WIBOR zupełnie oderwał się od depozytów, co jest sytuacją bezprecedensową. W tym wieku nie było jeszcze tak ogromnej różnicy między głównym wskaźnikiem referencyjnym a rentownością lokat.

Inflacja się rozkręca i w kwietniu wyniosła już przeszło 12 proc. Rada Polityki Pieniężnej kontynuuje więc serię podwyżek stóp procentowych, żeby ściągnąć z rynku nadwyżkę pieniędzy i schłodzić gospodarkę. Jak na razie przynosi to mierne rezultaty, m.in. dlatego, że większość czynników napędzających inflację pochodzi z zewnątrz – na ceny energii czy wywołany wojną w Ukrainie wzrost cen żywności nasze stopy procentowe nie mają przełożenia. Dość powiedzieć, że inflacja w Czechach w kwietniu przebiła 14 proc., chociaż tamtejszy bank centralny o wiele szybciej zaostrzył politykę monetarną.
Skuteczność jastrzębiej polityki NBP i RPP jest jednak mizerna także dlatego, że opiera się tylko na jednej nodze – żyłowaniu kredytobiorców. Tymczasem należałoby także zwiększać skłonność Polaków do oszczędzania – niewielką, gdyż oprocentowanie lokat nie rośnie adekwatnie do wzrostu stóp NBP.
Samym kredytobiorcom nie da się zabrać tyle pieniędzy, żeby inflacja wyhamowała. A przynajmniej nie bez wywołania tysięcy upadłości konsumenckich. Rząd zapowiada więc, że weźmie sprawę w swoje ręce. Jeśli banki nie zaczną wreszcie podnosić oprocentowania lokat, to rządzący je do tego „skłonią”. Mogą w tym celu skorzystać z całej palety rozwiązań. Problem w tym, że niemal każde jest niedoskonałe i ma sporo skutków ubocznych.

Lokaty w tyle

Stopa referencyjna NBP w maju została podniesiona o kolejne 75 pkt baz., do 5,25 proc. Wraz za nią rośnie wskaźnik WIBOR (oprocentowanie pożyczek na krajowym rynku międzybankowym), od którego zależy oprocentowanie przytłaczającej większości kredytów w Polsce. 10 maja WIBOR trzymiesięczny wyniósł 6,3 proc., a więc istotnie więcej niż stopa NBP. Określające wysokość tego wskaźnika banki po prostu zakładają, że w perspektywie tych trzech miesięcy dojdzie do kolejnych podwyżek stóp. W ten sposób kredytobiorcy już teraz płacą za decyzje, których RPP nawet jeszcze nie podjęła. WIBOR 3M wzrósł od września o przeszło 6 pkt proc. A oprocentowanie depozytów bankowych? Nie tak bardzo, mówiąc oględnie. Według danych NBP przeciętnie wzrosło ono z 0,3 do 0,9 proc. Nieco wyżej są wyceniane lokaty składane przynajmniej na ponad dwa lata – ich średnie oprocentowanie wzrosło w tym czasie z 1 do 2 proc.
WIBOR zupełnie oderwał się od depozytów, co jest sytuacją bezprecedensową. W tym wieku nie było jeszcze tak ogromnej różnicy między głównym wskaźnikiem referencyjnym a rentownością lokat. W ostatnich dwóch dekadach obie wielkości kształtowały się zazwyczaj na bardzo podobnym poziomie, różniły je ułamki punktu procentowego (były nawet czasy, gdy to procenty od lokat były wyższe niż wskaźnik pożyczek międzybankowych, np. w latach 2009–2010). Największą różnicę między trzymiesięcznym WIBOR-em a oprocentowaniem depozytów (ok. 2,5 pkt proc.) zanotowaliśmy w okresie poprzedzającym kryzys gospodarczy z roku 2008. Teraz jest dwa razy wyższa.
Utrzymywanie tego stanu rzeczy jest oczywiście w interesie banków, więc trudno im się dziwić, że nie zmieniają swojej polityki dotyczącej depozytów, skoro nie muszą. W sektorze bankowym panuje obecnie ogromna nadpłynność wynikająca m.in. z transferu ogromnej ilości pieniędzy do obywateli i firm podczas pandemii. Uniknęliśmy dzięki niemu załamania gospodarczego, wzrostu bezrobocia oraz ubóstwa, jednak skutkiem ubocznym są środki zalegające na kontach. Według danych NBP przedcovidowa relacja wartości udzielonych kredytów do ulokowanych w polskich bankach depozytów wynosiła ok. 90 proc. (w Danii i Szwecji ok. 200 proc.). Od tamtej pory zaczęła spadać i obecnie wynosi ok. 75 proc. Banki nie muszą szukać pieniędzy na prowadzenie akcji kredytowej. Mają ich pod dostatkiem. Nie muszą więc ani pożyczać na rynku międzybankowym (w związku z czym wskaźnik WIBOR jest czysto wirtualny), ani przyciągać nowych klientów wyższym oprocentowaniem lokat.

Miliardy pod ręką

Jakby tego było mało, zdecydowana większość ulokowanych w polskich bankach pieniędzy (niemal 80 proc. środków należących do fizycznych obywateli) leży nie na lokatach terminowych, tylko na rachunkach bieżących. Oprocentowanie tych ostatnich jest już zupełnie symboliczne. Według NBP w marcu średnio wyniosło 0,1 proc. Tuż przed pandemią było pięć razy wyższe. Banki mają więc pieniądze od nas prawie za darmo i jest im z tym bardzo dobrze. Ten przechył w stronę rachunków bieżących – czy też według nomenklatury NBP „niedopasowanie terminowe” – ma jednak sporo negatywnych konsekwencji. Po pierwsze, pieniądze na takich rachunkach są płynne i gotowe do wydania – wystarczy przyłożyć kartę do terminala. Są więc inflacjogenne, gdyż regularnie zasilają rynek konsumpcyjny. Po drugie, w sytuacji tzw. szoku idiosynkratycznego (czyli np. paniki) nie zapewniają one bankom stabilności, gdyż mogą łatwo zostać wypłacone lub ulokowane w innym miejscu.
Polityka antyinflacyjna powinna więc zmierzać do zamrożenia części pieniędzy Polaków na depozytach terminowych. Żeby tak się stało, banki musiałyby nas zachęcić do oszczędzania, oferując atrakcyjne warunki lokat. Gdy ich oprocentowanie jest sześć razy niższe niż inflacja, to lepiej mieć gotówkę pod ręką, móc nią swobodnie operować i coś sobie kupić, gdy tylko trafi się okazja. Nie zanosi się jednak na to, by w najbliższych miesiącach banki zaczęły rywalizować o naszą gotówkę. A to dlatego, że mamy do czynienia z prawdziwym załamaniem na rynku kredytów hipotecznych – związanym z dramatycznym spadkiem zdolności kredytowej Polaków. Jest to efekt nie tylko podwyżek stóp, lecz także rekomendacji KNF, która zaleca bankom doliczanie do WIBOR-u dodatkowych 5 pkt proc. przy ustalaniu zdolności kredytowej. Według danych PKO BP wartość wniosków kredytowych spadła w lutym 2022 r. o jedną trzecią rok do roku. Poza tym wynagrodzenia rosną w tempie dwucyfrowym. Nadpłynność będzie więc się pogłębiać.

Piłka po stronie państwa

Bez interwencji państwa oprocentowanie depozytów nie wzrośnie. Jednym z rozwiązań jest wypuszczenie przez rząd bardzo atrakcyjnych obligacji, które stałyby się alternatywą dla tradycyjnych lokat. Banki musiałyby na to zareagować, żeby utrzymać środki klientów u siebie. PO zaproponowała „obligacje antydrożyźniane”, które zapewniałyby zwrot w wysokości równej wskaźnikowi inflacji w danym okresie. Miałyby one być bardziej atrakcyjne niż istniejące już obligacje oszczędnościowe, które również są indeksowane do inflacji, jednak dopiero od drugiego roku. W pierwszym ich oprocentowanie jest dosyć niskie (2,3 proc.), a i tak ich popularność rośnie. W lutym Ministerstwo Finansów zebrało z nich z rynku 5,4 mld zł, co jest drugim najlepszym wynikiem w historii.
Niestety, walka z inflacją za pomocą rządowych obligacji to miecz obosieczny. Nie tylko dlatego, że w momencie ich wykupu te wysoko oprocentowane aktywa finansowe wrócą na rynek i może zadziałać inflacyjny efekt jo-jo. Można jednak mieć nadzieję, że zostaną one wykupione w czasie, gdy większość zewnętrznych czynników inflacjogennych będzie już za nami. Główny problem jest taki, że ich popularność może zwiększyć koszt obsługi długu publicznego, który w najbliższych miesiącach i latach może być sporym wyzwaniem dla budżetu.
Innym dostępnym rozwiązaniem jest podwyżka rezerwy obowiązkowej, czyli odsetek depozytów, które banki muszą trzymać w NBP. Decyzją RPP od marca wzrósł on z 2 do 3,5 proc. Podwyżka rezerwy obowiązkowej może nieco zmniejszyć wartość udzielanych kredytów – co samo w sobie też powinno zadziałać antyinflacyjnie – jednak przy tak dużej nadpłynności konieczność trzymania na rachunkach NBP kilku procent depozytów nie zachęci bankierów do rywalizacji o nasze pieniądze.
Można sobie wprawdzie wyobrazić o wiele potężniejszy wzrost rezerwy obowiązkowej, problem jednak w tym, że może to skutkować… wzrostem oprocentowania już udzielonych kredytów hipotecznych. W przeszłości, gdy banki miały problem ze spełnieniem obowiązku utrzymywania odpowiednich rezerw, ratowały się pożyczkami na rynku międzybankowym. A to oczywiście finalnie prowadziło do wzrostu WIBOR-u.
W odwodzie jest też bomba atomowa, czyli regulacyjne powiązanie depozytów z WIBOR-em. Warto zauważyć, że oprocentowanie kredytów jest uregulowane ustawowo, tymczasem odsetki od depozytów banki mogą kształtować zupełnie swobodnie. Trudno nie odnieść wrażenia, że to układ niezwykle korzystny dla tych ostatnich. Skoro zaś WIBOR ma odzwierciedlać koszty finansowania kredytów przez banki, a te ostatnie finansują się depozytami, to związanie jednego z drugim byłoby uczciwe. Kredytodawcy powinni przecież zarabiać na marży i prowizji, a nie na wzroście WIBOR-u.
Jak nietrudno się domyślić, takie rozwiązanie także może mieć niekorzystne skutki. Banki zapewne chciałyby sobie odbić poniesione straty (czy raczej utratę zysków), zaciągane w najbliższej przyszłości kredyty byłyby więc zdecydowanie droższe, a to mogłoby przynieść zahamowanie dynamiki gospodarczej i spadek poziomu inwestycji.
Najbezpieczniejszym rozwiązaniem jest wywarcie wpływu na banki kontrolowane przez Skarb Państwa, by dały innym przykład i same wyraźnie podniosły oprocentowanie depozytów. Warto wykorzystać fakt, że państwo kontroluje 40 proc. polskiego sektora bankowego, w tym dwie największe takie instytucje w naszym kraju. Zresztą oba właśnie podwyższyły odsetki na oferowanych rachunkach oszczędnościowych i lokatach terminowych, chociaż na skalę daleką od oczekiwań. W jednym oprocentowanie rachunków oszczędnościowych wzrosło do 0,5 proc., a lokat trzymiesięcznych do 2 proc., czyli trzykrotnie poniżej poziomu WIBOR 3M. Gdyby banki kontrolowane przez Skarb Państwa zaczęły poważnie starać się o przyciągnięcie kapitału, wymusiłoby to reakcję pozostałych, którym w oczy zajrzałoby dawno niewidziane ryzyko utraty klientów oraz dostępu do ich aktywów. Nad Wisłę wróciłaby więc konkurencja na wysokość odsetek od lokat, a polityka inflacyjna wreszcie odzyskałaby swoją drugą nogę. Stojąc na jednej, długo się nie utrzyma. Wszak kredytobiorców hipotecznych nie da się żyłować w nieskończoność. ©℗