Od 2010 r. matematyka na maturze znów jest obowiązkowa. Pech, że tym, co ją zdali, teraz będzie trudno o kredyt.

Kto był ministrem edukacji w czasie stanu wojennego? Bolesław Faron. Nawet z Wikipedii można się dowiedzieć, że to profesor nauk humanistycznych specjalizujący się w historii literatury polskiej. Możliwe, że jedna z ważniejszych postaci dla dzisiejszego stanu naszego rynku finansowego i publicznej dyskusji na jego temat. Dlaczego? Bo to za czasów jego rządów – dokładnie w 1982 r. – matematyka przestała być obowiązkowym przedmiotem na maturze. I taki stan utrzymywał się przez ponad ćwierć wieku.
Całe pokolenie Polaków nie musiało – oczywiście, mogło – jakoś specjalnie się starać, żeby zaliczyć egzamin dojrzałości. Język polski, język obcy i jakiś w miarę łatwy dodatek i matura w kieszeni. Ślęczenie nad wzorami, zadaniami z matematyki? Zupełnie niepotrzebne. W dorosłym życiu nic z tego się przecież nie przyda.
Teraz ludzie z tego pokolenia są dyrektorami ważnych instytucji, kierownikami w urzędach, posłami, prawnikami, dziennikarzami, nawet redaktorami naczelnymi. Słowem, liderzy opinii, od których zależy to, co inni myślą w różnych ważnych kwestiach. Również tych, które dotyczą gospodarki i finansów. A wiadomo, że w tej chwili nie ma nic ważniejszego niż inflacja, stopy procentowe i oprocentowanie kredytów.
„To jest chore! Niemal całe raty kredytów hipotecznych to odsetki. Kapitał to raptem kilka procent takiej raty” – pisze na Twitterze znany prowadzący jednego z programów publicystycznych. „Rzeczywistość to coś więcej niż Excel” – wskazuje inny dziennikarz, który uważa, że jak masz kredyt na pół miliona i w racie na poziomie 4 tys. zł tylko 500 zł idzie na spłatę kapitału, to „chory rynek i chore państwo”.
Przykładanie się do matematyki w podstawówce i w liceum pozwoliłoby uniknąć takich wpisów. Bo to, że składniki raty mają takie, a nie inne proporcje, to wyłącznie matematyka. Nie jakaś strasznie skomplikowana.
Śmieszne, że mowa o „chorym rynku”, a to właśnie on stworzył kredyt z ratami równymi. Ich podstawową zaletą jest to, że nie wymagają od dłużnika wielkiego wysiłku w spłacie na początku kredytowania, gdy na ogół i tak jest on nieco zmęczony różnymi wydatkami związanymi z zakupem własnego M.
W ratach równych, zwłaszcza na początku kredytowania, spłaca się niemal wyłącznie odsetki (bo odsetki trzeba zapłacić zawsze). Dopiero z czasem do głosu dochodzi spłata kapitału. Ostatnia rata to już właściwie sam kapitał, bo wtedy prawie nie ma już czego oprocentować. Raty malejące mogą się wydawać uczciwsze. Tu kapitał kredytu dzielimy przez liczbę miesięcy odpowiadającą czasowi spłaty, ale oprócz tego za każdym razem liczymy oprocentowanie. Ponieważ kredyt dość szybko maleje, to i rata schodzi w dół.
Dlaczego w takim razie „uczciwsze” rozwiązanie jest rzadziej spotykane? To prawda, przez cały okres spłaty w ratach równych bank dostanie więcej odsetek, ale równocześnie pierwsza rata malejąca może być – w zależności od wysokości oprocentowania i czasu spłaty – o jedną piątą, a czasem o prawie jedną trzecią wyższa niż równa. Dla kredytu w tej samej wysokości, z tym samym oprocentowaniem i czasem spłaty.
Można oczywiście szukać też innych rozwiązań. Tych jednak nie polecamy, bo przynoszą więcej szkód niż pożytku. W latach 90., gdy mieliśmy jeszcze większy problem z inflacją niż dziś, wyższe były też stopy procentowe, wymyślono kredyt „Alicja”, gdzie można było płacić tylko ratę odsetkową, nawet nie całą – część oprocentowania odkładała się w kapitale. Kończyło się tym, że po wielu latach ludzie mieli do spłacenia dużo więcej, niż pożyczyli (inna sprawa, że przy wysokiej inflacji kapitał do spłaty realnie maleje; dotyczy to również tych, którzy mają hipoteki dziś; żeby poczuć ulgę, trzeba tylko nominalnie zarabiać coraz więcej).
Problem rat równych czy malejących oraz udziału odsetek w racie do niedawna właściwie nie istniał. Stopy procentowe mieliśmy tak niskie, że oprocentowanie kredytu nikogo nie mogło zaboleć. Mowa nie tylko o okresie zerowych stóp z czasów pandemii, ale też o pięciu wcześniejszych latach, gdy główna stopa NBP wynosiła 1,5 proc., a stawki WIBOR, od których uzależnione jest oprocentowanie hipotek, uparcie trzymały się okolic 1,7 proc. Lekcje z procentów poszły w zapomnienie (w kredytach, ale jeszcze bardziej w depozytach).
Dziś łatwo powiedzieć, że trzeba było brać kredyty o czasowo stałej stopie. Tego typu ofert nie było tak łatwo znaleźć, ale istniały już ładnych parę lat temu. Tyle że to kredyty kosztujące jakieś pół punktu procentowego więcej niż kredyty o stopie zmiennej. Czyli przy półmilionowym kredycie – z ratą o 100-200 zł wyższą. Kto byłby na tyle nierozsądny, żeby pozwalać bankowi dodatkowo na sobie zarabiać? Nawet jeśli te dodatkowe pieniądze to nie tyle zarobek, ile koszt zabezpieczenia ryzyka zmiany stóp procentowych, jaki musi ponieść bank. Klienci nie palili się do kredytów o stałej stopie, ale bankowcy też byli wstrzemięźliwi. Argument podawany przed pandemią dziś brzmi dość zabawnie: „Jeśli my zaoferujemy stałą stopę, a Rada Polityki Pieniężnej obniży stopy banku centralnego, to ludzie uznają, że ich oszukaliśmy”.
Na koniec wróćmy do matematyki. Dziś w przyśpieszonym trybie nadrabiamy braki, żeby zdać egzamin dojrzałości. Trochę szkoda, że te korepetycje są takie drogie. Od 2010 r. matematyka na maturze znów jest obowiązkowa. Pech, że tym, co ją zdali, teraz w ogóle będzie trudno o kredyt. ©℗