Gdyby ktoś mnie poprosił o podanie jednego tylko wskaźnika, który pozwoliłby opisać neoliberalizm, to byłby nim spadek udziału płac w gospodarce. Ale skąd się on właściwie wziął i co rządzi jego dynamiką?

Ten termin pojawiał się w ostatnich latach na tej kolumnie dosyć często. Mówiąc w uproszczeniu, chodzi o tę część wytwarzanego co roku w gospodarce narodowego bogactwa, która trafia do pracowników (wliczając samozatrudnionych) w formie wynagrodzenia. Im wyższy, tym pozycja świata pracy na danym etapie rozwoju kapitalizmu mocniejsza. Gdy spada, mamy namacalny dowód, że w siłę rośnie kapitał i to do niego trafiają wypracowane zyski.
Gdy na przełomie lat 50. i 60. Nicholas Kaldor, ekonomista z Cambridge, pisał o zestawie nowych praw (nazywał je faktami) rządzących współczesnym mu kapitalizmem ery keynesowskiej, na pierwszym miejscu wymieniał „stałość udziału płac w gospodarce”. Faktycznie. Przez ładnych kilka dekad ten wskaźnik był mniej więcej stały (dla USA wynosił ok. 65 proc.). Później stało się jednak coś zagadkowego. Począwszy od końca lat 70., „labour share” zaczął spadać. Do 56 proc. w 2013 r. Dane dotyczą Stanów Zjednoczonych, ale w większości krajów rozwiniętych te spadki były podobne.
Co się stało? W ciągu minionej dekady łamał sobie nad tym głowę niejeden ekonomista. Ich dorobek zebrali i podsumowali ostatnio Gene Grossman i Ezra Oberfield, obaj z Uniwersytetu Princeton.
Odpowiedzi jest przynajmniej kilka. Pierwszym podejrzanym jest robotyzacja. I to nie każdy jej przejaw, lecz raczej najnowsza faza automatyzacji (jej wykwit to dekada 2010–2020) oparta na sztucznej inteligencji oraz technologiach komunikacyjnych. Wcześniej też mieliśmy do czynienia z przełomami technologicznymi, ale wówczas pracownicy byli przesuwani w inne miejsca. Mówiąc obrazowo: od łopaty do nadzoru nad maszynami kopiącymi doły. Wciąż jednak „element ludzki” dostawał swoją część zysku. Sztuczna inteligencja zaczęła go jednak definitywnie eliminować z obrazka. I dotyczy to także zawodów zarezerwowanych dotąd dla lepiej opłacanych białych kołnierzyków. Ich zastępowanie odbijało się więc na udziale płac.
Globalizacja – to kolejny pojawiający się w literaturze potencjalny winowajca. Przesuwanie produkcji przemysłowej do krajów o niższych kosztach pracy wykończyło wiele tradycyjnych sektorów (na przykład obróbkę zasobów naturalnych), które trzymały „labour share” na wyższym poziomie. Trzeci kierunek poszukiwań to postępująca monopolizacja wielu światowych rynków przez potężne firmy – supergwiazdy z ich kolosalnymi rozmiarami i wpływami (spójrzcie na Amazona albo na Facebooka).
Mnie zawsze mocno przekonywał argument dotyczący rozbicia siły związków zawodowych. Im słabsze i mniej liczne, tym łatwiej wymusić na pracownikach uległość – w tym zmusić ich do zaakceptowania niższych płac. A im niższe płace, tym mniejszy ich udział w gospodarce. Są też tacy ekonomiści, którzy twierdzą, że swoją rolę odegrało tu starzenie się zachodnich społeczeństw.
Oczywiście historia nigdy się nie kończy. W ciągu ostatniej, naznaczonej dwoma dużymi kryzysami dekady udział płac w gospodarce amerykańskiej lekko wzrósł (58 proc. w 2020 r.). Czy to efekt prowadzonych w epoce Trumpa prób antyneoliberalnej korekty? Czy raczej efekt kumulacji innych czynników? I jak będzie w kolejnych latach? Jedno jest pewne – czytając tę rubrykę, dowiecie się o tym jako jedni z pierwszych. ©℗
W ciągu ostatniej, naznaczonej dwoma dużymi kryzysami dekady udział płac w gospodarce amerykańskiej lekko wzrósł. Tylko czy to początek odwrócenia trendu?