Gwarancją naszego bezpieczeństwa jest NATO, ale naszym obowiązkiem jest przygotować się do obrony. A mimo pięknych słów nie zrobiliśmy tego zbyt dobrze.
Gwarancją naszego bezpieczeństwa jest NATO, ale naszym obowiązkiem jest przygotować się do obrony. A mimo pięknych słów nie zrobiliśmy tego zbyt dobrze.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – tak można przełożyć na zwykły język art. 5 Traktatu północnoatlantyckiego, który konstytuuje NATO.
W dyplomatycznej nowomowie brzmi o wiele nudniej: „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich (…) udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując (…) działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.
Już teraz w Polsce przebywa prawie 10 tys. żołnierzy amerykańskich. Także w państwach bałtyckich są batalionowe grupy bojowe, w których służą wojska sojusznicze – np. trzon takiego zgrupowania na Litwie stanowią Niemcy. To ma odstraszać przeciwnika, pokazywać, że koszt ewentualnej agresji będzie wysoki. W czwartek sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg poinformował, że uruchomiono sojusznicze plany obronne i kolejne wojska będą przerzucane na wschodnią flankę Sojuszu. Ta obecność wzmacnia nasze bezpieczeństwo oraz sprawia, że ewentualny atak Rosji na Polskę jest scenariuszem bardzo mało prawdopodobnym. To podstawowa różnica między sytuacją Ukrainy i Polski. Bo chociaż Ukraina jest państwem partnerskim Sojuszu, to nie jest jego członkiem – i jej gwarancje wynikające z art. 5 nie obejmują. A więc mimo wsparcia politycznego i dostaw broni w najbliższej przyszłości żadne państwo Zachodu nie wyśle wojsk, by wspomóc żołnierzy ukraińskich.
Warto jednak pamiętać, że choć jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji niż nasi południowo-wschodni sąsiedzi, to i tak jest ona znacznie gorsza niż jeszcze kilka lat temu. – W ostatnich latach Kreml wzmocnił potencjał bojowy na zachodzie kraju. Zwiększono liczebność jednostek i utworzono struktury dywizyjne, które są przeznaczone do udziału w wojnie manewrowej na dużą skalę. Siły zbrojne znacząco zmodernizowano i utrzymuje się je w stanie wysokiej gotowości – tłumaczył na naszych łamach dr Wojciech Lorenz, analityk ds. bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych („Odstraszyć Rosję”, Magazyn DGP z 5 listopada 2021 r.). Musimy też pamiętać, że oprócz art. 5 traktatu jest też art. 3, który stanowi, że państwa członkowskie „do skuteczniejszego osiągnięcia celów niniejszego traktatu będą utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści”. To ważne: utrzymywały i rozwijały.
Grzechy zaniechania
Co więc zrobiliśmy w ostatnich latach, by zwiększyć nasze zdolności obronne? Niestety – niewiele, mimo zapewnień rządu, że jest świetnie. Zacznijmy od najświeższych i najbardziej spektakularnych inwestycji ostatniego czasu, czyli ogłoszonego w lipcu 2021 r. kupna 250 amerykańskich czołgów Abrams.
W upalne popołudnie w warszawskiej Wesołej wicepremier Jarosław Kaczyński oraz minister obrony Mariusz Błaszczak opowiadali o szybkim kupnie najnowocześniejszych amerykańskich czołgów i o tym, jak zwiększą one nasze możliwości obronne. Abstrahując od wątpliwości dotyczących tego, że maszyny te będą dla Wojska Polskiego czymś nowym, a także logistycznym koszmarem (mamy dwie inne rodziny czołgów – postradzieckie T-72 i T-91 oraz niemieckie Leopardy), to umowa kupna wciąż nie jest podpisana. To nic zaskakującego – takie negocjacje wymagają czasu. Jednak biorąc pod uwagę, że czołgi zostaną dostarczone Polsce za kilka lat i że od kilku lat jesteśmy świadkami tragifarsy, jaką jest modernizacja czołgów Leopard 2A4 przez zakłady Polskiej Grupy Zbrojeniowej (kontrakt podpisano w 2015 r., do żołnierzy trafiło do tej pory ok. 20 unowocześnionych maszyn, kilkadziesiąt pozostaje wciąż wyłączonych z użycia), to można się zapytać czemu żaden z polityków nie zareagował wcześniej? Dobrym wyznacznikiem tego, jak działa PGZ, jest to, że od 2014 r. średni czas urzędowania prezesa spółki to nieco ponad rok. Choć teraz nastał czas względnej stabilizacji, bo obecny prezes Sebastian Chwałek jest bliskim współpracownikiem ministra obrony. Jednak nie zmienia to faktu, że w polskim przemyśle obronnym źle się dzieje. I to od lat.
Być może politycy uznawali, że nowe czołgi nie są nam aż tak potrzebne. To by było nawet zgodne z tym, co mówią wojskowi, którzy powtarzają, że kluczowa jest obrona powietrzna i przeciwrakietowa. – Po 2014 r. powstały ciekawe analizy amerykańskiego gen. Bena Hodgesa, który był dowodzącym amerykańskich wojsk lądowych w Europie. On jako najpilniejszą potrzebę dla Wojska Polskiego wymieniał stworzenie obrony przeciwlotniczej. Przypomnę, że bez osłony przeciwlotniczej w Górskim Karabachu Armenia straciła ponad 200 czołgów w pierwszych dniach konfliktu. Bez systemów antydronowych zakup czołgów może się skończyć tym, że zostaną zmiecione w tydzień. Jeżeli nie mamy przewagi w powietrzu, każdy sprzęt na ziemi jest narażony już w pierwszych godzinach konfliktu – mówił dziennikowi.pl generał rezerwy Jarosław Stróżyk.
Tymczasem my w ostatnich latach kupiliśmy dwie baterie Patriot (zasięg do 160 km), które w tym roku trafią w końcu do Polski. Ale gdy je nabywaliśmy, mowa była, że potrzebujemy aż ośmiu. Pewnym wytłumaczeniem zaniechania jest to, że czekamy na nowy radar do systemu i że w międzyczasie zaczęliśmy tworzyć rakietowy system krótkiego zasięgu Narew (od 10 do 50 km). Problem w tym, że zajęliśmy się tym niedawno, zaś gotowe analizy czekały w resorcie obrony na decyzję ministra Błaszczaka co najmniej kilkanaście miesięcy. Wystarczyło się na coś zdecydować. My ten czas zmarnowaliśmy. Pierwsze dostawy systemu zaplanowano na 2027 r. Możemy się cieszyć z tego, że ostatnio Brytyjczycy zapowiedzieli, że wyślą do Polski swój system tego rodzaju, i mieć nadzieję, że inni sojusznicy zachowają się podobnie. My w tym obszarze będziemy gotowi około 2030 r. Oczywiście to nie jest tak, że nie mamy zupełnie nic – wciąż jest trochę posowieckiego sprzętu, a w bardzo krótkim zasięgu (do 10 km) sytuacja się w ostatnich latach poprawiła m.in. z powodu dostaw zestawów Poprad. Ale w bardzo ważnym krótkim zasięgu jest źle.
Jeśli chodzi o zdolności obronne, w Wojsku Polskim mamy zbyt małe nasycenie bronią przeciwpancerną. Choć produkujemy na izraelskiej licencji zestawy przeciwpancerne Spike, to mamy ich zbyt mało. To też kwestia podjęcia decyzji, bo mogliśmy bez problemu mieć ich więcej. W porównaniu z wydatkami 20 mld zł na nowe czołgi czy samoloty F-35 (pierwsze dolecą do nas w 2026 r.) przeznaczenie nawet kilku miliardów złotych na PPK (przeciwpancerny pocisk kierowany) byłoby bardzo dobrą inwestycją. Nie zrobiliśmy tego. Tu można wspomnieć, że kupiliśmy 60 wyrzutni amerykańskich pocisków Javelin. Jednak to kropla w morzu potrzeb. A sposób ich pozyskania, w uproszczeniu „bez żadnego trybu”, może budzić zdziwienie.
Nie mamy też zdolności do rozpoznania. Bo choć dysponujemy np. mającymi prawie 400 km zasięgu pociskami AGM-158A, które mogą przenosić nasze samoloty F-16, to nie wiemy, gdzie strzelać. Nie chodzi nawet o własnego satelitę, choć o takim programie mówi się od co najmniej 10 lat. Nie mamy „zwyczajnych” samolotów rozpoznawczych – od lat nie możemy wyjść poza dywagacje, czy lepsze jest rozwiązanie A: postawienie na samoloty C-295, które już służą, czy rozwiązanie B: samoloty większego zasięgu, które mogą latać wyżej i zapewne widzieć nieco dalej. Tutaj pocieszeniem jest to, że doskonałymi zdolnościami rozpoznania dysponują Amerykanie czy Brytyjczycy, a swój program ma też NATO – Alliance Ground Surveillance. Polska jest jego członkiem, partycypuje w nim 15 krajów Sojuszu. We włoskiej Sigonelli stacjonuje pięć bezzałogowych maszyn RQ-4D Phoenix. Być może ta liczba nie robi wrażenia, ale taka maszyna może przelecieć ponad 15 tys. km i utrzymać się w powietrzu ponad dobę.
Oczywiście nasze zaniechania, jak pogrzebanie floty okrętów podwodnych czy w ogóle sytuacja Marynarki Wojennej, można wymieniać dłużej. Ale te trzy – brak obrony przeciw samolotom i pociskom, zbyt małe nasycenie pociskami przeciwpancernymi i brak zdolności do rozpoznania – to sprawy z tych najistotniejszych.
Czy leci z nami pilot
Byłoby jednak nieprawdą stwierdzenie, że przez ostatnie lata nie zrobiliśmy nic, by sytuację nieco poprawić. Bardzo ważne jest to, że zwiększamy wydatki na obronność. Z jednej strony to sygnał polityczny dla sojuszników, co było ważne w czasie prezydentury Donalda Trumpa, który regularnie rugał Europejczyków za zbyt małe zaangażowanie finansowe w tej materii. Z drugiej, te środki pozwalają na zakup uzbrojenia (system Patriot, F-35 czy armatohaubice Krab) i zwiększenie liczebności Wojska Polskiego. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wydawać można lepiej, w sposób bardziej przemyślany i spójny.
Tutaj doskonałym przykładem jest program Homar – z udziałem polskiego przemysłu mieliśmy zbudować co najmniej trzy dywizjony artylerii rakietowej zdolnej razić przeciwnika na odległość nawet 300 km. Skończyło się na tym, że w USA kupiliśmy jeden dywizjon – bez przetargu, podobnie było z samolotami F-35 i czołgami Abrams. Duże zakupy sprzętu w Polsce to decyzja polityczna, która skutecznie opiera się wszelkim postępowaniom konkurencyjnym.
O ile w kwestii sprzętu mamy do czynienia z pewną „wyspowością”, to jeśli chodzi o ludzi, występuje „kanibalizm”. Minister obrony Mariusz Błaszczak powtarza, że to on stworzył czwartą dywizję. Prawdą jest, że o tym zdecydował. Ale faktem jest też, że ta dywizja została w dużej mierze stworzona z innych jednostek, często nawet ich kosztem, zaś te nowo utworzone można policzyć na palcach jednej ręki.
Z kolei minister Antoni Macierewicz zdecydował o powstaniu Wojsk Obrony Terytorialnej. Dziś mało kto krytykuje tych żołnierzy, sprawdzili się m.in. w trakcie pandemii. Ale gdy problem jest poważny, jak np. kryzys migracyjny na granicy z Białorusią, to liczą się zawodowcy, zaś WOT jest jedynie ich pomocnikiem. I choć to WOT często dostaje lepszy sprzęt, a nie żołnierze wojsk operacyjnych, co opisywała m.in. Najwyższa Izba Kontroli, to „nasycenie patriotyzmem” nie zastąpi dobrze wyszkolonych zawodowych żołnierzy.
We wtorek Rada Ministrów przyjęła projekt ustawy o obronie ojczyzny, dzięki któremu już w 2024 r. mamy wydawać na obronność 2,5 proc. PKB. Teraz nad ustawą będą się toczyć prace w Sejmie, nie będzie zaskoczeniem, jeśli te wydatki wzrosną w najbliższych latach jeszcze bardziej. Ale ten projekt zawiera też radykalne zmiany m.in. w systemie mobilizacji. – Historia uczy, że eksperymentowanie na żywym organizmie zwykle przynosi wątpliwe efekty, kończące się najczęściej agonią lub śmiercią pacjenta – komentował projekt tej ustawy gen. Mieczysław Gocuł, były szef sztabu generalnego. By nie marnować jeszcze więcej czasu, warto, by rządzący byli otwarci na rozmowę i sugestie w kwestii tego, co w tej ustawie powinno się znaleźć, a co nie.
Można zaryzykować tezę, że teraz Ministerstwo Obrony będzie kupowało znacznie więcej sprzętu wojskowego niż w latach poprzednich, w których i tak nabywało sporo. Warto, by w obliczu realnego zagrożenia resort skupił się na zakupach i inwestycjach potrzebnych nie tylko ze względów PR, jak np. budowa szpitala w okręgu wyborczym ministra Błaszczaka, ale koniecznych dla obrony terytorium Rzeczypospolitej. Potrzebne są zakupy również mniej spektakularne niż czołgi, za to tańsze i szybciej trafiające do żołnierzy – jak choćby PPK czy amunicja krążąca (bezzałogowa maszyna latająca uderzająca w cel), którą już mieliśmy kupować, ale ministrowi nie spodobał się prywatny dostawca. Dysponując budżetem na poziomie 50–60 mld zł rocznie, można się na agresję Rosji przygotować znacznie lepiej, niż robiliśmy to do tej pory. Czas na wyciągnięcie wniosków. ©℗
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama