Azjatycka podróż Joego Bidena pokazała, że USA, mimo zaangażowania w powstrzymanie rosyjskiej agresji w Europie, nie zamierzają odpuścić Chinom w rejonie Pacyfiku. Wręcz przeciwnie – oba zapalne tematy traktują jako puzzle tej samej układanki
Wizyta, którą w tym tygodniu amerykański przywódca złożył w Korei Południowej i Japonii, obfitowała w mocne komunikaty. Deklaracja o poparciu Stanów Zjednoczonych dla przyznania Tokio stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ była rękawicą rzuconą nie tylko Pekinowi, lecz także Moskwie. Między wierszami znalazła się bowiem sugestia, że Japonia przejęłaby fotel Rosji. Prezydent USA oświadczył również, że byłby gotów użyć siły w obronie Tajwanu, co wychodziło poza ramy dotychczasowej, niejednoznacznej polityki amerykańskiej w tej sprawie. Biden stwierdził ponadto, że wojna w Ukrainie „jest problemem globalnym, a nie regionalnym”, podkreślając, że Waszyngton wraz ze swoimi „bliskimi partnerami” będzie dążył do stworzenia „wolnego i otwartego” regionu Indo-Pacyfiku. Przesłanie było jasne: Chiny nie powinny czynić na Tajwanie tego, co Rosja w Ukrainie. Jednocześnie chodziło o to, by sygnalizować światu, że z perspektywy Waszyngtonu oba gorące regiony to fronty tej samej wojny – traktowanej przez niego bardzo serio.
Pozostało
90%
treści
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama