Stacja benzynowa w Przemyślu. Odkąd w mediach pojawiła się informacja, że rosyjskie czołgi przekroczyły granicę z Ukrainą, pod dystrybutorami ustawiły się sznury
samochodów. Ceny poszybowały w górę, a w końcu benzyny w ogóle zabrakło, co spowodowało efekt domina i napędziło tłumy na stacje w całym kraju.
Jak pokazały badania firmy Nielsen, w czasie pierwszej fali koronawirusa
sprzedaż ryżu była w Polsce wyższa o 95 proc. niż rok wcześniej. Kupiliśmy też o 84 proc. więcej mąki, o 66 proc. mydła i o 65 proc. makaronu. Cały koszyk artykułów pierwszej potrzeby – żywności i chemii gospodarczej – był o 17 proc. obszerniejszy. – Nie ma potrzeby robić impulsywnych, nadmiarowych zakupów. Dziś absolutnie nie ma to żadnego uzasadnienia. Mamy wystarczającą ilość żywności w Polsce – grzmiała na to minister rozwoju Jadwiga Emilewicz, a tłumy nadal chodziły do sklepów.
Napychanie koszyka w reakcji na kryzys to nie tylko polska przypadłość. W 2021 r. panika zakupowa opanowała
Chiny. Tam zapalnikiem miały być kolejna fala epidemii, zapowiedź słabych zbiorów i rządowy komunikat, aby pomyśleć o dodatkowych zapasach. Podobnie kiedy rząd Australii ogłosił lockdown z powodu rozprzestrzeniania się wariantu Delta, mieszkańcy rzucili się do supermarketów. Mimo tysięcy dzielących nas kilometrów towary pierwszej potrzeby były takie same: ryż, makaron, konserwy. I papier toaletowy. Jedna z sieci sklepów zdecydowała się nawet wprowadzić limit tego cennego dobra – dwa opakowania na osobę.
– To naturalna ludzka reakcja na zagrożenie poczucia bezpieczeństwa – ocenia Małgorzata Osowiecka, psycholożka z SWPS. – Człowiek radzi sobie ze stresem na trzy sposoby. Po pierwsze emocjonalnie: zaczyna wracać do negatywnych myśli, rozpamiętywać niepowodzenia, włączać myślenie katastroficzne. To słaba strategia, bo jeszcze bardziej napędza lęk. Po drugie może unikać źródła napięcia: odreagowywać w zakupach, w grach losowych, w różnego typu używkach czy niekontrolowanych zachowaniach seksualnych. To także na dłuższą metę może wpędzać w jeszcze większe kłopoty, np. uzależnienia. Wreszcie może podejść do sytuacji zadaniowo, przekierować swój niepokój na działanie. Robienie zakupów dla całej rodziny, dbanie o wspólne spędzanie czasu to sposoby, by zredukować lęk i odzyskać poczucie sprawstwa. Podobnie zresztą jak zaangażowanie w pomaganie uchodźcom, które obserwujemy, odkąd rozpoczęła się inwazja na Ukrainę – wyjaśnia.
– Osoby, które bardziej boją się epidemii, więcej w ostatnim czasie kupowały – mówiła prof. Dominika Maison, prezentując
raport z badania, które wykazało, że zachowania zakupowe zależą od wewnętrznego poczucia zagrożenia.
Małgorzata Osowiecka zwraca uwagę na jeszcze jedno źródło zakupowej paniki. – Jesteśmy istotami społecznymi i ważne jest dla nas myślenie grupowe. Patrzymy, jak nasi sąsiedzi radzą sobie ze stresującą sytuacją. Jeśli oni jadą do sklepu, zaczynamy się zastanawiać, czy nie będą lepiej przygotowani, więc na wszelki wypadek też próbujemy.
Kiedy okazuje się, że zagrożenie nie jest tak poważne, jak się z początku wydawało, panika zakupowa szybko staje się przedmiotem drwin. Po wybuchu pandemii internet błyskawicznie zapełnił się filmikami z supermarketowych walk, a pomysłowi Niemcy, obserwując zainteresowanie papierem toaletowym, uruchomili kalkulator jego zużycia. Na witrynie o wdzięcznej nazwie Blitzrechner.de („Licznik listków”) można oszacować, jakich zakupów potrzeba do domu, a jakich do zakładu pracy.
Śmiech pozwala odetchnąć – uff, po raz kolejny się udało. Problem jednak w tym, że wywołujące panikę sytuacje mogą i zapewne będą się powtarzać, a przygotowanie na nie zawczasu mogłoby oszczędzić nam nerwów.
Przewidzieć nieprzewidziane
Do zabezpieczania się na nieprzewidziane namawiają chociażby Szwedzi. Rząd w Sztokholmie już cztery lata temu rozesłał do gospodarstw domowych blisko 5 mln ulotek z poradami na wypadek wojny (w domyśle – z Rosją). Tłumaczył w nich, jak rozróżniać sygnały ostrzegawcze, gdzie znaleźć schrony, co zrobić, jeśli w bankomacie zabraknie gotówki, a w telefonach dostępu do sieci. Ulotki przypominały też, by każdy miał w domu zapas wody i żywności.
Jeszcze wcześniej, w 2016 r., podobne wytyczne opublikowali Niemcy. Co prawda władze federalne oficjalnie wykluczają, by na ich terenie doszło do wojny konwencjonalnej, ale już zamachy terrorystyczne czy ograniczenia w dostawie
prądu to ich zdaniem realne scenariusze, na które trzeba się przygotować. Co zalecają mieszkańcom? Głównie przygotowanie się tak, by mogli przetrwać bez rządowej pomocy 10 dni. Społeczeństwo niespecjalnie się tym przejęło, dziś Niemcy rzucają się na olej słonecznikowy i mąkę, których rzekomo z powodu wojny ma zabraknąć.
Choć w ciągu ostatnich dwóch lat panika zakupowa dotknęła nas już dwa razy, polskie próby przygotowania obywateli na najgorsze pozostają głównie na poziomie dokumentów, takich jak podpisana przez prezydenta w 2020 r. „Strategia Bezpieczeństwa Narodowego RP”. Choć zakłada ona rozwój obrony cywilnej, nie poszła za nią żadna masowa akcja informacyjna skierowana do ludności, a ostatni kontakt z tematyką reakcji na zagrożenia na dobrą sprawę mają uczniowie ósmej klasy podstawówki na lekcjach edukacji dla bezpieczeństwa (godzina tygodniowo).
To zresztą – na fali rosyjskiej agresji – chce teraz zmienić minister edukacji. Przemysław Czarnek zapowiedział, że od przyszłego roku szkolnego EDB zmieni się z powrotem w znane nam sprzed lat przysposobienie obronne, uczniowie wrócą na strzelnice, będą się uczyć o reagowaniu na różne rodzaje alarmów i brać udział w kursach pierwszej pomocy.
Na razie nieźle radzimy sobie z szybkim informowaniem o zagrożeniach. Powiadomienia można otrzymywać za pomocą aplikacji mobilnej przygotowanej przez MSW – „RSO – regionalny system ostrzegania”. Znajdziemy w niej ostrzeżenia dla naszej okolicy i porady, co robić w nagłym wypadku. W samym sklepie Google Play ma ponad 100 tys. pobrań. Najważniejsze było jednak utworzenie Alertu RCB, czyli rozsyłanie przez operatorów telefonów komórkowych ostrzegawczych SMS-ów przygotowanych przez Rządowe Centrum Bezpieczeństwa. Usługa nie wymaga pobierania dodatkowego oprogramowania i trafia do wszystkich aktywnych kart SIM w Polsce, a zasięg wiadomości może być ograniczony do obszaru, na którym występują zagrożenia.
RCB uruchomiło też kampanię „Odporni na zagrożenia”. W internetowych filmikach byli wojskowi radzą, co zrobić w przypadku kryzysu. Ukazały się dwa odcinki, które miały po… 4 tys. wyświetleń w serwisie YouTube. Dla porównania: makijażowy tutorial, jak upodobnić się do postaci z serialu „Euforia”, z 27 marca, po dwóch dniach miał ich ponad 60 tys.
Grupą, która najwięcej mówi o tym, by szykować się na najgorsze, są preppersi. Kto to? Z zewnątrz wyglądają jak fascynaci surwiwalu, ale sami o sobie mówią, że starają się po prostu na poważnie wziąć odpowiedzialność za siebie i swoje rodziny przez osiągnięcie jak największej samowystarczalności. Angielskie „prepared” to przecież nic innego niż „gotowy”. W domyśle – na ciężkie czasy. Preppersi prowadzą blogi, wydają książki, kręcą tutoriale na serwisy streamingowe.
Jednym z pierwszych polskich preppersów był Adolf Kudliński. Koleje losu emeryta potoczyły się tak, że został sam w swoim gospodarstwie w Górach Świętokrzyskich. Wymyślił więc, że pozwoli u siebie mieszkać kilku bezdomnym, a oni w zamian będą pomagali mu w gromadzeniu żywności i dbaniu o obejście. Zaczęli hodować zwierzęta i uprawiać wiele rodzajów roślin. Nadwyżki uczyli się konserwować i przechowywać. Kudliński miał w swoim gospodarstwie kuźnię, w której wyrabiano m.in. siekiery i sztylety, a także betonowy schron. Wiele materiałów dotyczących przetrwania publikował na YouTubie. No właśnie, publikował – zmarł w 2020 r., nie doczekawszy apokalipsy, na którą wytrwale się przygotowywał. Ma jednak wielu naśladowców, którzy do dziś korzystają z jego rad. Tylko jego nagrania w internecie oglądało 200 tys. osób.
– Jeszcze parę lat temu sam śmiałem się z ludzi, którzy na poważnie wkręcają się w preppersowanie, wydawało mi się, że to totalny folklor, goście, którzy budują sobie leśne kryjówki na wojnę atomową. A później zaczęli to robić moi znajomi, których uważałem za sensownych ludzi: prawnicy, informatycy. Dzięki nim zrozumiałem, że wystarczy, by na dłużej wyłączyli mi prąd, a będzie po mnie. Nie będę miał wody czy kontaktu z bliskimi – mówi Marcin, menedżer wyższego szczebla w firmie IT.
Marcin zaczął się starać o pozwolenie na broń i uzupełniać domowe zapasy. Co ma w garażu? Za podstawę przyjął listę, którą Niemcy wysyłali do swoich obywateli. – Najważniejsza jest woda pitna. Trzymam ją w zwykłych plastikowych baniakach. Tak by każdy z domowników miał dwa litry do wypicia na dobę przez 10 dni.
Poza tym na jedną osobę przewidział trzy litry mleka, 3,5 kg produktów zbożowych – chleba, makaronu i ryżu, 2,5 kg owoców w puszkach i orzechów, 1,5 kg konserw mięsnych i rybnych, pół litra oleju i trochę cukru, miodu, czekolady, sucharków i innych przekąsek. – Gdyby teraz znowu wybuchła pandemia, nie pędziłbym do sklepu, bo w razie czego wszystko mam – mówi. Zwraca jednak uwagę, by na swoje potrzeby kupować żywność, którą wykorzystujemy też w codziennym życiu. – Tak by można było ją wymienić, zanim upłynie termin ważności. Bez sensu byłoby tę żywność wyrzucać – zaznacza.
Preppersi radzą, by każdy miał w domu także niezbędne leki (zwłaszcza te przyjmowane na stałe), podręczną apteczkę ze środkami opatrunkowymi, świece i zapalniczki, latarki i zapasowe baterie, powerbanki do telefonów i laptopa, a także kuchenkę turystyczną z paliwem. Dobrym pomysłem mają też być panele słoneczne o mocy wystarczającej do naładowania podstawowych urządzeń.
Wszystko to ma w domu Małgorzata, która jest mamą trójki małych dzieci, a zawodowo doradcą w firmie szkoleniowej. – Często wyjeżdżamy, więc dla mnie to podstawowy sprzęt kempingowy. Do tej pory nie myślałam, że może się przydać w innych okolicznościach, ale sytuacja w Ukrainie sprawiła, że sprawdziłam, czy wszystko jest na miejscu, dokupiłam kilka kartuszy z gazem, przejrzałam apteczkę – mówi. Czy czuje się prepperką? – Nie. Ale taka postawa ma sens. My na przykład w związku z wojną zupełnie poważnie zaczęliśmy przeglądać dokumenty. Ułożyliśmy w jednym miejscu nasze osobiste papiery w stylu aktów urodzeń i ślubu, a także dokumenty dotyczące majątku. Postanowiliśmy też iść do notariusza po pełnomocnictwo, tak byśmy mogli zarządzać aktywami jednoosobowo. Aha, no i staram się zawsze mieć pełny bak. Mamy w samochodzie na tyle duży zbiornik, że w razie czego, jak wsiądę pod domem, to zatrzymam się w Berlinie – mówi półżartem. Ale tylko „pół”. I w czasie naszej rozmowy przypomina sobie, że najmłodsze dzieci nie mają jeszcze paszportów. – To kolejna rzecz do dopisania do listy „do zrobienia” – mówi.
Krzysztof Lis, jeden z autorów bloga domowy-survival.pl uważa, że przygotowanie na niespodziewane sytuacje to dziś podstawa. O czym, poza żywnością i pełnym bakiem, każdy powinien pomyśleć? – Myślę, że kluczowe jest też zadbanie o finanse i to w bardzo szerokim zakresie. Jeśli np. mamy kredyt, to w spokojnych czasach mamy po prostu problem. Ale kiedy robi się nieciekawie, może się on okazać przygniatający, wystarczy, że zaczną rosnąć stopy procentowe, a wraz z nimi raty kredytów. Jeśli rodzina jest zakredytowana pod korek, to być może trzeba będzie robić jakieś nagłe ruchy, jak sprzedawanie na gwałt mieszkania czy przeprowadzka do mniejszego. W sytuacjach nadzwyczajnych to może nie być proste – tłumaczy. Co robi preppers? – Stara się zabezpieczyć poduszkę finansową przynajmniej na kilka miesięcy. Może to być nadpłacenie kredytu albo dostateczna ilość środków odłożonych na koncie, by to zobowiązanie spłacać – mówi.
Dodaje, że warto też przemyśleć wszystkie inne koszty stałe, takie jak dojazdy do pracy czy ogrzewanie domu, i te, które się da, maksymalnie redukować.
Krzysztof Lis przekonuje też, że należy zadbać o oszczędności. – Nie trzymajmy ich na jednym koncie. Wybierzmy co najmniej dwa banki, w tym jeden zagraniczny, a także dwóch operatorów kart płatniczych. Podzielmy nasze oszczędności na waluty obce i złote, zadbajmy o to, by mieć wypłacone trochę gotówki, zwłaszcza w dolarach czy euro – wylicza i przekonuje, by uczyć się na doświadczeniach zagranicznych.
W sobotę, 16 marca 2013 r. serwisy informacyjne obudziły Cypryjczyków wieścią o zawartym przez ich rząd w Brukseli porozumieniu, na którego podstawie wszystkie depozyty bankowe miały zostać obłożone jednorazową opłatą 6,75–9,9 proc. To był szok. Choć nad krajem wisiało widmo niewypłacalności, jeszcze kilka dni wcześniej rząd zapewniał, że do takiego scenariusza z pewnością nie dojdzie. Dodatkowy podatek ustalono jednak podczas negocjacji z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Komisją Europejską i Europejskim Bankiem Centralnym. Cypryjczycy rzucili się do wypłacania pieniędzy z bankomatów, ale szybko brakowało w nich gotówki. Od poniedziałku banki pozostawały zamknięte, by zapobiec masowym wypłatom. Wprowadzono też limit w bankomatach: 100 euro na osobę. Ostatecznie rząd wycofał się z podatku, ale kosztem były tygodnie nerwów i utrata zaufania do państwa.
Problemy z już wypłaconymi pieniędzmi mieli za to Ukraińcy przyjeżdżający do Polski po rosyjskiej agresji. Okazało się, że hrywny nie mają tu żadnej wartości, bo kantory nie chcą ich wymieniać lub wymieniają je po absurdalnie niskim kursie. Dopiero umowa Narodowego Banku Polskiego z Narodowym Bankiem Ukrainy ustabilizowała sytuację. Dorosły uchodźca z Ukrainy będzie mógł w Polsce wymienić do 10 tys. hrywien. To ok. 1,5 tys. zł. W lepszej sytuacji byli ci Ukraińcy, którzy przywieźli ze sobą karty płatnicze. Ponieważ ukraiński sektor bankowy działa, mogą oni wypłacać złotówki z bankomatów.
– Warto także pomyśleć, by oszczędności ulokować w złocie, aktywach finansowych albo chociażby kryptowalutach. Pewnie znajdzie się wielu przeciwników takiego podejścia, ale proszę sobie wyobrazić sytuację: przychodzą do domu obcy żołnierze. Gotówkę ukradną, złoto ukradną, ale już bitcoina nie dadzą rady. Łatwo też zabrać go w czasie ewakuacji – przekonuje Krzysztof Lis.
Jeden z bohaterów filmiku nakręconego przez RCB, były GROM-owiec Paweł Mateńczuk „NAVAL”, proponuje, by pieniądze znalazły się też w plecaku ewakuacyjnym. To znana wśród preppersów koncepcja – chodzi o to, by w razie prawdziwego niebezpieczeństwa móc po prostu wziąć do ręki jeden bagaż i jak najszybciej uciec z domu. Nie musi to być wynik wojny, wystarczy powódź, która na terenie Polski przytrafia się co kilka lat, albo pożar.
W plecaku poza gotówką powinno być to samo, co przygotujemy sobie do domu, tylko w wersji mini. Woda i niewielkie racje żywnościowe, a do tego busola, mapa, dokumenty w nieprzemakalnym opakowaniu (także zeskanowane na pendrivie), telefon i radio, filtry do wody, zapałki, latarka, nóż, sznurki i multitool (narzędzie wielofunkcyjne) oraz ubrania na zmianę, zwłaszcza turystyczne w stylu wełnianej bielizny i lekkiej puchowej kurtki.
Marcin dodaje, że scenariusze ewakuacji warto mieć przećwiczone także z rodziną. – Na wypadek, jeśli wydarzy się coś, co pozbawi nas łączności, nie będziemy mogli się odnaleźć albo stracimy mnóstwo czasu na ustalanie decyzji, co dalej. Ja porozmawiałem z dziećmi i rodzicami, gdzie zamierzamy wyjeżdżać, jeśli stanie się u nas coś niedobrego, jak się skontaktujemy. Mamy wybrane jedno miejsce w miarę blisko naszego domu, jedno w innym województwie i jeszcze jedno za granicą – wyjaśnia. – Do tej pory nie mieliśmy żadnej działki ani rodziny na wsi, więc trochę w ramach inwestycji, a trochę planu B kupiłem nawet kawałek ziemi na odludziu. Może kiedyś po prostu postawię tam dom letniskowy. Póki co jeździmy tam z kolegami trenować nasze umiejętności surwiwalowe – mówi Marcin. ©℗
Nagrania prekursora polskich preppersów Adolfa Kudlińskiego oglądało w internecie 200 tys. osób