Rosjanie z Narwy starają się odnaleźć w poradzieckiej rzeczywistości. Większość widzi swoją przyszłość w Estonii

Narwa to pogranicze. W poprzednich wiekach miasto wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk, raz po raz padając ofiarą rywalizacji o panowanie nad Bałtykiem. Po I wojnie światowej tereny po obu stronach szerokiej na 100 m rzeki Narwy stały się częścią niepodległej Estonii. Rosjan było tu wówczas sporo - 30 proc., ale wciąż mniej niż Estończyków. Po aneksji państw bałtyckich przez ZSRR prawobrzeżna dzielnica Narwy, Jaanilinn, została przemianowana na Iwangorod i włączona do Rosji. Dzisiaj granica estońsko-rosyjska przebiega torem wodnym Narwy, zaś podzielone miasto łączy most Przyjaźni. Biorąc pod uwagę napięte relacje Rosji z Zachodem - a kremlowskim służbom zdarzało się nawet porywać estońskich oficerów - nazwa brzmi co najmniej paradoksalnie. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak wyglądają okolice mostu.
Na obu brzegach Narwy leżą przejścia graniczne, a droga między innymi jest otoczona wysokim płotem. Wzdłuż rzeki krążą kutry pograniczników. Rosyjscy wędkarze w woderach, wchodzący na kilkanaście metrów w nurt, nikomu jednak nie przeszkadzają. Nad przejściami górują średniowieczne umocnienia. W Narwie - zamek Hermana, który zaczęto budować w XIII w. Po stronie Iwangorodu - imponująca twierdza z XV w., wzniesiona przez wielkiego księcia moskiewskiego Iwana III, który został upamiętniony w nazwie miasta. Zasieki oddzielają wprawdzie państwa z wrogich sobie bloków, ale po obu stronach mieszka jeden naród. W prowincji Virumaa Wschodnia, której stolicą jest Narwa, po rosyjsku mówi 78 proc. ludności. W samej Narwie jedynie co 20. przechodzień jest etnicznym Estończykiem. To najbardziej rosyjskie miasto Unii Europejskiej.
Narwa nawet architektonicznie przypomina miasta wschodniosłowiańskie. W czasie wojny zostało niemal całkiem zniszczone w trakcie starć radziecko-niemieckich, a gdy hitlerowcy stracili nad nim kontrolę, nowi władcy zmusili do wyjazdu dużą część przedwojennych mieszkańców. Na ich miejsce przyjechali przesiedleńcy z Rosji centralnej, którzy ściągali tu niemal przez cały okres sowiecki. Zamiast odbudować zniszczone kamienice, zdecydowano się stworzyć miasto od zera na modłę radziecką. Dużo zieleni, szerokie ulice, a wzdłuż nich rzędy chruszczowek, czteropiętrowych bloków, jakich pełno od Mińska po Władywostok. Między chruszczowkami hula wiatr, bo w Narwie mieszka raptem 50 tys. ludzi, znikających na przeskalowanych arteriach. Estończycy zdekomunizowali nazewnictwo, ale nie zderusyfikowali go. Stąd główna ulica upamiętnia Aleksandra Puszkina. Stoi przy niej niewielki, ale dobrze wyeksponowany pomnik największego z rosyjskich poetów.
Potomkinią osadników z Rosji jest Serafima Kolodkina, młodziutka producentka z Wolnej Sceny Narwa, awangardowego teatru. W jej żyłach poza słowiańską płynie też ugrofińska krew. - Prababcia pochodziła z fińskiej wsi pod Leningradem. W latach 30. rodzina przeniosła się do Karelii, ale kiedy wybuchła wojna, przewieziono ją towarowymi wagonami z powrotem do tej wsi. Babcia miała wtedy miesiąc - opowiada. Finlandia była sprzymierzona z III Rzeszą, więc narodowość wiązała się z ryzykiem. - Na szczęście nie było wtedy centralnych baz danych. Prababcia zgłosiła zagubienie dokumentu tożsamości, w którym była zapisana jako Finka. W podaniu o nowy paszport wewnętrzny podała się za Rosjankę. Po wojnie werbowali robotników do pracy w narewskiej manufakturze. Dziadkowie dostali mieszkanie w Iwangorodzie, a ja już urodziłam się w Narwie - tłumaczy Serafima.
ikona lupy />
Pomnik Aleksandra Puszkina stojący na ul. A. Puszkina, głównej arterii Narwy. Fot. Michał Potocki / nieznane
Nieobywatele
Moja rozmówczyni jest rozdarta między oboma krajami. Ćwiczyła balet w rosyjskim Permie, uczyła się w college,u w Narwie. Na co dzień mówi po rosyjsku, ale w teatrze promuje estońską kulturę i pomaga organizować zajęcia z estońskiego dla dzieci. - Sama nie uważam się do końca ani za Estonkę, ani za Rosjankę. Nie czuję się częścią estońskiej kultury, ale kiedy wyjadę do Rosji, tam traktują mnie jak Estonkę, bo zawsze wyczują różnicę w akcencie - mówi Serafima. To poczucie rozdarcia towarzyszy większości moich rozmówców. Dwudziestoletnia Anna jest świeżo po szkole. Pracuje w miejskiej hali sportowej. - Znam estoński bardzo dobrze, ale wystarczy, że na milisekundę da o sobie poznać mój rosyjski akcent, a automatycznie zmienia się nastawienie rozmówcy - twierdzi.
W Estonii żywy jest stereotyp Rosjan, który w najbardziej jaskrawy sposób przedstawił raper Nublu w klipie i tekście utworu „Für Oksana” (Dla Oksany). „Twój ojciec lubi kasę, kasę, kasę/ Ja też zatankuję w Iwangorodzie, bo tam taniej - słyszymy. - Wiem, że wstążka świętego Jerzego jest stale wpięta w twój warkocz/ Dywany na ścianie, gin i różowy schweppes” - ciągnie Nublu, nawiązując do żółto-czarnego symbolu rosyjskiego nacjonalizmu. Na teledysku w tym czasie przesuwają się postaci w groteskowych, jaskrawych ubraniach przy stołach uginających się od alkoholu. „W tej wojnie uczuć mam epolety na ramionach” - śpiewa wokalista, bo Rosja także tu kojarzy się przede wszystkim z wojną. Tą z III Rzeszą, ale i tymi świeższymi, w Gruzji, na Donbasie, w Syrii.
Estońskie władze dużo robią, by dzieci z rosyjskojęzycznych rodzin znały język państwowy. Nawet w rosyjskich szkołach 60 proc. przedmiotów ma być nauczane po estońsku, a na koniec uczniowie zdają egzamin z jego znajomości. - W szkole nie nauczysz się takiego języka, jakim rozmawiają rówieśnicy. Niby w podręcznikach są i słowa slangowe, ale to slang z czasów naszych rodziców - mówi Katrin, córka Estończyka i Rosjanki z podnarewskiego Sillamäe, uczennica ostatniej klasy liceum. - Oba języki wyniosłam z domu, ale po estońsku nie mam z kim pogadać. A kiedy spotykam rówieśników spoza Narwy, nie mamy o czym rozmawiać. Znamy różne memy, słuchamy innych zespołów, śledzimy w mediach społecznościowych inne gwiazdy - opowiada dziewczyna. - Jest jeden sposób, by zniwelować te różnice: zamieszkać na jakiś czas z estońskim chłopakiem albo dziewczyną - śmieje się Anna. - A to nie takie proste, bo i w tej sferze Estończycy wolą swoich, a Rosjanie - swoich. Do tego obie grupy są introwertyczne, co nie sprzyja przełamywaniu barier. To nas zresztą różni od Rosjan z Rosji; oni są dużo bardziej otwarci - dodaje.
Z Anną i Karin rozmawiam w siedzibie Vita Tiim. To grupa wolontariuszy pomagająca organizować dzieciom czas wolny. W salce obok trwają przygotowania do imprezy halloweenowej. Vita Tiim chętnie korzysta ze wsparcia z Unii Europejskiej, przyjmuje też ochotników z całej Europy. Na mapie przy wejściu wolontariusze zaznaczają miejsca, skąd pochodzą; jest wśród nich Mińsk Mazowiecki. Wśród inicjatyw jest i czasopismo „Narvamus”, w którym podopieczni mogą pisać na dowolny temat i w dowolnym języku. Większość tekstów jest po rosyjsku, ale zdarzają się też estońsko- i anglojęzyczne. Wśród tematów przewodnich jednego z ostatnich numerów znalazła się ekologia. W środku tekst o „ekoprzyzwyczajeniach z ZSRR”. Autorzy zastanawiają się, które ze zwyczajów z czasów radzieckich można przywrócić w imię dbałości o klimat: naprawę zniszczonych ubrań, oddawanie metalu na złom i zakupy z awośką, wielorazową torbą z zaplecionych sznurków - dawniej symbolem gospodarki niedoboru, dzisiaj działania przyjaznego środowisku.
Co charakterystyczne, punktem odniesienia dla młodych autorów jest nieistniejący od 30 lat Związek Radziecki. Zapytałem dziewczyny z Vita Tiim, czy przed pandemią częściej bywały w odległym o 200 km Tallinnie, czy oddalonym o 150 km Petersburgu. - Raczej w Petersburgu. Zachodnie grupy, których słucham, częściej koncertują w Rosji niż w Estonii, bo łatwiej im zebrać widownię. Poza tym Tallinn jest prowincjonalny. Warto tam pojechać, ale jak już się raz wszystko zobaczy, to przez kolejne pięć lat nie ma sensu wracać. A w Petersburgu ciągle coś się zmienia, jest mnóstwo nowych wystaw i szersza oferta kulturalna - tłumaczy Anna. Jej jest zresztą łatwiej niż wielu rówieśnikom, bo ma też rosyjski paszport. Wśród estońskich Rosjan dokument z dwugłowym orłem ma co czwarty. Co piąty należy do malejącej grupy nieobywateli, czyli osób, które ze względu na nieznajomość języka nie zdały egzaminu wymaganego od ludzi, których przodkowie przed II wojną światową nie byli obywatelami Estonii.
Najgorszy scenariusz
Nieobywateli jest z roku na rok coraz mniej. Niektórzy umierają, inni uczą się estońskiego z czysto pragmatycznych względów. Brak znajomości języka państwowego uniemożliwia znalezienie dobrej pracy, a dostęp do niektórych zawodów jest zastrzeżony tylko dla osób posiadających obywatelstwo. Państwo stara się wspierać nie-Estończyków w nauce języka. W Narwie od kilku lat funkcjonuje Dom Języka Estońskiego, który oferuje bezpłatne kursy dla chętnych. Istnieją programy, w ramach których dzieci w wieku szkolnym mogą zamieszkać przez miesiąc z estońskojęzyczną rodziną, żeby podszlifować język w wieku, w którym jest to jeszcze stosunkowo łatwe. A estoński, mowa nieindoeuropejska z trudną gramatyką (14 przypadków) i niepodobnym do rosyjskiego słownictwem, to twardy orzech do zgryzienia dla kogoś, kto nie jest już nastolatkiem.
Młodzież z rosyjskich rodzin uczy się dość chętnie. Jak mówi Serafima Kolodkina, większość jej rówieśników wiąże przyszłość z Estonią i szykuje się na studia w Tartu czy Tallinnie. - Ale są i tacy, którzy estońskiego nie chcą się uczyć dla zasady i jak tylko kończą szkołę, wyjeżdżają do Petersburga - zastrzega. Zanurzenie w rosyjskim kontekście ma też skutki uboczne. - Z rodzicami nie rozmawiam o polityce. Nie znają estońskiego, oglądają tylko rosyjską telewizję i uwielbiają Władimira Putina - mówi jeden z naszych rozmówców, który ze względu na drażliwy temat rodzinny woli nie podawać nazwiska. Z tym wiąże się wysoki poziom nieufności do władz, przejawiający się choćby w najwyższym w kraju odsetku antyszczepionkowców. Virumaa Wschodnia z przemysłem i górnictwem była ofiarą transformacji ustrojowej. Wśród upadłych zakładów była i narewska manufaktura, w której pracowali przodkowie Serafimy. Dziś Narwa jest ostatnia wśród 79 estońskich gmin pod względem wysokości zarobków. Ponadprzeciętny jest tu poziom bezrobocia i przestępczości. Rosjanie obwiniają o ten stan rzeczy państwo.
Ale i druga strona ma powody do nieufności. Etniczni Estończycy rzadko przyjeżdżają do Narwy, uważając ją za Dziki Wschód, zrusyfikowany i obcy. Wielu uważa rosyjskojęzycznych współobywateli za byłych okupantów, którzy uparcie nie chcą się uczyć języka i uszanować, że nie żyją już w Rosji, za to kochają Putina i w razie czego są gotowi zostać jego piątą kolumną. Estończycy pamiętają, że na początku lat 90. mieszkańcy Narwy zorganizowali referendum o autonomii. Żywe były rozmowy, że lewy brzeg Narwy będzie drugim Naddniestrzem. - Gdy Estonia odzyskiwała niepodległość, mieszkańcy Narwy ze zrozumieniem odnieśli się do tego procesu. Ale kiedy przygotowano projekt konstytucji, zobaczyliśmy, że pozbawia ona wielu praw nieobywateli. Zadaniem referendum było zwrócenie uwagi na tę dyskryminację - mówił Vladimir Aleksejev, szef związku zawodowego w jednym z narewskich przedsiębiorstw, cytowany w Muzeum Okupacji i Wolności w Tallinnie.
- Sąd uznał głosowanie za nielegalne, ponieważ konstytucja pozwalała jedynie na ogólnonarodowy, a nie lokalny plebiscyt. Poza tym ludzie, którzy wzięli w nim udział, nie byli obywatelami Estonii i nie mieli praw wyborczych - mówiła mi Kristina Kallas, politolożka i historyczka. „To był groźny moment i relacje między Narwą i Sillamäe z jednej strony a estońskim rządem z drugiej były bardzo napięte. Mogły spełnić się najczarniejsze scenariusze. Powtórka z Abchazji, Donbasu czy Naddniestrza 30 lat temu była możliwa” - dodawała w rozmowie, która weszła do książki „Sojuz ruszymyj. Związek Sowiecki 30 lat po upadku” pod redakcją Zbigniewa Rokity i Tomasza Stępniewskiego. Kallas wywodzi się z mieszanej rodziny z Kiviõli, górniczego miasteczka 80 km od Narwy. - Rosjanie, którzy przybyli do Estonii w czasach sowieckich, nigdy nie postrzegali siebie jako mniejszość narodową, bo byli klasą rządzącą Związkiem Radzieckim, a Estończyków traktowali jako kogoś, kto po prostu tu mieszka. Młodsze pokolenie Rosjan tymczasem wie, że jest mniejszością. Ma prawo do rosyjskości, ale ma też obowiązek integracji i bycia częścią społeczeństwa, w którym żyje - tłumaczyła Kallas.
Nie ma złych narodów
W fortecy Patarei, która w czasie okupacji niemieckiej i radzieckiej służyła jako więzienie, spotkałem Silvera Silliksaara, który dekadę życia spędził na zsyłce na Syberii, a po powrocie odsiedział kilka miesięcy w Tallinnie. - Niektórzy mówią, że wszyscy Rosjanie to okupanci. Przyszli tu, zabrali nam wolność, niektórych z nas wsadzili do więzienia. Nie, to nie byli Rosjanie, tylko ludzie z konkretnymi nazwiskami. Nie ma złych narodów. Tego się nauczyłem w łagrze - mówi Silliksaar, autor wspomnień „Sinasilmitsi Siberiga” (Sinolica Syberia), który był represjonowany jako świadek Jehowy (notabene świadkowie Jehowy do dziś trafiają w Rosji do więzienia za wiarę). Podobnie uważa Katrin. - Rozumiem starsze pokolenie, które doświadczyło represji i widziało, jak na miejsce zesłańców osiedlają się Rosjanie. Mieszane małżeństwo moich rodziców nie przez wszystkich było dobrze widziane. Ale młode pokolenia nie mają przecież nic wspólnego ze Stalinem - przekonuje.
Spory o historię starają się łagodzić niektóre instytucje. Prywatne Muzeum Okupacji i Wolności, które powstało za pieniądze przedstawicielki diaspory Olgi Kistler-Ritso, stawia odwiedzającym więcej pytań niż odpowiedzi. Oddaje głos represjonowanym, ale i świadkom odrodzenia niepodległości, w tym takim osobom, jak Vladimir Aleksejev czy nawet niewymieniony z nazwiska funkcjonariusz radzieckiej bezpieki. Pyta na jednym z murali o granice wolności: „O co byłbyś gotów walczyć? Na jakie restrykcje się zgodzić? Kiedy jest zbyt wcześnie, by działać? A kiedy za późno?”. Zmusza do zastanowienia nad wyzwaniami, z którymi mało kto się styka we własnym życiu.
- Słowa „sprzeciw” i „kolaboracja” zmieniały znaczenie. W latach 40. sprzeciw oznaczał, że chowasz się w lesie i z bronią w ręku walczysz z władzą radziecką. W latach 60. rozumiało się go jako pisanie odezw. A czy jeśli w latach 80. uderzyłeś się młotkiem w palec i po cichu kląłeś na sowieckie władze, był to sprzeciw? Zresztą nie wszyscy się sprzeciwiali - mówi narrator audiobooka, który otrzymują zwiedzający. - A ty co byś wybrał? Co myślisz o dyrektorze, który szarpał za klapy marynarki ucznia z krzykiem, czy ten głupiec wie, co uczynił, skoro wywiesił flagę narodową po śmierci Stalina? Bał się? A może chciał w ten sposób uchronić dziecko ze swojej szkoły? A może był kolaborantem? Jeśli tak, czy kolaborantem był nauczyciel, który pracował w radzieckiej szkole? A lekarz, który leczył partyjnych bossów? Milicjanci łapiący przestępców? Aktorzy grający Stalina? Wychowawcy przedszkolni, naukowcy, budowniczy bloków mieszkalnych, rybacy, pisarze - czy wszyscy zaprzedali się władzy? A co ty byś zrobił? Okazałbyś sprzeciw czy pracował? - kontynuuje.
- Wcześniej to było Muzeum Okupacji. Zdarzało się, że przychodzili do nas Rosjanie i mówili: „No dobrze, jestem okupantem, ale co ja konkretnie wam zrobiłem?”. Zmieniliśmy podejście. Dodaliśmy do nazwy człon „i Wolności”. Zachęcamy ludzi, by dzielili się przemyśleniami. Jeśli kolaborowali, niech nam wytłumaczą, z jakich pobudek to robili. Po przebudowie muzeum spotkaliśmy się też z głosami, że rozmywamy dramat okupacji - opowiadała na Europejskim Sympozjum Pamięci w Tallinnie Keiu Telve, dyrektorka placówki. A obecny na tej samej konferencji Wiaczesław Morozow, rosyjski politolog z uniwersytetu w Tartu, uniwersalizował estońskie konflikty. - Dzielimy się na dwie grupy: kosmopolitycznych ludzi-wszędzie i przywiązanych do konkretnego miejsca ludzi-gdzieś. Gdy w 1991 r. upadał świat górnika z Kohtla-Järve, miał prawo czuć się z tym źle - przekonywał. - Ludzie-gdzieś, niezadowoleni z przemian, będą szukali reprezentacji tam, gdzie próbuje się odpowiadać na ich lęki. Choćby u antyszczepionkowców - dodawał.
Morozow zastanawiał się, czy można dla tych dwóch grup stworzyć wspólną pamięć historyczną - z raczej negatywną odpowiedzią. Zapytałem go o Narwę. - Integracja średnio się tu udała. Nierówności pozostały, choć nie jest to tylko cecha tego regionu, bo w skali Estonii duże są też nierówności płciowe, oderwane od etniczności. Ale w gruncie rzeczy temat polityki pamięci jest ważny dla intelektualistów, a dla większości ludzi najważniejsze jest, czy dobrze czują się w miejscu, w którym żyją - odpowiedział. To diagnoza zbieżna ze zdaniem Kristiny Kallas. - Szwajcarski politolog Andreas Wimmer wydał książkę, w której tłumaczy, dlaczego jedne państwa wielonarodowe odnoszą sukces, a inne nie. Podał trzy przesłanki sukcesu. Jedną z nich był poziom usług publicznych. Państwa, które nie są w stanie ich zapewnić, przegrywają. Dobrym przykładem jest Ukraina, która nie zdołała zbudować porządnych usług publicznych, nie mówiąc o tamtejszym poziomie korupcji. Taka sytuacja sprawia, że państwo staje się bardzo wrażliwe na konflikty etniczne - mówiła.
Tymczasem w Estonii, która za prezydentury zafascynowanego nowoczesnymi technologiami Toomasa Ilvesa scyfryzowała się najszybciej w regionie, z poziomem usług publicznych problemu nie ma. Niezadowoleni mogą skorzystać z demokracji. W październiku w Narwie doszło do sensacji. Mieszkańcy po wielu latach odsunęli od władzy Partię Centrum, tradycyjny wybór miejscowych Rosjan, stawiając na listę, na której czele stała etniczna Estonka Katri Raik. - Ludzie nie ufają tu obcym, a Katri pochodzi z Tartu. Ale mieszka w Narwie od 20 lat, więc jest już trochę swoja. Poza tym zaproponowała listę ponadpartyjną, a Partia Centrum jest uznawana za skorumpowaną i opleconą siecią układów i układzików. Popatrz na szpital po drugiej stronie ulicy. Ludzie nie chcą, żeby na głowy sypał im się tynk - tłumaczy Roman Vikulov z lokalnej gazety „Gorod”. „Oby ten film skończył się dobrze, a tłum powiedział: takie życie, taka karma, witaj, miasto Narwa!?” - śpiewa Nublu. A może podziały etniczne nie są już barierą nie do pokonania? - W Narwie wygrała niechęć do establishmentu - mówi Morozow. - Ale coś w tym jest - dodaje po chwili.
W październiku w Narwie doszło do sensacji. Mieszkańcy po wielu latach odsunęli od władzy Partię Centrum, tradycyjny wybór miejscowych Rosjan, stawiając na listę, na której czele stała etniczna Estonka Katri Raik