Zapowiadana reforma armii będzie dotyczyć nas wszystkich. Jeśli zostanie zrealizowana, odczujemy ją w naszych portfelach, zaś o kroju mundurów zaczniemy rozmawiać przy niedzielnych obiadach.

Państwo będące na granicy NATO musi mieć poważną siłę odstraszającą i mieć skuteczną możliwość obrony przez dłuższy czas samodzielnie - powiedział dwa tygodnie temu wicepremier Jarosław Kaczyński. O wystąpieniu stało się głośno głównie dlatego, że gdy minister obrony Mariusz Błaszczak monotonnie i długo opowiadał o szczegółach, prezes PiS ewidentnie przysypiał.
Nie powinno się tej zapowiedzi lekceważyć. Mowa m.in. o zwiększeniu liczby żołnierzy do 300 tys. - ponad dwa razy więcej niż obecnie oraz znacznym podniesieniu wydatków na obronność. A przecież w tym roku na armię przeznaczymy już sporo ponad 50 mld zł (ok. 2,2 proc. PKB). Jednak wydaje się, że z powodu agresywności Rosji oraz w obliczu kreowanego przez białoruski reżim kryzysu migracyjnego na wschodniej granicy dalsze zwiększanie funduszy na samoloty, czołgi czy karabiny staje się bardzo prawdopodobne.
Słaby średniak z aspiracjami
Jaki jest stan Wojska Polskiego? Nie da się łatwo i szybko odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo to zróżnicowany organizm. Służy w nim nieco ponad 100 tys. żołnierzy zawodowych oraz prawie 30 tys. członków Wojsk Obrony Terytorialnej, utworzonych na początku 2017 r. Jeśli chodzi o tych drugich, to w praktyce, jeśli nie dzieje się nic nadzwyczajnego, obowiązek sprowadza się do poświęcenia służbie dwóch czy trzech dni w miesiącu. Terytorialsi są jednak dobrze wyposażeni - to piechota, więc sprzęt dla niej jest stosunkowo tani, a dowódca OT gen. Wiesław Kukuła potrafił „wychodzić sobie” nawet procedury jego zakupu.
Zawodowi żołnierze służą w czterech dywizjach, z czego żadna nie jest w pełni kompletna; ta najmłodsza, powstała w 2018 r., wciąż jest zresztą w trakcie tworzenia. Ale to nic dziwnego, bo budowa tak dużych formacji w warunkach pokoju zajmuje lata. - Ponad dekadę temu politycy zdecydowali, że będziemy mieli ok. 100 tys. żołnierzy. I pod to dopasowano całą infrastrukturę. To wojsko uzawodowione i z doświadczeniem, z żołnierzy bije pewność siebie - mówi Mariusz Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”. - Ale do sprawnego funkcjonowania armia potrzebuje rezerwistów, bo jedynie w ten sposób może wystawić wszystkie jednostki. Ten system jednak nie działa, bo rezerwistów szkolimy mało i słabo - dodaje ekspert.
Na wojsko przeznaczamy coraz więcej. W ustawie zapisaliśmy minimalny poziom wydatków jako część PKB: w latach 2021--2023 jest to co najmniej 2,2 proc., a w 2030 r. już 2,5 proc. Ale mimo lepszej sytuacji finansowej większość sprzętu jest przestarzała. Najdramatyczniejszym przykładem jest Marynarka Wojenna, gdzie średni wiek okrętów wynosi ponad 30 lat. Wycofywane w ostatnich latach okręty podwodne typu Kobben mogły od razu trafić na wystawy jako okazy muzealne - zresztą jeden z nich „popłynął” do Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Być może sytuacja się poprawi wraz z niedawno ogłoszonym programem „Miecznik”, w ramach którego mamy zbudować trzy fregaty. Ale finalnej umowy wciąż nie ma, raf po drodze dużo (m.in. ryzyko budowy w polskich stoczniach), a budżet w wysokości 8 mld zł jak na takie przedsięwzięcie radykalnie zaniżony. I choć w innych obszarach jest trochę lepiej, bo do wojsk lądowych trwają dostawy armatohaubic Krab czy samobieżnych moździerzy Rak, to jeśli chodzi np. o czołgi, żołnierze od lat nie mogą się doczekać zwrotu maszyn, które oddali do modernizacji. Mimo kilkuletniego opóźnienia nie wiadomo, kiedy ta farsa się zakończy. Stąd m.in. pomysł zakupu 250 amerykańskich czołgów Abrams.
Oczywiście kupujemy także nowoczesny sprzęt, jak choćby zestawy do obrony nieba Patriot, ale jest go zbyt mało, a zakupy nie są ze sobą spójne. Od lat krytycy piszą o „wyspowej” czy „homeopatycznej” modernizacji wojska. Mówiąc obrazowo, kupujemy kilka podkoszulków i kilka par butów, ale nie kurtki - a takich kurtek potrzeba wiele. Specjaliści od lat mówią o konieczności stworzenia warstwowego systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej (system Patriot i tzw. niższe piętra), rozpoznania - potrzebujemy samolotów obserwacyjnych, a może i satelitów, czy wymianie kilkuset wozów bojowych piechoty. I mimo zwiększania budżetu i tej samej formacji politycznej u sterów rządu, od 6 lat niewiele się zmienia. W uproszczeniu: licząca nieco ponad 100 tys. żołnierzy armia zawodowa jest w stanie szybko wysłać na misję góra 5 tys. żołnierzy z dobrym sprzętem. Ale nie byłaby w stanie w ciągu dwóch tygodni wystawić kilkudziesięciu tysięcy jako tako wyposażonych do obrony granic kraju. Można uznać, że jesteśmy słabym europejskim średniakiem. Ale aspirującym.
Najważniejsi politycy odpowiedzialni za obronność deklarują, że armia ma liczyć 300 tys. żołnierzy i być radykalnie silniejsza. Gwoli ścisłości: nie jest jasne, skąd wzięła się akurat taka liczba żołnierzy. Nie przedstawiono żadnych analiz, a jedynie slajdy; nie pokazano także projektu ustawy, który jest w przygotowaniu. A przecież jeśli już teraz mamy problemy z wyposażeniem armii, to dlaczego miałoby nam się to udać przy dwa razy większej liczebności?
Są też tacy, którzy kwestionują sensowność tego kierunku rozwoju Wojska Polskiego. Aktywny w debacie na ten temat publicysta Jacek Bartosiak przekonuje, że powinniśmy mieć armię mniejszą, ale sprawniejszą. I twierdzi, że zgadza się z nim wielu oficerów, choćby ze Sztabu Generalnego. Także z naszych informacji wynika, że są oficerowie optujący za takim rozwiązaniem. Ale i powiększenie liczebności wojska ma zwolenników wśród generałów.
Zalety i wady
Debatę o obronności zaczęliśmy w końcu prowadzić, bo w ostatnich latach sytuacja strategiczna Polski się znacznie pogorszyła. - Jeszcze 15 lat temu ryzyko wybuchu konfliktu między Rosją a NATO było bliskie zeru. Teraz jednak Moskwa prowadzi intensywną wojnę hybrydową, a to znacząco zwiększa ryzyko wybuchu konfliktu - tłumaczył Wojciech Lorenz, analityk ds. bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych („Odstraszyć Rosję”, Magazyn DGP z 5 listopada 2021 r.). Wniosek jest taki, że na pewno musimy znacznie bardziej dbać o bezpieczeństwo, nie starając się teraz rozstrzygnąć, czy mieć armię małą i sprawną, czy dużą i siłą rzeczy nieco gorzej wyposażoną. Warto jednak zdać sobie sprawę, z czym rozbudowa wojska dla nas, społeczeństwa, się wiąże.
Po pierwsze, jeśli będziemy wydawać więcej na obronność, to ograniczymy środki na inne finansowane przez państwo usługi. Zwiększenie nakładów z 2,2 proc. PKB (jeden z wyższych współczynników w NATO) do 2,5 proc. oznacza ok. 8 mld zł rocznie więcej na czołgi, samoloty, okręty czy żołd. To 8 mld zł, których nie wydamy na podniesienie pensji nauczycieli, służbę zdrowia czy remonty dróg. Na prezentacji Kaczyńskiego i Błaszczaka pojawił się pomysł stworzenia specjalnego funduszu - np. przeznaczania na obronność zysku Narodowego Banku Polskiego. Ale nieważne, jak kreatywnie księgowo to opakujemy i skąd te pieniądze pożyczymy, przyjdzie moment, że zaciągnięty dług trzeba będzie spłacić. I w tym wypadku nie ma się co łapać na tanie slogany, że „bezpieczeństwo nie ma ceny”. Bo ma, i to wymierną. A środki można wydawać mniej lub bardziej efektywnie - można kupować nowe mundury; można nabywać gotowy sprzęt za granicą; można próbować przy okazji tworzyć kompetencje, a przez to miejsca pracy w Polsce. Jak wiele powinniśmy przeznaczyć na obronność, by odstraszyć przeciwnika, a nie zrujnować gospodarki? Odpowiedzi na to pytanie ani rządzący, ani opozycja - szeroko rozumiana klasa polityczna - nie udzielili. Zaryzykuję stwierdzenie, że niewielu z nich takie pytanie sobie w ogóle zadawało.
Po drugie, skąd weźmiemy nowych żołnierzy. „Trudno nie zauważyć, że w związku z niekorzystnymi trendami demograficznymi liczba osób w wieku 19-24 lata obydwu płci spadła między rokiem 2010 a 2019 o niemal milion osób, a jeśli chodzi o roczniki 15-18 to ich liczebność jest jeszcze mniejsza niż w przypadku starszych grup wiekowych. Oznacza to, że wysiłek rekrutacyjny Polskich Sił Zbrojnych przebiegał będzie w trudniejszych warunkach demograficznych, które w najbliższych latach nie ulęgną zmianie na korzyść” - pisze na łamach strategyandfuture.org analityk Marek Budzisz. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale z drugiej strony wielu kwestionowało także to, że do WOT znajdzie się wystarczająca liczba chętnych. I choć według pierwotnych planów w 2021 r. miało ich już być ponad 50 tys., to liczba 30 tys. i tak jest imponująca.
Czy uda się stworzyć taki system zachęt, stypendiów czy pensji, by w jakiejś formie służby wojskowej znalazło się 300 tys. Polaków? To oznaczałoby, że z bronią będzie chodził niemal co setny z nas. Ale załóżmy, że do tego dojdzie: poczujemy przypływ patriotyzmu i wolę poświęcenia życia osobistego dla służby - być może „zachęci” nas do tego agresywna polityka międzynarodowa Rosji czy Białorusi. Nawet jeśli mówimy o „tylko” 250 tys. mundurowych, będzie to oznaczać pewną militaryzację życia. Oczywiście nie byłoby tak jak w Izraelu, gdzie zasadnicza służba wojskowa dla mężczyzn trwa trzy, a dla kobiet dwa lata, a w służbie czynnej jest co 50. obywatel. Ale odwieszenie poboru na zasadzie dobrowolności, o czym mówił minister Błaszczak, mogłoby oznaczać co roku kilka(naście) tysięcy poborowych wchodzących do koszar. Czyli co roku kilka(naście) tysięcy rodzin żyjących życiem wojska. Tymi dobrymi sprawami i tymi gorszymi. Co wiąże się ze zmianą kulturową i z tym, że mundury widzielibyśmy na ulicach znacznie częściej. I to nie tylko, jak obecnie, głównie na drogach szybkiego ruchu, gdy oddziały się przemieszczają, ale tak na co dzień - w tramwaju czy w autobusie. Przedsmak tego mieliśmy w czasie pandemii, gdy członkowie OT często byli widoczni w szpitalach.
A co z weteranami? W USA, gdzie mundur cieszy się szacunkiem, kwestia dysfunkcyjnych zachowań byłych żołnierzy jest zauważalnym problemem społecznym. Co nie znaczy, że z podobnymi trudnościami mierzylibyśmy się w Polsce - USA to mocarstwo globalne i de facto od lat bierze udział w jakiejś wojnie. Ale ten problem warto wziąć pod uwagę przy planowaniu liczniejszej i młodszej armii.
Mądry Polak przed reformą
Jeśli Wojsko Polskie w niedalekiej przyszłości miałoby liczyć 300 tys. żołnierzy, potrzebowałoby również dodatkowej infrastruktury. Dokładnie rzecz biorąc, co najmniej dwa razy więcej miejsc do spania, garaży, magazynów i poligonów. Jednostka wojskowa daje pracę także cywilom, co ucieszyłoby wiele lokalnych społeczności. Ale co z potrzebnymi na taką rozbudowę środkami? Pojawiają się też kolejne pytania, np. jak taki drenaż wpłynąłby na gospodarkę, w której brakuje rąk do pracy? Czy polski przemysł skorzystałby na zakupach dla nowych jednostek? Czy przy okazji chcielibyśmy np. stworzyć mechanizm przyznawania obywatelstwa cudzoziemcom , np. Ukraińcom i Białorusinom, w zamian za kilka lat służby?
To tylko niektóre możliwe konsekwencje posiadania 300-tysięcznej armii w 38-milionowej Polsce. W DGP postanowiliśmy potraktować wystąpienie polityków Prawa i Sprawiedliwości jako dobrą okazję do dyskusji o tym, jak powinno wyglądać Wojsko Polskie w przyszłości. W listopadzie na naszych łamach będziemy rozmawiać z generałami, zarówno służby czynnej, jak i rezerwy, politykami i publicystami o tym, jak powinniśmy zadbać o bezpieczeństwo Polski. Bo patrząc na wschód, trudno oczekiwać, by sytuacja w najbliższych latach szybko się poprawiła.