Zdarzają nam się osoby, które mówią, że wszystko, czego by chciały, to wrócić do kraju pochodzenia, żeby ktoś je wydostał z tej matni. Niestety, najczęściej nie jest to możliwe.

Z Aleksandrą Gulińską rozmawia Magdalena Rigamonti
Ratować?
Przedłużać życie. O dzień, o noc, o kilka godzin.
Dzwonią?
Cały czas. W październiku 400 zgłoszeń. Prawie wszystkie z lasu, z puszczy. To 400 trzeba pomnożyć, bo ktoś jeden dzwoni, a wokół niego z reguły jest kilku, kilkunastu albo i kilkudziesięciu innych. Dzwonią też tacy, którzy są kompletnie sami. Albo ludzie, którzy mówią, że kogoś zostawili, bo nie miał siły iść, był ciężarem, uniemożliwiał przedzieranie się przez las.
To się nazywa instynkt.
Tak, tak, instynkt przetrwania. Jeśli wiadomo, że do jednej osoby trzeba wezwać karetkę, reszta odchodzi do lasu i się chowa. W trakcie tej wędrówki zachodzi wiele procesów w grupie. Jedna osoba chce kontaktu z nami, inne się boją, więc ktoś się z nami kontaktuje, ale bez wiedzy pozostałych członków. Tu chodzi o kwestię przeżycia. Zdarzają się osoby, które do nas dzwonią i mówią, że są same, zostały pozostawione przez grupę, są ranne i nie mają siły iść. Czasami je popędzano, żeby szły szybciej, choć wszyscy wiedzieli, że są skrajnie wyczerpane albo mają złamaną nogę. W niektórych grupach ludzie nie za bardzo są w stanie się dogadać - pochodzą z różnych krajów i mówią różnymi językami. Rozmawiałam z człowiekiem, który był w lesie po białoruskiej stronie. Noc, jest sam, są dwa stopnie, on ma złamaną nogę i nie jest w stanie się ruszyć.
I zostawia się go na śmierć?
Tak, zostawia się go na śmierć. Kontaktowaliśmy się z nim w ciągu tej nocy kilka razy. No i w końcu kontakt się urwał. Nie wiem, czy mu się wyczerpała bateria w telefonie, czy po prostu umarł. „Po prostu umarł” - słyszę, jak to brzmi. To nie jest proste umieranie. To umieranie w mękach, gdzieś w lesie, w zimnie, w strasznej samotności. Jeśli jeszcze żyje, to w zasadzie tak samo jakby umarł, bo nikt go w tym lesie nie znajdzie. Dzwonienie na białoruski Czerwony Krzyż mija się z celem, bo tam nikt nie odbiera. Na jeden e-mail na dziesięć dostajemy odpowiedź, że mamy przesłać imię, nazwisko, datę urodzenia, numer paszportu tego człowieka, który w tym lesie umiera, to oni spróbują wtedy wszcząć procedurę uzyskania zgody na wjazd na teren przygraniczny. Nietrudno się domyślić, że nikt tam nie pojedzie. Takich spraw po białoruskiej stronie jest bardzo dużo.
Mówi pani teraz o tym, że tam jest dużo śmierci.
Mówię o tym, że jeśli ktoś jest sam w lesie, to nie przeżyje. Ktoś, kto ma jakiś uraz, tym bardziej. Nic nie można zrobić. Można tylko towarzyszyć.
W umieraniu?
W umieraniu. Po polskiej stronie też to się zdarza. Kilka dni temu odebrałam telefon od dziesięcioletniego dziecka, które było w lesie z rodzeństwem i mamą. Opowiadało, że z mamą nie ma już kontaktu. To było głęboko w strefie objętej stanem wyjątkowym. Strefa ma trzy kilometry szerokości, a oni byli tuż przy granicy. Przez kilka godzin próbowałam wezwać karetkę. Współpracujemy z inicjatywą Medycy na Granicy, ale oni nie mogą tam wjeżdżać. Sytuacja była poważna, mama najprawdopodobniej w hipotermii. Karetka miała jechać z Hajnówki.
Musiała pani podać swoje nazwisko.
Tak i podałam je. Wzywanie karetki do kogoś, kto umiera, jeszcze nie jest przestępstwem. Po chwili oddzwonił do mnie funkcjonariusz Straży Granicznej i krzyczał, że jestem przemytniczką ludzi, że mam się nie wtrącać, że oni się sami sprawą zajmą. Mijał czas, byłam w kontakcie z tym dzieckiem, ono co chwila mnie pytało, czy ktoś przyjedzie, ja zapewniałam, że zaraz, pytałam, czy słyszy odgłos karetki. Kolejny raz dzwoniłam na pogotowie, potem na placówkę SG w Białowieży i usłyszałam, że oni to już załatwili. Kłamali. Bo dziecko siedziało w lesie obok swojej umierającej mamy. Podczas kolejnej rozmowy usłyszałam: „nie mamy obowiązku pani informować, rodziną pani nie jest, po co się pani wtrąca”. Skończyło się tak, że lokalni mieszkańcy pomogli. Wynosili dwie osoby na noszach, a trzecią w hamaku ogrodowym. Przewieźli ich do Hajnówki. Po drodze zatrzymał ich patrol SG i dopiero wtedy udało się wezwać karetkę.
Co z tą mamą?
Trafiła do szpitala.
A dzieci?
Też. Mama złożyła wniosek o ochronę. Ważne, by cudzoziemiec wszedł w procedurę. Jakąkolwiek. Uchodźczą albo powrotową. To są procedury administracyjne. Coś, co działało przez ostatnie kilkanaście lat, latem tego roku przestało działać.
Jak to działało?
Było tak, że kiedy osoba przechodziła przez zieloną granicę i zatrzymywała ją Straż Graniczna, to nikt jej nie przerzucał przez żaden płot, mur, drut kolczasty. Nikt jej nie wypychał z powrotem. Najpierw cudzoziemca rejestrowano, potem przewożono do ośrodka. I wszczynano procedurę. Mogła to być procedura powrotowa, od której można się było odwołać, choć zmierzała do wydalenia cudzoziemca z Polski. Zapewniała jednak miejsce i zabezpieczała podstawowe potrzeby. Druga opcja to procedura uchodźcza, która kończyła się różnie - czasem również decyzją negatywną. No, ale prawo działało, procedury działały, to wszystko było w miarę zrozumiałe dla cudzoziemców, jasne dla urzędników. Natomiast teraz, od sierpnia 2021 r., cudzoziemcy byli na podstawie rozporządzenia podpisanego przez ministra Wąsika odstawiani do lasu, do linii granicy i zmuszani do przekroczenia tej linii. I jak już mówiłam, często te osoby nie były nigdzie rejestrowane.
Nie ma ich w systemie?
SG nie odnotowuje, że ci ludzie zostali przez nią złapani na terenie Polski i wywiezieni na granicę, wypchani na Białoruś. Zdarza się, że cudzoziemcy trafiają na lokalną placówkę SG i tam czekają, aż się zbierze większa grupa. A jak się zbierze, to wtedy są wywożeni ciężarówką do lasu. W czasie takich wywózek zdarzają się też tragedie. Rozdzielenia rodzin, które potem nie mogą się znaleźć. Jeżeli w grupie znajdującej się w strefie są osoby ciężko chore, wymagające zawiezienia do szpitala, a nie ma przy tym świadków, to SG samodzielnie decyduje, czy tych ludzi zawiezie na leczenie, czy nie. To jak selekcja na rampie. Mamy udokumentowane takie sytuacje. Na szczęście personel szpitali na terenie przygranicznym zachowuje się świetnie i po prostu troszczy się o cudzoziemców, którzy do nich trafiają. Staramy się też monitorować to, kiedy Straż Graniczna przywozi osoby do szpitali, a kiedy wywozi. Funkcjonariusze pytani, co dalej z tymi ludźmi, mówią, że działają zgodnie z rozporządzeniem. A przecież jest coś takiego, jak hierarchia aktów prawnych i nad rozporządzeniami są jeszcze ustawa, prawo międzynarodowe i konstytucja.
Teraz funkcjonariusze nie działają już tylko na mocy rozporządzenia.
Ustawa wywózkowa, czyli nowelizacja dwóch ustaw: o cudzoziemcach i o udzielaniu ochrony na terytorium RP, ma umocnić wywózki do lasu. Choć jest to sprzeczne z prawem międzynarodowym, z dyrektywami unijnymi, z Europejską konwencją praw człowieka, z konstytucją, która w art. 56 umożliwia cudzoziemcom ubieganie się o azyl.
Unia Europejska, jej instytucje nic w tej sprawie nie robią. Co jakiś czas tylko któryś z urzędników wyraża zaniepokojenie sytuacją na polsko-białoruskiej granicy.
Różne gremia wyrażają zaniepokojenie... Pojawiały się głosy, że może Frontex zmieni sytuację. Tylko że Frontex trochę byłby hipokrytą, gdyby krytykował władze polskie, bo sam jest oskarżany o liczne naruszenia praw człowieka na południu Europy. Te tzw. push-backi, czyli wypychanie cudzoziemców za granicę, nie są wyłącznie polską domeną.
Nie jesteśmy najgorsi? Nie jesteśmy tacy straszni, jak jesteśmy opisywani?
Jesteśmy, bo wiele krajów, które zmagały się z takim sytuacjami na granicach, robiło to pokątnie. A przynajmniej w jakiś sposób się wstydziło. Natomiast Polska podjęła próbę legalizacji tych strasznych praktyk. Praktyk, które my dokumentujemy. Również po to, żeby kiedyś tę Straż Graniczną, tych ministrów spraw wewnętrznych, premiera rządu rozliczyć za przestępstwa, które popełniają. Cudzoziemcy są świadomie skazywani na śmierć. Chcę wierzyć, że nie można tak bezkarnie się zasłaniać i mówić: my tylko wykonujemy rozkazy. Warto zajrzeć do ustawy o SG i przeczytać, że funkcjonariusz ma obowiązek odmówić rozkazu, jeśli wiąże się on z popełnieniem przestępstwa. Poza tym jest coś takiego jak formuła Radbrucha, wykorzystywana po II wojnie światowej w procesach norymberskich. Ona mówi o tym, że rozkazy, które są sprzeczne z moralnością i naruszają prawa człowieka, nie mogą być wykonywane. A przez naszą granicę są wypychani ludzie z połamanymi nogami, z ciężkim zapaleniem płuc, osoby, które jeszcze dobę wcześniej były w takim stanie hipotermii, że nie było z nimi kontaktu. Hipotermia zaczyna się od momentu drgawek, potem pojawiają się bełkot i tracenie przytomności. Te szpitalne historie są z reguły bardzo trudne, wiążą się z awanturami na korytarzach.
Awanturami?
SG się szarogęsi, krzyczy, pozwala sobie na o wiele za dużo. Najchętniej wyciągnęliby chorych cudzoziemców z łóżek i wypchali za granicę. Jeżeli człowiek odzyskał przytomność, to zdarza się, że po paru godzinach SG próbuje zabrać go ze szpitala i wywieźć na granicę. Niemalże siłą. Trzeba pamiętać, że to jest Puszcza Białowieska. To nie jest taki zwykły las, jaki znamy z reszty miejsc w Polsce, tylko gęsty, taki, że na trzy, cztery metry już nic nie widać. Wszędzie teren podmokły. Tam jest naprawdę bardzo trudno przetrwać. A granica ma 400 km. Zaskakujące jest to, że wśród najczęstszych urazów są urazy oka. Od gałęzi. Do tego mamy urazy kręgosłupa, wstrząśnienia mózgu, złamane nogi, kobiety w zaawansowanej ciąży, osoby z przewlekłymi chorobami. Jest też wiele urazów spowodowanych biciem przez funkcjonariuszy białoruskich. Relacje z białoruskiej strony są dużo bardziej drastyczne niż te z polskiej. Białoruscy ludzie w mundurach... Uchodźcy bardzo często nie potrafią zidentyfikować, czy to wojsko, Straż Graniczna, czy jakaś inna formacja, więc mówią po prostu „ludzie w mundurach”. Słyszymy o biciu, strzelaniu pod nogi po to, by zmusić do przejścia linii granicznej, o tym, że po drugiej stronie są wielkie kotły czy obozy, w których ludzie głodują, nie mają wody, w których już ileś osób umarło. Nikt nie wie ile.
A ile po polskiej?
Oficjalnie? Dziesięć. Nieoficjalnie - dużo więcej. Nie wiemy o wszystkich. Nie szacujemy. Nie robimy tego, bo nie znamy całej skali migracji. Przecież nie możemy wjechać do strefy stanu wyjątkowego. Cudzoziemcy mówią nam, że widzieli ciała w lesie albo że ktoś z grupy zmarł.
Co widzi pani w ich oczach?
Czasami niedowierzanie, że jesteśmy Polakami i pomagamy, bo do tej pory wszystkie kontakty z naszymi rodakami wiązały się z wywózką. Strach widzę. Ci ludzie się nas tak boją, że czasem stoją schowani w zaroślach w odległości pięciu metrów i wstrzymują oddech, żeby nie zdradzić swojej obecności. Próbują ocenić, kim jesteśmy i jakie mamy zamiary. Wielu zaczyna płakać. I to jest taki straszny płacz. Taki, jakby wszystko puszczało. Czyste emocje. Mężczyźni też. Tak, ci młodzi, silni mężczyźni z iPhone’ami też płaczą. I to jest bardzo trudne.
I potem co, daje im się jeść, pić, okrywa się śpiworami?
Trzeba działać według schematu. Najpierw trzeba tych ludzi nakarmić i dać im wodę. Wielu z nich wymiotuje. Nie jedli wiele dni, więc po tych wymiotach trzeba ich przekonać, żeby jeszcze raz spróbowali zjeść, żeby się napili. Trzeba też pamiętać, by odkręcić butelkę z wodą. Często są w takim stanie, że nie daliby rady. Wycieńczeni, drgawki, jakieś przykurcze, zbyt słabe ręce.
I potem wzywa się Straż Graniczną?
Decyzja należy do nich. Niektórzy nie chcą. Boją się. Wtedy musimy się wycofać. Dajemy jedzenie na drogę, picie, ciepłe ubrania, power banki, czasami telefony, kiedy okazuje się, że ich telefony zostały zniszczone przez jednych albo drugich pograniczników. I to jest wszystko, idźcie dalej.
Dokąd dojdą?
Dokąd?
Zdarzały się sytuacje, kiedy na pograniczu wchodzili do sklepu i właściciel sklepu wzywał Straż Graniczną. I nie ma za co go winić, bo do niedawna wielu mieszkańców pogranicza nie wierzyło i nie chciało wierzyć, że ludzi przerzuca się na granicę, wpycha z powrotem na Białoruś. To zaufanie do SG jest także spowodowane tym, że każdy tam w bliższej bądź dalszej rodzinie ma jakiegoś funkcjonariusza SG. W takiej sytuacji trudno sobie wyobrazić, że Darek, Sebek czy Andrzej, którzy są przecież dobrymi chłopakami, na służbie zgarniają kobiety, dzieci, całe rodziny i często bez żadnej rejestracji wywożą je na granicę. Jak się nie zarejestruje, nie odnotuje, to znaczy, że tych uchodźców w Polsce nie było, przecież w papierach nic nie ma.
Straż Graniczna daje im jedzenie, ubrania, picie?
Różnie. Niektórzy funkcjonariusze na szczęście przymykają oko na to, że wciskamy cudzoziemcom jakieś pakiety żywności, wciskamy w ostatniej chwili, tuż przed wywózką na granicę. Są niestety też tacy funkcjonariusze, którzy na to nie pozwalają, którzy najwyraźniej czerpią przyjemność z tego, że ci ludzie będą głodować, nie dadzą rady przetrwać w lesie. Niestety obserwujemy bardzo dużo demonstracji siły i władzy. Straż Graniczna pojawiła się z wojskiem, widać broń, jakiś rodzaj nieprzejednania. Jeden z naszych kolegów gotował na kuchence turystycznej wodę na herbatę, żeby dać cudzoziemcom coś ciepłego, by się mogli na chwilę ogrzać. I proszę sobie wyobrazić, że został otoczony przez pograniczników i żołnierzy. Pilnowali, żeby tę wodę dobrze ugotował, zgodnie z przepisami. Głupia demonstracja siły, głupie zachowania. Wiemy, że pogranicznicy grzebią w telefonach cudzoziemców, niszczą gniazda do ładowania. I oczywiście wszyscy lokalni mieszkańcy są wielokrotnie w ciągu dnia zatrzymywani, sprawdzane są ich bagażniki w samochodach i jest ciągle powtarzane, że pomaganie cudzoziemcom jest przestępstwem zagrożonym karą więzienia.
A jest przestępstwem?
Tam nikt tego nie precyzuje. Przestępstwem jest pomoc w nielegalnym przekroczeniu granicy, a nie udzielanie komuś pomocy humanitarnej. Komuś, kto znajduje się na polskim terytorium. Danie komuś jedzenia, picia i ciepłych ubrań nie jest przestępstwem. Jest człowieczeństwem! Już sam komunikat pograniczników, że pomaganie jest przestępstwem, to złamanie prawa. Niestety ten komunikat jest cały czas grany.
Przekazywany przez megafony?
Lokalni mieszkańcy mówili nam, że słyszą ten komunikat właśnie przez megafony. Kiedyś, kiedy chodziłam po wsi i rozmawiałam z ludźmi, ktoś zadzwonił po policję, przyjechała SG. Najpierw silne trzaśnięcie drzwiami i trzech pograniczników stanęło przede mną. Chodziło o to, żeby wystraszyć, żebym poczuła uległość wobec władzy. Mówili do mnie, że namawiam do przestępstwa, a przecież wiem, ile za to grozi. Zapytałam wprost, czy dawanie komuś wody i gorącej zupy jest też przestępstwem.
Ukrywanie cudzoziemców w stodołach, na strychach jest przestępstwem?
W komunikatach Straży Granicznej często jest napisane o udaremnionych przekroczeniach granicy. To duże nadużycie semantyczne. To nie są udaremnione przekroczenia granicy, bo ci ludzi są łapani często 10 km od granicy. I w Polsce są już kilka dób.
Pytałam o stodoły.
Słyszę, że to się zdarza. Zdarza się, że sąsiad sąsiada denuncjuje. Jeśli jednak zapytałaby pani konkretnych mieszkańców, czy pomagają uchodźcom, czy kogoś ukrywają, to nikt się nie przyzna. Powiedzą najwyżej, że słyszeli, że gdzieś u sąsiadów, we wsi obok, ale nikogo nie widzieli. Boją się. Nie przyznają się. W nich jest dużo lęku. W ogóle tam na pograniczu jest bardzo dużo lęku. Tam sobie nikt nawzajem nie ufa w takich sprawach. To są strachy chyba jeszcze z II wojny światowej. Z drugiej strony uchodźcy bez tych ludzi by nie przetrwali. To oni pomagają, to na nich można liczyć, to oni przeczesują lasy z ciepłą zupą, z wodą, z ubraniami w plecaku. Człowiek z plecakiem, z czołówką na głowie, wygląda jak wielbłąd. Czasami dostają informację od nas, że w konkretnym miejscu w lesie są ludzie, którzy potrzebują pomocy, którzy marzną, umierają, są całkiem bezradni. A czasami po prostu idą w las, bo wiedzą, że zawsze na kogoś trafią. Wiemy, że są już bardzo zmęczeni, obciążeni, ale nadal pomagają, motywując to po prostu człowieczeństwem, względami humanitarnymi. Ostatnio zauważamy, że na naszą granicę Łukaszenka rzuca grupy, które są bardziej liczebne, kilkudziesięcioosobowe. Jeśli ci ludzie znajdują się w strefie, to są tylko zdani na pomoc tamtejszych mieszkańców. Czasami kończy się to tak, że dwie drobne kobiety muszą same zanieść wszystko na plecach, przedzierać się przez las przez parę godzin, żeby znaleźć grupę. To oznacza, że pomoc jest skromniejsza, bo ileż litrów wody na plecach może zanieść jedna niezbyt silna dziewczyna. Wychodzi się też z założenia, że to ważniejsze niż kurtki i ocieplane kalosze. Mówię to, żeby wytłumaczyć, przed jakimi wyborami stajemy. Wielu mieszkańców noc w noc usiłuje też dotrzeć do ludzi w lesie.
I co dalej?
Jeśli dotrą, to nakarmią tych, których spotkają. Kiedy jest jeszcze czas i SG nie depcze po piętach, można porozmawiać z uchodźcami o tym, jakie mają plany, czy chcą ubiegać się o ochronę w Polsce. Trzeba powiedzieć, jakie są trudności, jakie szanse. I żeby mogli złożyć wniosek, trzeba w końcu wezwać tę Straż Graniczną. I trzeba temu cudzoziemcowi powiedzieć, jakie jest prawdopodobieństwo, że SG przyjmie ten wniosek. A prawdopodobieństwo jest niewielkie. Zdarza, że ktoś nie chce pomocy prawnej. Którejś nocy kobieta dwa tygodnie przed porodem została przez nas nakarmiona, ogrzana, po czym wróciła do lasu. Wróciła, bo tak się bała Straży Granicznej, że nie chciała z nią kontaktu. Bała się, że kolejny raz zostanie przepchnięta na białoruską stronę.
To jest ta kobieta, która umarła zaraz po urodzeniu dziecka?
Kontakt z nią się urwał. Ale jeszcze raz powtarzam, że bez lokalnych mieszkańców byłoby dużo więcej śmierci w tych lasach.
W czasie takich wywózek zdarzają się też tragedie. Rozdzielenia rodzin, które potem nie mogą się znaleźć. Jeżeli w grupie znajdującej się w strefie są osoby ciężko chore, wymagające zawiezienia do szpitala, a nie ma przy tym świadków, to SG samodzielnie decyduje, czy tych ludzi zawiezie na leczenie, czy nie
Może wyjść rozporządzenie zakazujące pomocy.
Może wyjść rozporządzenie rozszerzające strefę. Obawiamy się prowokacji, podbijania przestępstw popełnionych przez cudzoziemców, które będą grzane przez publiczne media albo staną się pretekstem do zaostrzenia przepisów w strefie i tuż przy strefie. I wtedy koniec. Ogromny kryzys humanitarny. Medycy na Granicy nie będą mogli wjechać i ratować ludzi, a przecież oni dostają zgłoszenia non stop. Jeśli nie będą mogli wypełniać swojej misji, to więcej ludzi będzie umierać w lasach. Co z naszej perspektywy, z perspektywy humanitarnej, jest najbardziej przerażające. Przerażające jest też to, że powiększy się obszar, którego nikt nie będzie kontrolował. Nie będzie mediów, nie będzie nas, nie będzie lekarzy i nikt nie będzie mógł patrzeć władzy, czyli SG, na ręce. A słychać, że w Mińsku ma wylądować 55 samolotów z cudzoziemcami i Łukaszenka będzie ich wypychał na granicę. Nie jestem politologiem, rozumiem, że praprzyczyną tego, że ci ludzie decydują się wsiąść do samolotu lecącego do Mińska, są fatalne warunki w ich krajach pochodzenia. Drugą praprzyczyną jest nieobliczalny Łukaszenka i nikt z nas nie ma wątpliwości, że jego działania to granie na destabilizację Polski i UE. Tylko że na końcu tej wyliczanki są ludzie, ofiary. I te ofiary do nas dzwonią, stojąc po kolana w bagnie. Umierają.
Co mówią na początku?
„Potrzebuję pomocy”. „Umieram”. Teraz już wiem, że nie każdy z tych ludzi umiera. Jestem na to umieranie już trochę znieczulona. Wiem, że to brzmi okropnie, ale my mamy za mało ludzi, którzy mogą od razu wyruszyć na poszukiwania, i w związku z tym musimy decydować, do kogo jedziemy najpierw. To jest prawie jak triaż na szpitalnym SOR-ze. I trzeba stwierdzić, kto jest bardziej zagrożony - czy ci, którzy są na bagnie, ale są dorośli, czy ci z maleńkimi dziećmi, ale są na suchym terenie, więc przynajmniej się nie utopią. Choć mogą zamarznąć, bo noce już zaczęły być mroźne. Proszę pamiętać, że tu w puszczy pierwsze przymrozki były na przełomie sierpnia i września. I że ludzie chorzy, wycieńczeni inaczej odczuwają temperaturę. Poza tym w mokrej odzieży dużo szybciej się wychładzają. W związku z tym z wieloma osobami kontakt jest utrudniony. Nie, nie dlatego, że nie możemy się z nimi porozumieć, bo nie znamy ich języków, tylko dlatego, że tracą świadomość.
Skąd mają pani numer telefonu?
To nie jest mój prywatny numer telefonu. W Grupie Granica zrzeszonych jest wiele organizacji pomagających uchodźcom.
To teraz centrum zarządzania tym, co się dzieje na granicy.
Mam poczucie, że państwo polskie zrobi wszystko, by to zniszczyć, utrudnić nam ratowanie ludzi. Jeszcze we wrześniu cudzoziemcy z granicy kontaktowali się z nami przez nasze media społecznościowe. Któraś z organizacji dostawała wiadomość na Instagramie albo Facebooku. Bywało tak, że najpierw ktoś z Syrii czy Afganistanu kontaktował się z ludźmi ze swojej społeczności żyjącej w Polsce, a potem oni kontaktowali się z nami.
A teraz?
Różnie. Zadzwonił mężczyzna z Iraku. Powiedział, że jego brat jest w lesie, w dodatku poza strefą. Nasza współpracowniczka, lekarka, wraz z niewielką grupą zaczęła poszukiwania. Wiele godzin to trwało. Zapytaliśmy tego mężczyznę, czy się zgadza na wezwanie systemowej karetki dla brata, wytłumaczyliśmy, że to się wiąże z przyjazdem Straży Granicznej, a to z kolei z wywózką z powrotem na Białoruś, również do lasu. Zgodził się, prosił, żebyśmy zrobili wszystko, by go uratować. Znaleźliśmy, ale z tym chłopakiem w zasadzie już nie było kontaktu. Wychłodził się do około 30°C. Nie było możliwości wbicia mu się do żyły, bo był bardzo odwodniony. Musiał nie pić wiele dni. Przyjechała karetka, nasi współpracownicy pojechali za nią. Próbowała zgubić nasz ogon. Nie, nie dlatego, że lekarz, który jest w środku, wydał taki rozkaz. Tam za każdym razem jest ktoś ze Straży Granicznej. Tym razem siedziała pani ubrana po cywilnemu. Potem na SOR-ze ta kobieta cały czas pilnowała chłopaka. Dojechaliśmy. Kiedy się ocknął, udało się podpisać jakieś dokumenty na kartce wyrwanej z zeszytu. Dokumenty z prośbą o ochronę.
I udało się wszcząć procedurę?
Tak. Teraz jest tak, że ci ludzie, którzy trafiają na granicę, mają numery telefonów do polskich organizacji. Są często już po wielu push-backach, rozdzielani, wypychani w innych miejscach. To jest jak jakaś straszna gra, w której ludzie są pionkami, piłkami, lotkami. To rodzaj śmiertelnego ping-ponga. Zdarzają nam się osoby, które mówią, że wszystko, czego by chciały, to wrócić do kraju pochodzenia, żeby ktoś je wydostał z tej matni. Niestety, najczęściej nie jest to możliwe. Ludzie są wyłapywani po polskiej stronie, groźbą i przemocą wypychani na Białoruś, tam wyłapywani przez Białorusinów i brutalnie wypychani do Polski. I tak w kółko, dopóki mają siłę, dopóki żyją. Spotkaliśmy osoby, które były 20 dni w lesie, po kilkunastu przepychankach. Wiemy, że w żaden sposób nie możemy im pomóc. Z naszej perspektywy kluczowe jest to, by dotrzeć do tych, którzy są na polskim terytorium przed - co tu kryć - Strażą Graniczną. Bo jeżeli dotrzemy przed, to można zebrać wywiad, starać się o interim measure, czyli środek tymczasowy Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który czasami jest honorowany. Choć mam poczucie, że decyzje Straży Granicznej to absolutna loteria - czasami wnioski są przyjmowane, a czasami nie. Czasem pomaga obecność mediów. Czasem informacja o chęci złożenia wniosku wysłana do rzecznika praw obywatelskich.
Jak to wygląda w praktyce?
Jeśli osoba w lesie deklaruje ochronę i jest wezwana SG, to jest zabierana do ich samochodu. Samochód rusza i za nim trzeba jechać, żeby sprawdzić, do której placówki zabierają cudzoziemców. Nierzadko auto SG jedzie 160 km na godzinę. Odbywa się potworny pościg, by w placówce dowiedzieć się, że tu żadnych cudzoziemców nie było. Takie kłamstwa i manipulacje są na porządku dziennym. Zdarza się, że duża grupa cudzoziemców jest wieziona dwoma samochodami SG, które w pewnym momencie się rozdzielają i trzeba zdecydować, za kim jechać. Po takich akcjach cudzoziemcy odzywają się do nas znowu z białoruskiej strony. Zaraz zima. Tu w puszczy jest już bardzo zimno, niebezpiecznie, ciemno robi się bardzo wcześnie. O wiele więcej ludzi będzie zamarzać. Władze polskie nie tylko nie przeciwdziałają temu - mam na myśli skuteczne rozmowy na szczeblu międzynarodowym - ale utrudniają udzielanie pomocy. Nikt z nas pracujących na granicy nie ma poczucia, żeby była jakakolwiek wola ze strony organów państwa, polityków, rządu rozwiązania problemu. Trzeba powiedzieć sobie wprost: ofiar będzie więcej. Będą umierać kobiety, dzieci, mężczyźni, starzy, młodzi. Wszyscy.
Czy tam powinien stanąć obóz dla uchodźców, namioty, kuchnie polowe, sanitariaty?
Polska ma możliwości zwiększenia liczby miejsc w ośrodkach dla uchodźców. Powinna zgodnie z prawem międzynarodowym przyjmować wnioski, rozpatrywać je i dawać schronienie. A jeśli ktoś nie spełnia kryteriów, to odsyłać do kraju pochodzenia, bo też nie jestem za tym, żeby wszystkich przyjmować. Jednak niech ta procedura zostanie rozpoczęta. To, co się dzieje na granicy, zmienia myślenie ludzi, którzy przez całe lata zajmowali się cudzoziemcami w Polsce. Byliśmy przekonani, że ośrodki strzeżone to zło, w szczególności dla dzieci. Przecież to miejsca o reżimie zbliżonym do więziennego. Teraz - jakkolwiek koszmarnie to zabrzmi - kiedy ktoś trafia z terenu przygranicznego do ośrodka strzeżonego, to tylko się cieszymy. Bo to oznacza, że ten człowiek przeżyje, jest uratowany.
Jeden z aktywistów chciał wywieźć dwóch Irakijczyków ze strefy przygranicznej.
Nie będę tego komentować. Polska to jest demokratyczny kraj, który powinien legalnie zapewnić opiekę uchodźcom. Ale pomagając ludziom, ratując ich życie, wszyscy mamy poczucie, że działamy wbrew naszemu państwu. To straszne uczucie, a jednak postępujemy dobrze, przyzwoicie, kierując się po prostu człowieczeństwem.
Aleksandra Gulińska, członkini stowarzyszenia Homo Faber wchodzącego w skład Grupy Granica. Zajmuje się wsparciem w integracji uchodźców. Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie przygotowuje doktorat na temat kobiet uchodźczyń z krajów byłego ZSRR w Polsce.