Pałacowy przewrót i obalenie Władimira Putina – co stało się ostatnio popularną prognozą – niestety wcale nie musi oznaczać końca wojny w Ukrainie ani naszych kłopotów z Rosją.

Każda wojna kiedyś się kończy. Z tą będzie tak samo. Ale uwaga – nie mylmy chwilowego zawieszenia broni z trwałym pokojem. Ten drugi jest bowiem możliwy tylko w dwóch sytuacjach. Pierwsza: zainteresowane strony dojrzały do wypracowania i utrzymania rozsądnego kompromisu, uznając go za lepszy dla ich interesów niż walka. Druga: jedna z nich została tak osłabiona, że musi zgodzić się na rezygnację ze swoich aspiracji i to w długiej perspektywie.
Pokój? Jeszcze nie teraz
Ta konstatacja prowadzi do następnej smutnej i tragicznej – na prawdziwy pokój w Ukrainie na razie nie ma co liczyć. Co prawda dyplomaci działają, ale rozmowy na Białorusi (i nie tylko) prowadzone są na relatywnie niskim szczeblu. W dodatku, przynajmniej ze strony rosyjskiej, mają na celu raczej maskowanie prawdziwych intencji. Owszem, mogą doprowadzić do rozejmu. Kreml zechce być może kupić sobie w ten sposób czas na przegrupowanie sił i refleksję. A także na spokojne spacyfikowanie wewnętrznego oporu, który przybrał zaskakująco znaczące rozmiary. I nie chodzi tu jedynie o demonstracje uliczne czy listy otwarte (swoją drogą, ogromny szacunek dla odwagi tych nielicznych Rosjan, którzy podejmują ryzyko bycia przyzwoitymi), lecz również o – potencjalnie groźniejsze dla ekipy Władimira Putina i dla niego samego – próby buntu lub przynajmniej dystansowania się od wojny części oligarchów, a także cichą obstrukcję w szeregach armii.
Zapewne i Ukraińcy, i ich zachodni sojusznicy zdają sobie sprawę z tej rosyjskiej gry. Skrwawiona Ukraina potrzebuje jednak chwili oddechu, co może spowodować, że dogada się z agresorem co do takiego „planu minimum”.
Przyklasnąłby temu z oczywistych względów Zachód. Chiny pewnie też. Wojna psuje im interesy i zakłóca łańcuchy dostaw, wprowadza chaos na rynkach, a to ostatnie, czego Państwo Środka w tej chwili potrzebuje. A dodatkowo raz po raz stawia Pekin w niezręcznych sytuacjach politycznych (np. wtedy, gdy musi wstrzymywać się od głosu w sprawie potępiającej rosyjskie działania rezolucji ONZ). Gdyby – nawet chwilowo – przestała lać się krew, byłoby to oczywiście pozytywnym scenariuszem. Ale do spełnienia wspomnianych wyżej warunków niezbędnych do zaistnienia trwałego pokoju droga byłaby i tak daleka.
Ukraina poniosła przez ostatnie kilka dni ciężkie straty w ludziach i w infrastrukturze, ale też kilka rzeczy zyskała. Po pierwsze, pewność, że jej armia daje sobie radę na froncie, a i zaplecze cywilne, i wojskowe staje na wysokości zadania. Po drugie, uzasadnione poczucie narodowej dumy. Po trzecie, międzynarodowe uznanie dla swoich aspiracji. Po czwarte i bodaj najistotniejsze, a wynikające z poprzednich punktów, nadzieję, że przy postępującej autokompromitacji rosyjskiego „imperium” możliwe staje się i zakotwiczenie w zachodnich strukturach integracyjnych, i odzyskanie terenów utraconych w roku 2014. To wystarczy, by nikt poważny w Ukrainie nie godził się z myślą o kapitulacji. A tym byłaby obecnie akceptacja status quo wytworzonego przez rosyjskie działania zbrojne.
Mimo przyjęcia ciężkich ciosów także Rosja nie jest jeszcze na tym etapie, by rezygnować ze swych planów, a tym bardziej ze swych historycznych fobii w rodzaju ugruntowanego głęboko przekonania, że ma „misję jednoczenia ziem ruskich”, a NATO dybie na jej cnotę i integralność. Być może dzięki dzielnej walce Ukraińców osłabło nieco w Wielkorusach przekonanie o wyższości nad słowiańskimi pobratymcami, ale jednocześnie wzmocnił się w rosyjskiej narracji – zarówno oficjalnej, jak i prywatnej – motyw zemsty za doznane upokorzenie.
Opisane czynniki uniemożliwiające na tym etapie przyznanie się przez jedną ze stron do porażki czynią też niemożliwym racjonalny kompromis. Zbyt wiele emocji, zbyt wiele jeszcze myślenia w kategoriach „wszystko albo nic”. Być może przedłużający się rozejm mógłby tę sytuację zmienić – ale trudno dzisiaj wyobrazić sobie taki cud. Mamy więc najbardziej prawdopodobną perspektywę dalszej walki. Z zupełnie nieprzewidywalnym przebiegiem – bo Rosja jednak nie użyła jeszcze znaczącej części swojego potencjału konwencjonalnego, o nuklearnym nie wspominając (oczywiście tym taktycznym, bo mimo pomruków Kremla użycie strategicznego należy raczej wciąż traktować w kategoriach fantazji). Ukraina może zaś liczyć na wzrastającą pomoc USA i innych krajów Zachodu. Materiałową i sprzętową, zapewne także wywiadowczą i wspierającą zdolności do walki w cyberprzestrzeni, a coraz wyraźniej widać, że także w tzw. sile żywej.
Paradoks tej sytuacji polega na tym, że aby móc liczyć na naprawdę trwały pokój w przyszłości, państwa NATO i sama Ukraina muszą podjąć jeszcze bardziej wzmożony wysiłek militarny niż do tej pory. Na gotowość Rosji do zmiany jej polityki wobec otoczenia wpływa bowiem znacząco poziom strat w ludziach. Wbrew sceptykom opierającym się na pradawnym rosyjskim podejściu do tej kwestii („ludiej u nas mnogo”) warto przypomnieć, że demografia jest nieubłagana – jej społeczeństwo się kurczy i starzeje. Od dłuższego czasu coraz więcej rodzin decyduje się na jedno dziecko (które wskutek tej wojny już straciło życie albo może je stracić). W tym kontekście śmierć w ciągu kilku dni co najmniej dwóch tysięcy żołnierzy (wedle najostrożniejszych szacunków, bo wedle innych nawet kilkakrotnie więcej) to szok. Dla porównania – będący zbiorową traumą narodów byłego ZSRR konflikt w Afganistanie spowodował straty bojowe na poziomie 9,5 tys. ludzi. Przez dziewięć lat. A polityczna siła zrozpaczonych matek jest teraz bez porównania większa niż wtedy.
Putin z wozu…
Jeśli walka na froncie nie przyniesie rychło znaczącego przełomu na korzyść którejkolwiek ze stron, będzie im groził pat: długotrwała wojna na wyniszczenie, zapewne coraz bardziej brutalna (sygnałem tego trendu są już obserwowane wzmożone ataki rakietowe Rosjan na cele cywilne). Teoretycznie mniej odporna w takim scenariuszu powinna okazać się Ukraina, bo owo „wyniszczenie” ma miejsce na jej terytorium, a przy tym jest mniejsza. Ale to pozory. Nawet w przypadku całkowitego paraliżu normalnej działalności gospodarczej Kijów może bowiem liczyć na szczodrą pomoc z zewnątrz, co powinno zapewnić finansowanie i sił zbrojnych, i przynajmniej niezbędnego minimum zwykłej działalności socjalnej państwa. Gorzej ma Rosja. Jej już zajrzało w oczy widmo rychłego bankructwa, co zapewne zwiększa nerwowość na Kremlu i w jego okolicach.
Co jak co, ale powszechny głód i niedostatek w każdym kraju może stanowić zaczyn rewolty. Lepszy niż zamachy na wolność osobistą i prawa człowieka. Nawet w Rosji, mimo bajań o tym, jakie to wyrzeczenia są w stanie znieść mieszkańcy tego kraju w imię swych imperialnych mrzonek. Owszem, kiedyś tak – ale jednak od upadku ZSRR wyrosły tam nowe, nastawione znacznie bardziej konsumpcyjnie pokolenia. W dodatku dzięki podróżom znające świat lepiej niż ich przodkowie, mające porównanie, jak żyje się gdzie indziej, a w efekcie i o wiele wyższe aspiracje materialne. I tego aspektu nie należy lekceważyć.
Już parę tygodni temu (a więc jeszcze przed rozpoczęciem rosyjskiej ofensywy) pisaliśmy na łamach DGP, że jednym ze skutków kryzysu w relacjach politycznych i ekonomicznych z Zachodem może być przewrót pałacowy w Moskwie zorganizowany przez koalicję ludzi z wielkiego biznesu, wojska i służb specjalnych, być może za wiedzą i cichą akceptacją USA. Wiele osób przyjmowało to z niedowierzaniem. Wtedy jeszcze dość powszechnie wydawało się, że władza Putina jest niezagrożona, zaś on sam panuje nad sytuacją nie tylko na własnym podwórku. Dzisiaj, gdy z oczywistych powodów runął mit o strategicznym geniuszu i sprawczości rosyjskiego lidera, coraz liczniejsi analitycy i komentatorzy podążają tym tropem. Uznają wariant z puczem – raczej dyskretnym niż spektakularnym – nie tylko za możliwy (to akurat dosyć oczywiste dla każdego, kto zna rosyjską historię i tamtejsze mechanizmy władzy), lecz wręcz za pożądany. Podobnie jak niektórzy rosyjscy agenci wpływu w krajach zachodnich. Raczej nie sami z siebie, tylko realizując instrukcje swoich mocodawców ze służb wywiadowczych, zaczęli niedawno zmieniać narrację. Zamiast wychwalać wielkość „cara Władimira” suflują nową myśl: „Rosja jest dobra, to tylko Putin się zagalopował”.
Cóż – stało się oczywiste, że gdyby rosyjskiemu prezydentowi coś się przypadkiem przydarzyło (człowiek ma w końcu swoje lata, a długotrwała praca w stresie nie sprzyja zdrowiu) i odszedłby nagle z tego świata, wszyscy odetchnęliby z ulgą, a szanse na rozwiązania polityczne wzrosłyby skokowo. To zresztą bardziej prawdopodobne niż scenariusz, w którym Putin zostaje obalony, ale pozostaje przy życiu. Oczywiście dlatego, że za dużo wie i mógłby tej wiedzy używać przeciwko swoim następcom, którzy przecież też mają to i owo na sumieniu. Po tym, co stało się w Ukrainie, prędzej czy później na porządku dziennym stanęłaby także kwestia procesu za zbrodnie wojenne. Urządzić go w Rosji? Ryzykowne politycznie, a poza tym niekoniecznie wiarygodne. W Hadze? Jeszcze gorzej, zbyt godziłoby w rosyjską dumę.
Władimir Władimirowicz w tej sytuacji zapewne wie, że nie wyjdzie żywy z Kremla (lub swego tajnego bunkra, w którym ostatnio się chroni). Pytanie, które go nurtuje, brzmi tylko: kiedy ten koniec nastąpi i czy egzekucji dokona natura czy jednak któryś ze współpracowników. Przyszły nieboszczyk pewnie zastanawia się także, czy w tym drugim przypadku narzędziem będzie trucizna (może herbatka z polonem?), pistolet, prąd w wannie czy może po prostu poduszka przyciśnięta do twarzy. I nie sypia dobrze. Dla nas, przynajmniej dzisiaj, ważniejsze jest jednak inne pytanie. Mianowicie: kto to zrobi. I nie chodzi tu nawet o personalia – one mają znaczenie drugorzędne. Bardziej o cele, które postawi sobie (i krajowi) „grupa inicjatywna”.
Trzy drogi Rosji
Wariant pierwszy – nazwijmy go „ograniczonym” – to przewrót personalny, dokonany z grubsza w łonie obecnej ekipy zwanej niekiedy (za niemieckim analitykiem Borisem Reitschusterem) „Putinem zbiorowym”. Wtedy nie zmienia się „treść”, tylko „forma”. Innymi słowy: nowa twarz i nowe metody na nowe czasy. Frontmanem zostaje ktoś relatywnie słaby politycznie, ale za to możliwie nieskompromitowany. Tylko po to, by wyjść z fazy głębokiego kryzysu w relacjach z Zachodem, umożliwić zdjęcie lub przynajmniej zawieszenie najbardziej dotkliwych sankcji (warunkiem sine qua non musiałoby oczywiście być przerwanie działań wojennych). Właściwe rozstrzygnięcia personalne następują w takim wariancie później, gdy ekipa poczuje się znów pewniej w siodle, a warunki gry względnie się unormują lub przynajmniej staną się przewidywalne. Dla Ukrainy oznacza to jedynie chwilowe zamrożenie konfliktu, ale z perspektywą zmiany jego uwarunkowań (możliwe byłoby np. wejście na szybką ścieżkę integracji z UE, a prawdopodobnie również instytucjonalizacja relacji z NATO). Zachodowi ten wariant niósłby sformułowaną między wierszami ofertę stopniowego powrotu do „business as usual”. Czy zostałaby przyjęta bez zastrzeżeń? To wątpliwe, choć pewnie wielu by na to liczyło. Sprawy zaszły jednak za daleko i trudno sobie wyobrazić, żeby dało się zapomnieć, na skraj jakiej tragedii doprowadziła nas polityka appeasementu. Bardziej prawdopodobne, że po chwili wahań i wzajemnych uzgodnień główni gracze po stronie Zachodu kontynuowaliby elastyczną politykę sankcji na minimalnym, niezbędnym poziomie, starając się nie dopuścić ani do odbudowy potencjału ekonomicznego Moskwy, ani do całkowitego zepchnięcia jej w objęcia Chin. Byłby to powrót do relacji sprzed uderzenia na Ukrainę – z drobnymi korektami. Dalekich od ideału, ale przynajmniej oddalających widmo krwawej eskalacji walk. No i, co nie bez znaczenia, pozwalających jednak robić interesy.
Wariant drugi – niech nazywa się „optymistycznym” – to zastąpienie Putina kimś mającym realny plan prawdziwej normalizacji stosunków z Zachodem (co oczywiście nie oznacza automatycznej akceptacji wszelkich jego życzeń). Na stole musiałoby się jednak znaleźć całkowite wycofanie wojsk rosyjskich z Ukrainy (także z terenów zagarniętych w 2014 r.) i prawdopodobnie z Naddniestrza. Pewnie także skonstruowanie nowej, wielostronnej architektury bezpieczeństwa dla rejonu czarnomorskiego – z udziałem Turcji, Unii Europejskiej oraz USA jako patrona i gwaranta. Tylko w takim wariancie możliwe (co nie znaczy, że pożądane) byłoby odsunięcie w czasie członkostwa Ukrainy w UE i NATO (w przypadku Sojuszu być może nawet bezterminowe). Przy takim rozwoju wypadków, gdyby nowe władze w Moskwie przekonująco demonstrowały odejście od wcześniejszych złych praktyk, prawdopodobnie także Finlandia i Szwecja powróciłyby do polityki pełnej neutralności, zamiast zacieśniać współpracę z NATO i przebąkiwać o możliwym członkostwie. To byłaby sytuacja win-win; zysk dla wszystkich zainteresowanych stron. Reset byłby zapewne rozciągnięty w czasie, ale przynajmniej wyobrażalny. Niestety, to wariant niezbyt prawdopodobny. Nic nie wskazuje na to, by w rosyjskiej elicie politycznej była gotowość do tak daleko idącego przewartościowania nawet nie samej praktyki politycznej, ale przede wszystkim sposobu myślenia o relacjach międzynarodowych, bezpieczeństwie i miejscu Rosji w świecie. A bez tego to nie wypali.
Mamy i wariant trzeci – niestety „eskalacyjny”. Z grubsza polegałby on na zastąpieniu Putina kimś, kto będzie dążył do tych samych co on celów (czyli m.in. zhołdowania Ukrainy, destabilizacji państw wschodniej flanki NATO, rozbijania UE oraz wypychania USA z bezpośredniego sąsiedztwa Rosji), ale czyniłby to po prostu lepiej i skuteczniej. Rosyjska elita polityczna ma już bowiem, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, pełną świadomość, że Putin po prostu zawiódł. Zbytnio przywykł do pochlebstw i splendorów, otoczył się bezwolnym dworem i prawdopodobnie uwierzył we własną propagandę, a to najgorsze, co może uczynić wódz wybierający się na wojnę. Przelicytował w rywalizacji z Zachodem, nie docenił jego determinacji w powstrzymywaniu rosyjskiej agresji ani zmian, jakie w ostatnich latach zaszły w Ukrainie, a na dokładkę dopuścił do realizacji wadliwego planu operacji wojskowej i w efekcie do kompromitacji rosyjskiej armii w oczach całego świata. A przy okazji do pogłębienia wasalnej zależności od Chin, znaczącego osłabienia (mozolnie budowanych latami) miękkich wpływów w krajach europejskich i jeszcze paru pomniejszych klęsk. Wyobrażalna, odruchowa reakcja na tak zdiagnozowaną sytuację, zwłaszcza tzw. siłowików, czyli przedstawicieli wojska i służb, będzie więc polegać na próbie przeformowania szyku i poszukaniu rozstrzygnięcia w szybkim i znacznie mocniejszym uderzeniu we wrogów. Tych prawdziwych i tych wyimaginowanych. Zmiana lidera, niekoniecznie od razu na jakiegoś twardogłowego generała, mogłaby natomiast być pretekstem do kupienia sobie czasu na owo przegrupowanie i służyć uśpieniu czujności przeciwnika. Po taktycznym antrakcie doszłoby do nowej fazy wojny, tym razem już naprawdę pełnoskalowej – i niekoniecznie ograniczonej do terytorium Ukrainy.
Nie ulega wątpliwości, że Rosja taką wojnę ostatecznie przegra. Dysproporcja czysto wojskowych potencjałów pomiędzy nią a NATO jest zbyt wielka, o różnicy potencjałów politycznych i ekonomicznych, widocznej już dziś gołym okiem, nawet nie mówiąc. Ale po drodze zostanie przelane morze krwi, a skali zniszczeń lepiej sobie nie wyobrażać. I znów, paradoksalnie, prawdopodobieństwo zaistnienia takiego wariantu – dziś względnie wysokie – będzie maleć wraz z kolejnymi znaczącymi stratami armii rosyjskiej na froncie ukraińskim. Z prostego powodu: będą one osłabiać jej morale oraz zmniejszać poziom społecznego poparcia dla rozwiązań siłowych. A to może zawczasu ostudzić zapędy realistycznie kalkujących generałów.
Chiny patrzą
Stawka jest wysoka. W ostatnim wariancie, na pewnym etapie – być może nieodległym – eskalacja militarna mogłaby bowiem nastąpić również na Indo-Pacyfiku, najprawdopodobniej w postaci chińskiej inwazji na Tajwan. To zmieniłoby fundamentalnie porządek światowy w niemożliwym dzisiaj do przewidzenia kierunku. Natomiast warianty pierwszy i drugi oznaczają raczej pozostawanie Pekinu w pozycji obserwatora i (ewentualnie) zakulisowego gracza dyplomatycznego. Ukraina stała się bowiem dla Chińczyków swoistym laboratorium, w którym z bezpiecznej oddali testują zarówno reakcję USA i jego sojuszników na wrogą akcję wojskową, jak i zdolności polityczno-wojskowe Rosji. Te drugie oceniają pewnie mocno krytycznie, natomiast „miękka siła” zmobilizowana w obronie Ukrainy przez państwa zachodnie (ale i m.in. Japonię) daje im do myślenia. Być może przy okazji kupuje to jeszcze przynajmniej parę lat spokoju Tajwańczykom. Natomiast my – ludzie Zachodu – powinniśmy zdawać sobie sprawę, że chiński smok obserwuje wydarzenia czujnie m.in. po to, by kiedyś nie popełnić błędów rosyjskiego niedźwiedzia. ©℗
Paradoks sytuacji polega na tym, że aby móc liczyć na naprawdę trwały pokój w przyszłości, państwa NATO i sama Ukraina muszą podjąć jeszcze bardziej wzmożony wysiłek militarny niż do tej pory
*Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji