywnie. Poza tym od 1918 r. istnieje Rada Białoruskiej Republiki Ludowej. Z szacunku do niej podjęliśmy decyzję, że nie będziemy tworzyć rządu na wygnaniu, lecz gabinet przedstawicieli. Gdybyśmy stworzyli rząd, musielibyśmy spełnić dodatkowe warunki, by zdobyć uznanie międzynarodowe. Do ich spełnienia na razie nam daleko, a chcemy nadal utrzymywać regularne kontakty na wysokim szczeblu z rządami.
Udało się wam w Wilnie, na dwudniowym spotkaniu opozycji „Nowa Białoruś” załagodzić wewnętrzne konflikty? Pawieł Łatuszka, przedstawiciel gabinetu ds. tranzytu władzy, nie złości się już na Cichanouską, że nie jeździ z nią za granicę?
Stworzenie gabinetu ograniczyło napięcia wewnętrzne. Z panem Łatuszką mamy długą historię współpracy, wiele razem zrobiliśmy, a w nowym gabinecie zrobimy jeszcze więcej. Przedstawiciele mają różne sfery odpowiedzialności. Wystarczy pracy dla wszystkich.
Jakie zadania mają Alaksandr Azarau i Waleryj Sachaszczyk, dwaj pozostali członkowie gabinetu?
Azarau odpowiada za odnowienie porządku prawnego…
A Sachaszczyk za obronę narodową. Ale co to konkretnie znaczy?
Nie chcę odpowiadać w ich imieniu. Gdy zakończymy prace nad podziałem obowiązków, będzie można powiedzieć coś więcej. Ci przedstawiciele gabinetu mają w sposób kompetentny rozmawiać z przedstawicielami białoruskich struktur siłowych - także tymi, którzy obecnie stoją po stronie reżimu. Trzeba im pokazać, że nowa Białoruś stworzy dobre warunki nie tylko liberałom i demokratom.
Kiedy podjęliście decyzję o tym, że trzeba stworzyć gabinet i postawić także na scenariusz siłowy? Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę?
Decyzję ogłosiliśmy 24 lutego. Cichanouska wzięła na siebie odpowiedzialność za obronę suwerenności Białorusi. Decyzja o powołaniu gabinetu zapadła więc dość dawno. Jednak opracowanie koncepcji, rozmowy, wybór kandydatów trochę się przeciągnęły. Konferencja w Wilnie była dobrym pretekstem, by ogłosić powołanie gabinetu. U progu konferencji odbyliśmy kilka rund rozmów z partnerami. Szczegółowo omówiliśmy z nimi strukturę, zamiary, komponent siłowy. W trakcie konferencji 8-9 sierpnia zapadła ostateczna decyzja o składzie gabinetu.
Lider białoruskiego odrodzenia z przełomu lat 80. i 90. Zianon Pazniak napisał, że cały gabinet to agenci KGB. Można tę tezę wyśmiać, ale można ją przekuć na poważne pytanie, czy dysponujecie mechanizmami, które pozwalają sprawdzić, czy wasi ludzie nie współpracują ze służbami reżimu.
Mamy bazy danych, z których korzystamy, by sprawdzać ludzi, którzy przychodzą do nas. Mamy kontakty. Analizujemy, jak kto się zachowuje. System, który stworzyliśmy, działa dość efektywnie. Nigdy nie da się wykluczyć różnych wariantów, ale to, co widzimy, sugeruje, że nasze środowisko jest dość bezpieczne. Takie oskarżenia, zwłaszcza gdy padają z ust tak uznanych ludzi, wyglądają niedorzecznie i nieodpowiedzialnie. Bo gdzie są dowody? Możemy się nie zgadzać, ale to nie jest normalny sposób walki politycznej.
Andrej Sannikau, lider Europejskiej Białorusi i kandydat na prezydenta w 2010 r., zauważył, że wszyscy czterej przedstawiciele gabinetu ogłoszeni w Wilnie niegdyś pracowali dla reżimu. Do pana jako do byłego dyplomaty jest pewnie najmniej pytań, ale Łatuszka był członkiem rządu, kiedy po wyborach w 2010 r. torturowano ludzi w aresztach. Sachaszczyk dosłużył
się stopnia podpułkownika Sił Zbrojnych. Azarau był oficerem Głównego Zarządu do Walki z Przestępczością Zorganizowaną i Korupcją MSW, a niektórzy opozycjoniści bali się tej instytucji bardziej niż KGB.
Sannikau w swoim poście na Facebooku popełnił kilka błędów, które mu wytknąłem. Napisał, że wszyscy pracowaliśmy dla reżimu przez ponad 10 lat i żaden z nas nie wie, czym są „sutki”, czyli doby spędzone za kratkami. Odpisałem, że pracowałem w MSZ osiem lat i że byłem w areszcie KGB. O ironio, za to, że w 2010 r. pomagałem w kampanii wyborczej Sannikauowi.
Odpisał, że takiego więźnia nikt nie pamięta.
Cóż, to pokazuje, jak ten człowiek ceni, co zostało dla niego zrobione, nie tylko przeze mnie. Ale to jego sprawa. Każdy z nas musi przejść jakąś drogę do indywidualnego wyboru w życiu. Wielu ludzi, którzy pracują w strukturach reżimu, ma argumenty, by w nich pozostać. Posiadają kredyty, nie widzą alternatywnych ścieżek kariery, boją się o przyszłość dzieci. Stały argument: jeśli nie ja, na moje miejsce przyjdzie ktoś gorszy, a na razie mogę zmieniać system od środka. To nie znaczy, że podzielam takie opinie. To mogą być iluzje, ale ludzie się nimi kierują. Można to uznać, odrzucić, mamy do tego prawo. Nie znaczy to, że ci wszyscy ludzie są z gruntu źli. W aparacie państwowym też są osoby, które chciałyby żyć w demokratycznej Białorusi, kierującej się interesem narodowym. Zwłaszcza w MSZ i Siłach Zbrojnych.
À propos „więźnia, którego nikt nie pamięta” - na stronie Wiosny, która zbiera informacje o represjach, faktycznie nie ma informacji o pana zatrzymaniu.
Każdy ma wybór: opowiadać o swoim areszcie publicznie czy zachowywać dyskrecję. To dylemat, bo ujawnienie się oznacza dodanie sobie znaczenia, czym można sobie jednak zaszkodzić. Na oficjalnych listach jest 1,3 tys. więźniów politycznych, ale realnie ta liczba jest znacznie wyższa. Samych spraw z paragrafów związanych z działalnością ekstremistyczną wszczęto ponad 11 tys. Gdzie są ci wszyscy ludzie? Dlaczego nie znamy ich nazwisk? Dlatego że niektórzy uznają, że uniknięcie rozgłosu daje im szansę na wyjście z trudnej sytuacji z mniejszym uszczerbkiem. Ja odsiedziałem w areszcie przy Akrescina 12 dób, mam na to decyzję sądu, a potem spędziłem jeszcze trzy dni w areszcie KGB. Swoją drogą nigdy nie sprawdzałem, czy jestem na listach Wiosny.
Przejdźmy do spraw ukraińskich. Jest pan przedstawicielem Cichanouskiej w Kijowie, wydawałoby się, że jesteście z władzami ukraińskimi naturalnymi sojusznikami. Co więc wam przeszkadza w nawiązaniu kontaktów? Można jeszcze zrozumieć sytuację sprzed 24 lutego, bo wtedy Ukraińcy unikali kontaktów z wami, bo dbali o relacje z Łukaszenką, także handlowe.
I w czasach ZSRR, i po jego rozpadzie, aż do aneksji Krymu, występowała pewna konkurencja między Białorusią a Ukrainą o uwagę, subsydia i inwestycje z Rosji. Związki Mińska z Moskwą też były zawsze większe niż z Kijowem. To błąd, który można naprawić poprzez poszukiwanie nowych formatów współpracy. Czy to dwustronnej, czy wielostronnej, w oparciu o pomysły Sojuszu Bałtycko-Czarnomorskiego. Pamiętamy o relacjach między naszymi narodami w formacie Wielkiego Księstwa Litewskiego, w I Rzeczypospolitej.
Dlaczego nie ma zaufania między wami a władzami ukraińskimi? Dlaczego Cichanouska wciąż nie spotkała się z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim?
Z naszej strony takie propozycje padały. Publicznie i niepublicznie. Władze ukraińskie popierały białoruskie protesty oraz nie uznały Łukaszenki za prezydenta, lecz kontynuowały handel z nim i pomagały omijać sankcje. Dzisiaj Kijów oczekuje od Białorusinów, że zrobią znacznie więcej, by go wesprzeć. Przypominamy mu, że cieszy się pełnym poparciem naszego narodu, który jest w większości nastawiony proukraińsko i antywojennie. Mówimy o wolontariuszach, o serwisie Biełaruski Hajun, który zbiera informacje o ruchach wojsk i ostrzega przed zagrożeniami. Brakuje świadomości, że ludzie trafiają do więzienia za pomoc Biełaruskiemu Hajunowi. Białoruscy wolontariusze działają zarówno w Ukrainie - spotykając się często z problemami z legalizacją pobytu, jak i w Europie Zachodniej. Nie mówiąc już o ochotnikach, którzy walczą na froncie.
W 2021 r. zadałem to pytanie ówczesnemu wiceszefowi dyplomacji Ukrainy Wasylowi Bodnarowi. Odpowiedział, że szeregi białoruskiej opozycji są zbyt mocno zinfiltrowane przez rosyjskie służby.
Słyszałem czasem w Kijowie takie nieoficjalne sugestie: nie do końca wiemy, kogo reprezentujecie. Taka wersja jest bardzo wygodna. Jak u Pazniaka, który mówi, że u nas sami agenci, więc nie można nam ufać. Łatwe wytłumaczenie, dlaczego nie czyni się wysiłków na rzecz budowy kontaktów z białoruskimi siłami demokratycznymi. Nie chodzi nam nawet o formalne uznanie gabinetu, ale o jakieś racjonalne podejście. Co chcecie zrobić, by ze strony Białorusi nie leciały na was rakiety? Chcecie, żeby dalej rządził Łukaszenka? W porządku. Ale po Łukaszence będzie ktoś inny. Co chcecie zrobić, żeby nie były to siły antyukraińskie? Co robicie, żeby do władzy doszli odpowiedzialni, proukraińscy i probiałoruscy demokraci, przywiązani do zasad prawa międzynarodowego, którzy nie będą zagrożeniem dla Ukrainy? Liczycie, że to się samo stanie? Może i tak, ale może warto coś zrobić, by przyspieszyć ten proces? Na dziś nie widzę żadnego gestu ze strony władz ukraińskich. Mamy przecież przywódczynię w osobie Swiatłany Cichanouskiej, która pracuje już trzeci rok, jednoczy wokół siebie liderów innych organizacji, tworzy nową strukturę wykonawczą. Jeśli Ukraina ma ambicje, by stać się regionalnym liderem, mogłaby pomagać innym narodom w ich walce o wolność.
Od czasu do czasu nie wpuszczają pana na Ukrainę. Odczytuje pan to jako świadomy sygnał polityczny czy efekt bałaganu na granicy?
Nie chcę tego nazywać bałaganem. Rozumiem, że Ukraina przeżywa trudne chwile. Rzeczywiście kilka razy miałem taką przygodę. Raz mnie wysadzili z pociągu i cofnęli do Polski, ale następnego dnia przepuścili. Nie wiem, czy to jakiś sygnał polityczny. Wiem od przedstawicieli państwa ukraińskiego, że nie jestem objęty zakazem wjazdu. Ukraina pozostaje naszym priorytetem, chcemy ją wspierać. Byłoby dobrze, gdyby ludzie nie napotykali takie problemy techniczne.
Dlaczego sami nie chcecie się kontaktować z rosyjską opozycją?
Pytanie, na ile nam to może pomóc w rozwiązywaniu naszego głównego problemu... Rosja to trudny temat. Niełatwo znaleźć drogę, co do której mielibyśmy gwarancję, że nie zaprowadzi nas na pole minowe. Nawet przed wojną kontakty były sporadyczne. Oczywiście opowiadamy się za tym, by w Rosji ludzie mieli możliwość udziału w polityce. Tamtejsze środowisko polityczne jednak różni się od białoruskiego. My mamy liderkę: Swiatłana Cichanouska osiągnęła znakomity wynik w wyborach, a w Rosji takich ludzi nie ma. Białoruskie siły demokratyczne są bardziej zjednoczone i zinstytucjonalizowane. Co więcej, nie dostrzegam jednoznacznego stanowiska rosyjskiej opozycji w sprawie Białorusi i Ukrainy, w którym jasno by stwierdzono, że aneksja Krymu była bezprawna, więc należy go oddać Ukrainie, że Donbas powinien zostać wyzwolony, że Rosja powinna traktować sąsiadów jako równych sobie i uznać ich prawo zarówno do budowy dobrych relacji z nią samą, jak i szukania innych formatów integracji. Chcielibyśmy usłyszeć od rosyjskich demokratów stanowisko, które mogłoby stać się fundamentem dalszych kontaktów. Dziś Rosja jest zagrożeniem dla wszystkich wokół. Nie chcemy utrzymywać z nią takich relacji jak przed wojną. Należy je przeformułować, przeanalizować bazę prawną, umowy o utworzeniu Państwa Związkowego, o Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. One są niekorzystne dla Białorusi. Musimy myśleć o własnym bezpieczeństwie i suwerenności, a Moskwa tym wartościom zagraża.
A nie było tak, że w 2020 r. unikaliście kontaktów z otoczeniem Aleksieja Nawalnego, bo liczyliście, że Władimir Putin porzuci Łukaszenkę i pomoże wam go odsunąć od władzy?
Było dla nas ważne, żeby nie dać Rosji podstaw, by jeszcze aktywniej popierała Łukaszenkę. To się nie udało, bo Putin szybko zdecydował, że będzie go nadal wspierał, ale przez jakiś czas wierzyliśmy, że Rosja może zająć konstruktywne stanowisko w rozwiązaniu kryzysu. Zachęcaliśmy ją do mediacji, razem z innymi krajami. Rosja na to nie poszła, co więcej, starała się wykorzystać narastającą słabość Łukaszenki we własnym interesie.
Wiktar Łukaszenka, najstarszy syn przywódcy, był z panem na jednym roku studiów. Czy według pana dysponuje on cechami przywódczymi? Może zostać następcą? I kiedy rozmawialiście po raz ostatni?
Chyba ze 20 lat temu, kiedy pracowaliśmy w MSZ. Ale to była znajomość na zasadzie „dzień dobry, co słychać”. Nie widziałem w nim wtedy cech przywódczych. Łączyło nas to, że pochodzimy ze wsi i mamy podobny zestaw cech właściwych chłopakom z prowincji. Było między nami pewne zrozumienie. Potem przeszedł nieprostą drogę życiową, pracował na wysokich stanowiskach, ma dostęp do bardzo poważnych informacji, wydawał rozkazy, które były wykonywane. To wszystko wpływa na psychikę - masz władzę i możesz z niej korzystać. Lata, gdy Wiktar Łukaszenka był pomocnikiem ojca ds. bezpieczeństwa, nie różniły się od innych na plus, jeśli chodzi o poziom liberalizmu czy praworządności. Przeciwnie, brutalność reżimu wtedy się zwiększała. Teraz bezprawie jest absolutne, ale za czasów Wiktara Łukaszenki też narastało. Służby zyskiwały nowe pełnomocnictwa, nikt za ich przestępstwa nie ponosił odpowiedzialności. Wiktar Łukaszenka także za to odpowiada.
Nieźle pan też zna Uładzimira Makieja, byłego szefa administracji Łukaszenki, obecnego ministra spraw zagranicznych, długo uznawanego za systemowego liberała. Był wtedy liberałem z przekonań czy z zawodu?
Wydaje mi się, że to było jego naturalne środowisko i punkt widzenia. Tak, wywodził się ze służb, ale to nie oznacza, że tam nie ma ludzi o liberalnych poglądach. Wydaje mi się, że konstrukcja, jaką Makiej budował przed 2020 r., polegająca na poprawie relacji z Unią Europejską i USA, przynosiła efekty. Także dlatego, że była zgodna z jego poglądami. W 2020 r. musiał to porzucić. Nie rozumiem, co on jeszcze robi w rządzie. To nie jest dla niego miejsce. Fakt, że wciąż w nim jest, pokazuje, do jakiego stopnia można porzucić własne przekonania. Nieważni są sąsiedzi, Amerykanie, dyplomacja publiczna, białoruskość - wszystko można odrzucić, bo taki przyszedł rozkaz. Zamiast prowadzić politykę zgodną z interesem narodowym, przełączył się w tryb obsługi jednego człowieka.
Gdy w 2013 r. robiłem z nim wywiad, powiedział, że jego wzorcem dyplomaty jest Otto von Bismarck.
Odpowiedź z podręcznika. Nie wiem, co Bismarck, który zjednoczył Niemcy żelazem i krwią, ma wspólnego z białoruskim kontekstem.
Na ile fakt, że Białoruś jest państwem autorytarnym, wpływał na pana pracę w dyplomacji?
To skomplikowane. Przychodzisz do dyplomacji, rozumiesz, jak bardzo ważne i prestiżowe to zajęcie. Tymczasem zamiast realizować interes narodowy, współpracować ze światem, szukać przyjaciół i sojuszników, napotykasz wrogość, bo ktoś uznał, że można bić dziennikarzy i represjonować obrońców praw człowieka. Sam wtedy przyjmowałem te argumenty, które urzędnicy podają dla uzasadnienia pracy dla reżimu. Wydawało mi się, że w miejscu, w którym jestem, będę mógł zrobić coś dobrego dla kraju albo przynajmniej nie dopuścić do zepsucia czegoś. Po ośmiu latach pracy, gdy w 2006 r. Łukaszenka został na trzecią kadencję, uznałem, że czerwona linia została przekroczona i nie chcę być dłużej częścią tej historii. Nie chciałem nadal robić jednego, a myśleć drugiego.
Kiedy spotkamy się w Mińsku?
Oby jak najszybciej. Wszyscy chcemy wrócić do domu.