Jedzie się do Gdyni, pokazuje się film na festiwalu i wszyscy mówią, że to jest po prostu shit, po czym z miedzianym czołem składa się kolejny wniosek i dostaje się pieniądze, bo w gronie decydentów są koledzy. To jest zamknięte środowisko - mówi Robert Kaczmarek, dyrektor Filmoteki Narodowej – Instytutu audiowizualnego i przewodniczący Rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Z Robertem Kaczmarkiem rozmawia Elżbieta Rutkowska
Gdzie jest polski film i dokąd zmierza?
Zależy, jak na to patrzeć. Ja mam przynajmniej trzy perspektywy: jako absolwent Szkoły Filmowej z Wydziału Reżyserii i autor filmów, jako przewodniczący rady PISF-u oraz jako dyrektor Filmoteki Narodowej. Jeśli miałbym to ująć najkrócej, przyszłość polskiego kina jest nieprzewidywalna. Nie ze względu na czyjąś dobrą czy złą wolę, tylko na rewolucję technologiczną, która trwa. Istotne zmiany następują przede wszystkim w dotarciu do widza. Kiedyś wydawało się to kompletnie niemożliwe, a teraz się dzieje: największe amerykańskie wytwórnie zaczynają urządzać premiery swoich filmów nie w kinie, tylko na platformie internetowej albo równocześnie i tu, i tam. W ciągu dwóch, trzech lat możemy oczekiwać całkowitego przejścia do internetu. Kina mają więc te parę lat, żeby się przystosować do innej działalności.
Przebranżowić się?
Rozszerzyć ofertę, tworzyć centra rozrywki, także intelektualnej, czy spotkań. Nie mam pojęcia.
Właściciele kin są przekonani, że dystrybucja w internecie ich nie zastąpi, bo nie przyniesie takich pieniędzy studiom filmowym.
To się już dzieje. Po lockdownie oczekiwano, że nastąpi totalne odbicie, że ludzie ruszą wygłodniali do kin, a okazało się, że w pierwszy weekend w całej Polsce było 45 tys. widzów (czynne były tylko małe kina, multipleksy otworzyły się później - red.).
Ostatnie miesiące były niezłe.
Kiniarze nie narzekają z jednego prostego powodu: że filmy się nawzajem eliminują, a oni są królami sytuacji. Gdy tylko sala zaczyna świecić pustkami, tytuł spada.
Bo przez pandemię nazbierało się premier.
Do tego polskie filmy muszą rywalizować z amerykańskimi produkcjami. Wolę pójść na nowy film Ridleya Scotta niż na jakiś ciężki dramat nie powiem czyjego autorstwa.
Nie lubi pan polskiego kina? Jak inżynier z „Rejsu”?
Nie lubię złego kina. Dobre polskie kino uwielbiam tak jak dobre kino europejskie i amerykańskie. W polskim środowisku filmowym jest coś głęboko niepokojącego: porażka jest podstawą do występowania o następną państwową dotację. I mamy do czynienia z takimi sytuacjami, jak w anegdocie z „Rejsu”. Jedzie się do Gdyni, pokazuje się film na festiwalu i wszyscy mówią, że to jest po prostu shit, po czym z miedzianym czołem składa się kolejny wniosek i dostaje się pieniądze, bo w gronie decydentów są koledzy. To jest zamknięte środowisko. Układ.
Pan jest w środku.
Ja z outsidera stałem się uczestnikiem po 30 latach. Bliższe jest mi kino dokumentalne, a fabularnemu raczej się przyglądam. Pojechałem we wrześniu na festiwal do Gdyni jako szef rady PISF-u.
I jest pan zdegustowany.
Może nie aż zdegustowany, kilka filmów się jednak wyróżniało, mam wrażenie, że powoli, ale nadchodzi zmiana pokoleniowa.
Mówimy m.in. o filmie „Żeby nie było śladów'?
To jest właśnie jeden z tych wyróżniających się i nie wiem, dlaczego nie wygrał.
A film „Wszystkie nasze strachy”, który wyjechał z Gdyni ze Złotymi Lwami?
Nie, to jest publicystyka. Stało się coś takiego jak z teatrem. Jeśli chcę przeczytać artykuł, to biorę gazetę. I artykuł może być powodem do zrobienia filmu, ale film nie może być tylko odzwierciedleniem artykułu. Bo za rok, dwa już go nie będzie. Na tym polega publicystyka, że za chwilę nie będzie już ważna. Dlatego nie pamiętamy, kto dostał nagrodę dwa lata czy pięć lat temu.
„Cicha noc” na pewno, ale nie pamiętam, który to był rok.
Tylko że to był film uniwersalny, a tegoroczny jest filmem publicystycznym. On ma jakąś rację na sztandarach - i takie rewolucyjne kino niech powstaje, jak ktoś ma na to ochotę. Nie widzę też problemu, żeby takie filmy były zgłaszane do konkursu. Co jest jednak zastanawiające to to, że komisja selekcyjna je dopuszcza, choć nie są wybitne.
Pan krytykuje komisję za dopuszczanie filmów, a minister kultury Piotr Gliński był swego czasu niezadowolony z pominięcia „Historii Roja”.
Nie ma idealnej metody kwalifikowania filmów, sztuka wymyka się procedurom. Nie jest tak, że film na dany temat na pewno będzie dobry. Najgorsze, że nakładają się na to podziały polityczne. Że one decydują, iż będziemy jakiegoś filmu bronić jak niepodległości, bo jest nasz, a nie dlatego, że jest dobry. Dlatego wypowiedzi aktorów budzą mój niesmak. Pan Chyra, który chce wyciągać ludzi na ulice i obalać władzę (grający we „Wszystkich naszych strachach” Andrzej Chyra namawiał na Instagramie do obywatelskiego protestu „na ulicach w wielkiej masie” przeciwko wyjściu Polski z Unii Europejskiej - red.). To hipokryzja. Nikt nie zmusza tych aktorów ani producentów, żeby ustawiali się w kolejkę po pieniądze z PISF-u. Swoją drogą jeszcze niedawno na 15 najlepiej oglądanych filmów polskich tytuły współfinansowane przez PISF były na samym dole, ostatnie dwie pozycje. Reszta to były filmy komercyjne, które nie ubiegają się o dotacje.
Wyjątkowym przypadkiem był „Kler” - dotowany film z ogromnym sukcesem
komercyjnym.
Tak, to jeden z trzech czy czterech filmów w całej historii PISF-u, który zarobił tyle, że zwrócił dotację. Natomiast większość współfinansowanych przez instytut filmów bez pomocy w ogóle by nie powstała. Popularne filmy można lubić albo nie, ale np. Patryk Vega nie jest hipokrytą, który ustawia się w kolejce po pieniądze i jednocześnie pluje na tę władzę.
Dotacje PISF-u to środki publiczne, więc każdy ma prawo się o nie ubiegać - popiera władzę czy nie.
Oczywiście. Myślę jednak, że jeżeli te filmy są manifestem przeciwko władzy, to jest coś bardzo ryzykownego. Szczególnie jeśli wyciąga się ludzi na ulicę, czyli stwarza się sytuację niebezpieczną. Całe szczęście, że ludzie mają różne poglądy, na tym polega demokracja, że się spieramy. Jeśli natomiast ktoś chce uzbrajać ludzi w pałki - nie ideowe czy słowne, tylko fizyczne - to jest to głęboko niepokojące.
Gwoli ścisłości: Andrzej Chyra do pałowania nie nawoływał. Niepokoi pana ryzyko przemocy w ogóle czy sprzeciw wobec akurat tej władzy?
Niepokoi mnie siłowa forma załatwiania konfliktów, bo one będą zawsze i nie mam z tym problemu. Z konfliktów uciera się coś pozytywnego. Nie widzę też kłopotu w krytykowaniu władzy. Przeszkadza mi, kiedy jest to krytyka w czambuł: obojętnie, co obecna władza zrobi - ta czy poprzednia - jest nie tak. To jest niebezpieczne. Co innego dyskusja merytoryczna: mogę się nie zgadzać, ale jesteśmy w stanie współpracować. Cała ta Gdynia, cały ten festiwal istnieje dlatego, że są pieniądze ministerialne.
To są pieniądze podatników, nie ministra Glińskiego.
Oczywiście, to nie są jego prywatne pieniądze. Jest urzędnikiem państwowym i w zakresie jego obowiązków jest dbanie o rynek, ale też dbanie, aby nie przekraczano pewnych granic. Taką granicą jest to, żeby nie wyciągać ludzi na ulicę do czynów, które oni nazywają rewolucyjnymi, a tak naprawdę to jest po prostu zadyma.
Na razie faktyczną zadymę widzimy jedynie po stronie narodowców.
Ale kino powinno być dyskusją. I życzyłbym sobie, żeby to była dyskusja na wysokim poziomie artystycznym, a nie publicystyka, która jest koniunkturalnie wykorzystywana. To jest też choroba tego środowiska, że wie, z której strony chleb jest posmarowany i w zależności od tego, jak wiatr wieje, wykorzystuje sytuację, żeby się załapać.
Wróćmy do słowa „układ”, którego pan użył. Jaki układ? Kogo z kim?
Układ środowiska, które przetrwało od czasów PRL.
PRL skończył się w 1989 r.
Kto pani tak powiedział?
Joanna Szczepkowska w telewizji.
Ciągle mamy postkomunę, która fluktuuje i się zmienia. Były dwie istotne próby zmiany: w 2006 r., co krótko trwało, i teraz, od 2015 r. I słyszymy wycie odciętych od koryta. Jak to powiedziała Agnieszka Holland: „Żeby było tak, jak było” (słowa z demonstracji w obronie Trybunału Konstytucyjnego - red.). Czyli żeby rządził ten układ.
No, ale na pewno nie tak, jak było w PRL.
Jak to nie? To są ci sami ludzie, wtedy namaszczeni. Jak Agnieszka Holland.
Urodziła się w PRL. Pan też. Człowiek tego nie wybiera.
Ale wybieramy, co robimy. Nie chcę teraz analizować biografii pani Agnieszki Holland. Niektóre jej filmy cenię, niektóre mnie kształtowały.
Które?
Te pierwsze.
Z czasów PRL?
Tak. Wtedy miała odwagę. Do „Zabić księdza” mniej więcej (1988 r. - red.). Ale te ostatnie są już czystą publicystyką. Mówiąc o układzie, mam na myśli to, że ludzie ukształtowani w zespołach filmowych z PRL przeszli mięciutko przez barierę roku 1989. Nadal mogli robić filmy i zasysali nowych ludzi, którzy wiedzieli, co jest dobrze widziane. I to trwało dopóty, dopóki nie nastąpiła zmiana polityczna, która ma wpływ na polski rynek produkcji filmowej.
Ta zmiana z 2015 r. czy wcześniejsza?
Z 2015 r. Wcześniej było za krótko, żeby cokolwiek zmienić. A teraz zmiana budzi protesty. Przywołuję Agnieszkę Holland dlatego, że wprost powiedziała, że w tych demonstracjach chodzi o to, żeby przywrócić stan rzeczy sprzed zmiany. A to był czas kontrolowania całej produkcji filmowej przez towarzystwo. Młodzi ludzie się na to łapali. Świetnie wiedzieli od szkoły filmowej, że jeśli chcą zrobić karierę, to muszą się trzymać towarzystwa. To są osoby, które nigdy nie posypały sobie głowy popiołem. I zadałbym im to samo pytanie, jakie po „Ucieczce z kina «Wolność»” postawił na festiwalu w Gdyni Wojciech Marczewski: „Koledzy, czy naprawdę musicie robić te wszystkie filmy?”. Teraz dopiero jest szansa, żeby coś zmienić. Robiłem kiedyś film o roku 1956 w Poznaniu i Budapeszcie. I jedna grupa rozmówców uważała, że ten rok był cezurą, która zmieniła ich życie. Mówili: „Skończyło się bicie, skończyło się mordowanie, przynajmniej na taką skalę; już się tak nie baliśmy, skończył się stalinizm”. A drudzy stwierdzali: „Zmienili metody, ale władza została w tych samych rękach, nic się nie zmieniło”. I to jest też poniekąd opis roku 1989.
A co mamy po 2015 r.?
Postkomuna ma się świetnie.
Czyli w kraju rządzi Prawo i Sprawiedliwość, w filmie „towarzystwo”?
Tak, bo ma monopol.
Jak to możliwe, skoro publiczne pieniądze na filmy rozdzielają instytucje, którymi kierują już osoby powołane przez obecną władzę?
Są inni ludzie, ale jeżeli 90 proc. czy 95 proc. wniosków do PISF składają ci, którzy są w tej kinematografii od zawsze, to zostaje najwyżej 5 proc. Bo jak inaczej? Nie dać? Zamknąć to polskie kino?
Czyli PiS nie rządzi w kulturze?
W praktyce zdecydowanie nie, bo kulturę tworzą ludzie, nie urzędnicy. Środowisko odgórnie kształtowane przez ostatnie dziesiątki lat nie zmieni się w tak krótkim czasie. Myślę, że pani Agnieszka Holland wychodziła i krzyczała: „Żeby było tak, jak było”, aby zdyscyplinować swoich kolegów do walki o utrzymanie tej sytuacji.
I jest tak, jak było?
Instytucje kultury powoli, ale jednak się przekształcają, otwierają na młodych - układ polegał też na tym, że był absolutnie reglamentowany dostęp do tych instytucji. Ciągle jest opór, ale myślę, że to się zmieni. Źródłem mojego optymizmu jest nowa generacja. Towarzystwo ma już swoje lata, nie ma już takiej aktywności ani energii. Przychodzą młodzi, byle im tylko kręgosłupów nie połamać. Jeśli przeważy w nich koniunkturalizm, jeśli dla łatwości funkcjonowania w tym środowisku dadzą się sprowadzić do parteru, to koszty będą wysokie.
A co jest dzisiaj koniunkturalizmem?
Poprawność polityczna. Sprzyjanie modom europejskim. Dlatego nie ma filmów o Mickiewiczu, Słowackim, Żeromskim...
Może minister kultury nie potrafi zachęcić twórców do podejmowania takich tematów?
Minister nie ma dziś takich narzędzi, jakimi dysponowali ministrowie w latach 70. i 80., czyli władzy.
Przecież przyznaje pieniądze.
Może tylko dofinansować. Wtedy to było „być albo nie być”.
Dla wielu filmów dzisiejsze dofinansowanie to też być albo nie być.
Dofinansowanie jest bodźcem. Jeżeli jednak artyści nie mają potrzeby wypowiedzenia się na dany temat, to nikt ich do tego nie zmusi. I mam wrażenie, że to pokolenie nie ma potrzeby wypowiadania się na takie tematy.
A jeśli dla ludzi ważniejsza jest dziś dyskusja o homofobii niż o Żeromskim?
A od kiedy jest takie wzmożenie na obronę homoseksualizmu? Czy ono trwa 30, 15 lat? Nie. Zostało zaaranżowane w odpowiedniej sytuacji politycznej, żeby była presja na obecną władzę. To jest stricte polityczne narzędzie, w przeciwieństwie do np. „Innego spojrzenia” Károlya Makka sprzed prawie 40 lat (węgierski film z 1982 r. z Jadwigą Jankowską-Cieślak i Grażyną Szapołowską - red.), które było filmem wybitnym. Dziś największy rozgłos międzynarodowy zyskują filmy, które plują na Polskę. To się najbardziej opłaca.
Poruszanie trudnych tematów, np. przypadków nie najszlachetniejszego zachowania Polaków w czasie wojny, nie musi być od razu pluciem na kraj?
Oczywiście, że nie. Ale w tym celu trzeba dać widzowi szansę pomyślenia, zamiast serwować mu gotowe, poprawne politycznie deklaracje ideowe. Poza tym, jeżeli nie opowiedzieliśmy o 90 proc. szlachetnych zachowań, a robi się sto filmów o jednym zgniłym jabłku, to myślę, że w odbiorze widzów zachowania nieszlachetne stają się dominujące. Nie mamy produkcji o wielu szlachetnych Polakach, o rzeczach, z których możemy być dumni. Mówimy tylko o tych nielicznych, których powinniśmy się wstydzić. Chodzi o to, że powinny być zachowane proporcje.
Dlaczego nikt nie robi filmów o tych szlachetnych?
Bo jest zapotrzebowanie na tych nieszlachetnych. To jest dobrze widziane, za to się dostaje nagrody.
Film jest narzędziem polityki?
Może być, i to jest bardzo kuszące narzędzie. Cele polityczne można osiągać przez ręczne sterowanie sferą kultury albo subtelniej, tak jak to się robi w lewicowej Europie: zachęca się do bycia w środowisku. No i faktycznie, to środowisko - festiwalowe, artystyczne - jest w większości lewicowe. Pewnie w znacznym stopniu jest to też rodzaj naiwności, która wynika z tego, że Zachód nie doświadczył systemu komunistycznego.
Polityka historyczna rządzących od sześciu lat nie działa?
Mamy władzę, która zastała określoną sytuację w sferze kultury. Rząd chciałby mieć taką politykę, ale minister kultury nie może nikomu kazać zrobić filmu.
Może zachęcić.
Ale filmowcy na te zachęty nie reagują. Moim zdaniem uważają, że ta władza jest przejściowa. Nie mają kłopotu z tym, żeby pójść po nagrody, dotacje, ale nie są zainteresowani tą przestrzenią historyczną, która aż się prosi, żeby robić filmy. Nie dotykają nawet wieszczów polskich.
To jakie są osiągnięcia ostatnich sześciu lat w filmie?
Nie ma wielu. Bo artyści chcą robić inne filmy. Chyba że się znajdzie człowiek, który nagle odnajduje uniwersalną wartość w tragedii Grzegorza Przemyka i robi bardzo dobry film. „Żeby nie było śladów” zrobiło nowe pokolenie twórców - od scenarzystki po reżysera. To jest historia, która została przetworzona w coś uniwersalnego, i to jest różnica między dobrym filmem a tymi, o którym mówiliśmy na początku.
Czyli nie zarzuca pan „Wszystkim naszym strachom”, że film opowiada o homofobii, tylko jak to robi?
Absolutnie. Kłopotem nie jest temat, tylko efekt. I to dotyczy wszystkich filmów. Nawet jeśli powstają ze szlachetnych narodowych inspiracji, ale są źle zrobione, to w efekcie okazują się szkodliwe dla tych wartości i inspiracji. Podobnie jest z wartościami czy tematyką z obszaru poprawności politycznej. Ważne są jedynie filmy wybitne, a przynajmniej udane, dobre.
Są wybitne filmy z ostatnich sześciu lat?
Podobnie jak w poprzednich kilku latach - nie dostrzegam żadnego. Ale to jest mój subiektywny głos, tak samo ważny jak stu innych kolegów z branży.
A co można zrobić, żeby wybitne produkcje się pojawiły?
Myślę, że poza zachęcaniem przydatne może być oddziaływanie na fabułę poprzez produkcje dokumentalne. One mają niższe budżety, ale często dotykają tematów, którymi warto zainteresować szerszą publiczność. Myślę też, że obecny kryzys filmu w Polsce jest kryzysem literatury. Mam wrażenie, że kiedyś była innej jakości. Może jest to też kwestia funkcjonowania instytucji publicznych. W PRL telewizja publiczna, czyli Radiokomitet, skupowała prawa do ekranizacji książek. I gdy tytuł okazywał się sukcesem, zlecano napisanie scenariusza. Gdy będzie dobra literatura, dobre scenariusze powstające z potrzeby opowiedzenia pewnej historii, to powstaną wartościowe filmy, które zostaną na lata. Bo myślę, że człowiek jest w swojej istocie niezmienny i opowieść o ludzkim losie zawsze będzie aktualna. Tu przechodzimy do instytucji, w której jestem od niedawna. To miejsce może się stać szalenie istotne, bo są tu filmy, których inaczej nie zobaczymy. Rewolucja technologiczna powoduje, że wszystko, co przeniesiono do internetu, staje się trudne do przeszukania.
Filmów w sieci jest za dużo?
Tak, jest totalna nadprodukcja. Ponadto, gdy w rozmowie z moimi dziećmi czy z młodszymi kolegami odwołuję się do oczywistego dla mnie tytułu z lat 70., oni zupełnie go nie znają. I nie ma gdzie go zobaczyć. Co najwyżej może być jakaś nielegalna kopia na YouTubie, ale w końcu system ją wykryje i zablokuje. To jest rola takiej instytucji jak Filmoteka - depozytariusza dorobku filmowego. Filmy, o które do niedawna nikt nie dbał i które zarastały grzybami, trzeba przenieść do internetu i zrobić to w sposób komunikatywny, prosty i zachęcający ludzi do zaglądania tam.
Jak idzie zachęcanie? Tego lata był problem, żeby ludzie przyszli na plenerowe pokazy w ramach „Wiecznego lata”.
To był jednorazowy i rozdmuchany przypadek na starcie. Kino plenerowe gromadzi głównie okolicznych mieszkańców. A że w poprzednich latach, w ramach tego cyklu, serwowano współczesne zagraniczne hity, to przedwojenny polski film z naszych archiwów mógł zaskoczyć. W Iluzjonie np. na kino przedwojenne, które pokazujemy razem z koncertami w ramach „Retroteki”, przychodzi pełna sala i brakuje biletów.
Chce pan powiedzieć, że na „Wiecznym lecie” były tłumy?
Średnio na pokaz przychodziło po kilkadziesiąt osób, na niektórych filmach liczba widzów przekroczyła setkę. Proszę pamiętać, że to był czas, kiedy wychodziliśmy z pandemicznych ograniczeń i trzeba było podjąć strategiczną decyzję: czy wchodzimy w te pokazy - de facto dla ludzi, którzy niedaleko mieszkają i są najbardziej zainteresowani - czy nie. Ponieważ była taka tradycja od wielu lat, więc zdecydowałem, że wchodzimy mimo braku promocji.
Dlaczego nie było promocji?
Z powodu pandemii nie mogliśmy założyć wcześniej, że pokaz będzie np. 7 lipca i trudno go było promować. Do tego skończyły się wcześniej przygotowane licencje, a gdy zwróciliśmy się o nowe, właściciele pytali, na kiedy. Nie wiedzieliśmy. Podjęliśmy więc ryzyko, że na pierwszy pokaz nikt nie przyjdzie, i zmieniliśmy charakter pokazów: zamiast kupowania praw do schodzących właśnie z ekranów filmów postawiliśmy na kino klasyczne, bardziej wartościowe. Myślę, że to był nasz ostatni cykl pokazów tego typu. Digitalizacja i udostępnianie w internecie to najistotniejsze zadania Filmoteki Narodowej dla zachowania dorobku polskiego kina. I nie dlatego, że ja mam taki pomysł. Po prostu tak zmienia się świat. A co, jeśli się okaże, że ludzie nie wrócą do kin po pandemii? To wcale nie jest wykluczone. Kino było najtańszym sposobem randkowania i dlatego cieszyło się niezmiennym powodzeniem bez względu na politykę.
A teraz trzeba randkować w maseczce.
To jedno. Drugie: nie było Netflixa. A teraz młodzież, która jest głównym odbiorcą kina, spotyka się w domach i ogląda sezony seriali. Zobaczymy więc, jak w najbliższej przyszłości będą funkcjonowały kina. Pewnie zostaną DKF-y, natomiast nie wiem, czy przetrwa to kino, które musi płacić potworne czynsze w multipleksach. Drugim ważnym obszarem dystrybucji filmów jest telewizja. I tu też jest problem: wskaźniki oglądalności głównych stacji są zatrważające. Jeszcze niedawno było niewyobrażalne, że rynek może zejść do tak niskiego poziomu, takiego braku zainteresowania widzów. Jeśli młode pokolenie kupuje telewizory, to do oglądania seriali w internecie i piłki nożnej, ale nie jest zainteresowane żadną telewizją. Powstaje więc pytanie, gdzie te nowe filmy będzie można oglądać. Jeżeli tylko w DKF-ach, to budżety producentów w żaden sposób się nie zepną. Żeby nakłady na film się zwróciły, musi go obejrzeć co najmniej kilkaset tysięcy widzów. Wprawdzie nie trzeba zwracać dotacji do PISF, jeśli nie ma zysków, ale to nie załatwi sprawy, bo instytut może dać najwyżej 6 mln zł, a na debiut do 3 mln zł. Gdzie zdobyć resztę pieniędzy? To może spowodować totalną zmianę na rynku produkcji. A ponieważ żaden rynek nie znosi próżni, to podmioty takie jak Netflix mogą go łatwo zmonopolizować, np. podpisując z aktorami umowy na wyłączność. W końcu trzeba z czegoś żyć. I platformy internetowe będą władcami naszych umysłów.
Postrzega pan platformy internetowe jako zagrożenie, nie szansę?
Zdecydowanie jako zagrożenie. Jesteśmy małą, lokalną kinematografią. Nawet takie potęgi jak Francja i Wielka Brytania - i nie mówię tego z przekąsem - są zagrożone. Dlatego Francja opodatkowuje Netflixa.
My też go opodatkowaliśmy.
Ale jaka była przy tym atmosfera, jaki szok, jak się całe środowisko obruszało! Moim zdaniem po to jest władza polityczna, po to jest minister kultury, żeby zapobiegać czarnym scenariuszom. A jeśli rynek nie będzie takich działań wspierał, to będzie z jego strony działanie samobójcze.
A jaka jest pańska rola?
Chciałbym, żeby te wszystkie filmy składające się na polski dorobek kulturowy były powszechnie dostępne dla młodszego pokolenia i dla następnych. Budowa infrastruktury, która to umożliwi, wymaga wielomilionowych nakładów, które tylko państwo może zagwarantować.
W jakich barwach widzi pan przyszłość polskiego filmu?
Widzę fantastycznie. Naprawdę. Ogromną nadzieję pokładam w niezależności myślenia młodych ludzi.
Niezależności od władzy?
Od władzy, od wszystkiego. Myślę, że jeżeli nie pozwolą sobą manipulować - a niestety są na to narażeni, bo pokolenie, do którego powinni móc się odwoływać i mieć zaufanie, było właśnie zmanipulowane - to w ich świeżości, nowym spojrzeniu można pokładać wielkie nadzieje. Jeśli nie będą chcieli być na siłę kimś innym, niż są, jeśli się nie odżegnają od polskości, z której wynika pewna oryginalność, to mają szansę. I będą opowiadać światu o sobie. Trzeba im tylko dać wolność i pieniądze na filmy.
Cele polityczne można osiągać przez ręczne sterowanie sferą kultury albo subtelniej, tak jak to się robi w lewicowej Europie: zachęca się do bycia w środowisku