Czy opozycja ma świadomość, że traktowana jako coś oczywistego, być może nawet sprowokowana trochę radosną twórczością Polski czy Węgier, omnipotencja TSUE oznacza kroczek w kierunku przekształcania Unii w superpaństwo?

Premier Mateusz Morawiecki wypadł w Strasburgu poważniej oraz bardziej rzeczowo niż zastęp atakujących go europosłów. Jego główny argument – że prawo Unii Europejskiej jest nadrzędne wobec krajowego tylko w granicach przyznanych traktatami kompetencji – brzmiał przekonująco. Podobnie jak wyrażana obawa, że tych kompetencji nie powinien arbitralnie rozszerzać Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, zaś regułą powinien być pluralizm konstytucyjny, dopuszczający w państwach Wspólnoty różne rozwiązania ustrojowe.
Ile Unii, ile Polski
Nikt z polemistów do tych argumentów w zasadzie się nie odniósł. Zamiast tego oskarżano Morawieckiego o niszczenie w Polsce demokracji, praworządności i o rozbijanie UE. Kilku mówców powtórzyło zarzuty rodzimej opozycji (aktywnie uczestniczącej poprzez swoich europosłów w strasburskiej debacie), że dąży do polexitu. Nawet gdyby oskarżenia o naginanie praworządności były prawdziwe, podczas tej dyskusji nikt nie wskazał, na podstawie jakich przepisów Unia ma prawo wtrącać się w nasze wewnętrzne sprawy.
Oczywiście wszystko to jest bardziej skomplikowane. TSUE przywołuje normy, które miały być podstawą ingerencji – przede wszystkim art. 19 Traktatu o Unii Europejskiej. Tyle że wskazany fragment brzmi dość enigmatycznie: „Państwa członkowskie ustanawiają środki niezbędne do zapewnienia skutecznej ochrony prawnej w dziedzinach objętych prawem Unii”. To jest zadekretowanie związków między sądownictwem UE i sądami państw członkowskich.
Jeszcze bardziej przekonujący jako podstawa jest również przywołany najpierw przez Komisję Europejską w skardze na Polskę, a następnie przez TSUE art. 47 Karty praw podstawowych Unii Europejskiej. Mówi on, że „każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia jego sprawy w rozsądnym terminie przez niezawisły i bezstronny sąd ustanowiony uprzednio na mocy ustawy”. To zdanie ma dawać Unii, a więc i jej sądownictwu, prawo do interpretowania, gdzie w Europie szanuje się sądową niezawisłość, a gdzie ją się depcze. Tyle że jest to wytyczna wątła. Daje w teorii prawo do interwencji, ale też do radosnej twórczości TSUE, który może definiować niezawisłość i bezstronność sądów, jak chce.
Bardziej skomplikowana, niż chciałby tego premier, jest także relacja między prawem krajowym a unijnym. Morawiecki mówi, że chodzi o nadrzędność polskiej konstytucji nad unijnymi przepisami tam, gdzie jest domniemanie na rzecz kompetencji państwa narodowego. Ale przecież TSUE nie nakazuje nam zmiany ustawy zasadniczej. Spór dotyczy ustaw kształtujących wymiar sprawiedliwości, których rząd broni, powołując się na własną interpretację konstytucji, zdaniem opozycji i wielu prawników wykrętną lub błędną.
Nie zmienia to faktu, że konsensus głównych europejskich sił politycznych wokół zasady, że organom unijnym i TSUE wolno w zasadzie dowolnie modelować rozwiązania ustrojowe państwa członkowskiego, jest co najmniej ryzykowny.
Czy Morawiecki przegrał
Możliwe, że istnieją wartości, nazwijmy je „europejskimi”, które tę ingerencję usprawiedliwiają. Lecz z pewnością nie do takiej Wspólnoty wchodziliśmy w 2004 r. Więc przyjęcie tej zasady wymagałoby co najmniej unijnej debaty, a nie uznawania jej za oczywistą przy okazji konkretnego sporu.
Trudno teraz powiedzieć, jak ta wymiana ciosów zakończy się w wymiarze politycznym. Wydaje się, że Morawiecki przemawiał bardziej z myślą o kraju. Jednych swoich wyborców – tych proeuropejskich jak reszta społeczeństwa – chciał przekonać, że nie ma niebezpieczeństwa polexitu. Innych – tych wrażliwych na argumenty Zbigniewa Ziobry, dążącego do zaognienia wojny z UE – że się stawia Brukseli i jest twardy.
Na forum europejskim przegrał. Ujawnił frontalne rozejście się dróg polskiego rządu oraz europejskiego politycznego mainstreamu bardziej niż kiedykolwiek. Przytakiwały mu tylko małe grupy prawicowe i eurosceptyczne. Zdawałoby się więc, że konsekwencją musi być niechybna klęska, czyli odmówienie Polsce potężnych europejskich środków na walkę ze skutkami pandemicznego kryzysu. Nie jest to jednak do końca oczywiste. Bo czy gdyby tak było, to Donald Tusk podsunąłby nam tak szybko własną interpretację wtorkowego starcia w Strasburgu? Wedle niej Morawiecki maskował mocną retoryką realne ustępstwo, czyli zapowiedź likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Lider PO zachęcał, aby uważać to za rzecz znaczącą oraz pozytywną, choć wymuszoną przez opozycję. Powiedziawszy to, Tusk pospieszył do Brukseli namawiać zachodnich liderów, aby środki odblokowali. Czy zrobiłby to, gdyby nie miał przynajmniej na to widoków? Wbrew groźnym pohukiwaniom europosłów chadeckich, socjaldemokratycznych, liberalnych i zielonych, aby Komisja Europejska tym razem Polsce nie pobłażała. Potwierdzonych zresztą oficjalną rezolucją PE, ale czy w pełni popieranych przez rządy Niemiec lub Francji?.
Nie wiemy, dopiero poznamy finał rozgrywki. Z pewnością trudno uniknąć wrażenia, że czekają nas kolejne starcia z Brukselą, i że jeśli PiS utrzyma władzę, będzie miał w nich coraz mniej przestrzeni. Jeśli rząd sugeruje posunięcia odwetowe wobec Unii, to taka lawina zdarzeń ma swoją logikę. Ja zaś przy tej okazji chcę zadać jedno fundamentalne pytanie obozowi rządzącemu i jedno – opozycji, zajmującej w tych kwestiach w zasadzie jednorodne stanowisko.
Rządzący: po co wam to?
Rozumiem, że rządzący Polską politycy zadają poważne pytania o ustrój Unii i o granice suwerenności w modelowaniu rozwiązań wewnętrznych. Rozumiem ich zaniepokojenie ekspansją wspólnotowych instytucji. Dlaczego jednak punktem wyjścia do tego sporu jest tak marny powód? Można do woli debatować, czy UE ma prawo żądać korekt w naszym systemie sądowniczym. Ale dla mnie równie istotne jest to, iż opis sytuacji dokonywany przez zachodnich polityków, nawet jeśli jest przerysowany i podszyty demagogią, jest prawdziwy.
Nie pomogą tu żadne, pozornie prawdziwe analogie z rozwiązaniami prawnymi innych państw Unii, choćby z Niemcami, gdzie sędziów wyłaniają de facto ciała polityczne. Bo nawet jeśli są to rozwiązania dyskusyjne, to cieszą się w tych państwach konsensusem. PiS przystąpił zaś do „reformowania” sądownictwa z jednym zamiarem: osłabienia wpływów sędziów uznawanych przez władzę za zbyt liberalnych czy zbyt mało dyspozycyjnych. Prawda, próbowano to osiągnąć przez budowanie skomplikowanego systemu powoływania tychże sędziów. Co nie gwarantuje zresztą do dziś ich mechanicznego posłuszeństwa. Ale cel zmiany od początku był polityczny.
Ten kierunek był więc z punktu widzenia szeroko rozumianej praworządności co najmniej ryzykowny, a próba uczynienia sędziów bardziej dyspozycyjnymi jest zawsze groźna. Jeśli chciano osłabić korporacje, trzeba było szukać innych rozwiązań niż wybory prawie całej Krajowej Rady Sądownictwa przez parlament. Na dokładkę zaś te brzydko wyglądające zmiany nie były wcale niezbędne, aby prawicy rządziło się bardziej komfortowo. To tylko wizje ustrojowe Jarosława Kaczyńskiego zawsze uważającego „jednolite centrum dowodzenia państwem” za wartość nadrzędną uczyniło tę zmianę kręgosłupem pisowskiej rewolucji.
Gra z wyborcami
Morawiecki słusznie zauważył w PE, że próba konsekwentnego odkręcenia tej „reformy” przyniosłaby chaos prawny, konieczność lub przynajmniej możliwość podważenia tysięcy wyroków i rugowania z posad wielu sędziów mianowanych przez nową KRS. Tyle że to obóz władzy jest fundatorem owego potencjalnego chaosu.
Oczywiście nie jest prawdziwą wizja Donalda Tuska, że polskie społeczeństwo w większości tę „reformę” odrzuca. Większość z nas jej nie ogarnia, jest nam ona obojętna, zresztą większość z nas nie lubi sędziów i im nie ufa. Nie zmienia to faktu, że ta wojna rozgrywająca się całkowicie w obrębie politycznych elit jest dla Polaków zagrożeniem. Bo grozi wywróceniem pewności sądowych orzeczeń i skazuje na hazard w dochodzeniu sprawiedliwości.
Jest jeszcze argument praktyczny. Możliwe, że polska prawica była skazana na starcie z Unią wobec jej ambicji, by coraz mocniej wpływać na oblicze państw członkowskich. Możliwe, że niedługo przestrzenią sporów z Komisją Europejską czy z europejskim sądownictwem staną się sprawy światopoglądowe. Nawet podczas wtorkowej debaty mówiono o LGBT czy uchodźcach, a dzień później Parlament Europejski zajął się dopuszczalnością aborcji w Polsce. Czy kiedyś nie zajmie się tym Komisja Europejska albo TSUE? Jeśli do tego dojdzie, będę za obroną prawa Polski do kształtowania własnego prawodawstwa zgodnie z wolą własnych obywateli, a nie zgodnie z widzimisię odległego centrum.
Ale w takiej sytuacji warto skracać fronty, a nie je rozszerzać. Zwłaszcza jeśli zna się i uznaje wagę przynależności do Unii – i w kontekście nastawienia własnych wyborców, i w kontekście interesów geopolitycznych. PiS nie kierował się tą zasadą. I można odnieść wrażenie, że dalej się nią nie kieruje. Zapowiedziom likwidacji Izby Dyscyplinarnej towarzyszy obietnica szybkiego przeprowadzenia reorganizacji sądów wszystkich instancji. Pod pretekstem zmian ma się odbyć wielka czystka, łącznie ze zmniejszeniem składu Sądu Najwyższego. I nie tylko Ziobro to zapowiada, ale sam Kaczyński. Czy to tylko gra z własnym elektoratem? Jeśli coś więcej, to w obecnej sytuacji trąci szaleństwem.
Opozycjo: czy Polska to województwo?
Kiedy publicysta Tomasz Lis obiecuje sędziom Trybunału Konstytucyjnego, a także liderom obozu rządzącego Trybunał Stanu za spór z Unią, jest to tylko twitterowa demagogia. Kiedy jednak formułkę o zdradzie wartej ukarania powtarza Szymon Hołownia, robi się dziwnie. Bo to zapewne jeden z polityków, który będzie miał wpływ na przyszły obóz władzy – o ile PiS przegra wybory.
W Polsce dawno wygrała logika korzystania z każdego dostępnego argumentu, który można wykorzystać wobec przeciwnika. Znacząca większość Polaków jest prounijna, zaś rząd PiS zafundował sobie spór prawny oraz polityczny z UE – dlaczego z tego nie skorzystać. W sprawie imigrantów na wschodniej granicy Polski opozycja rozjechała się z nastrojami większości Polaków. W sprawie UE jest okazja do odzyskania pakietu kontrolnego.
Z jakim skutkiem, nie wiadomo. Wielotysięczne demonstracje „przeciw polexitowi” to fakt, ale to jedynie okazja do aktywizacji najbardziej wyrobionej i od dawna popierającej opozycję mniejszości. Co sądzą zwykli Polacy o wojnie z Unią? Czy uznają ją za haniebny dyktat eurokratów? Czy przeciwnie, obwinią rząd, że zaprzepaszcza europejskie pieniądze w imię chimery „reformowania sądów”, która mało kogo obchodzi? Tusk, który góruje słuchem politycznym nad kolegami, najwyraźniej nie jest tego pewien. Stąd jego oferta odegrania roli swoistego mediatora między Warszawą a Brukselą.
Ale to są wszystko gry. Mnie interesuje coś więcej. Opozycjo, jaka jest wasza wizja Unii Europejskiej i pozycji Polski we Wspólnocie? Lis tłumaczył na TT, że orzeczenie TK zakreślające granice unijnej ingerencji to tak jakby jedno województwo w Polsce zapowiedziało, że nie będzie przestrzegało polskiego prawa. Może Lis uważa status Polski w unijnej wspólnocie za podobny do statusu województwa w państwie nawet nie federalnym, ale unitarnym. Bo w federalnym rząd i parlament centralny bynajmniej nie mogą wszystkiego, a sądy pilnują także granic ich władzy.
Mnie bardziej od poglądu Lisa na tę kwestię interesuje wizja liderów opozycji. Czy mają świadomość, że traktowana jako coś oczywistego, być może nawet sprowokowana trochę radosną twórczością Polski czy Węgier, omnipotencja TSUE oznacza kroczek w kierunku przekształcania Unii w superpaństwo? Czy się z tym identyfikują? Czy mają świadomość, że podjęty w 2004 r. werdykt referendalny miał jednak całkiem inną naturę.
Dziś politycy opozycji unikają jak ognia deklaracji dotyczących ustroju Wspólnoty. Chętnie rozprawiają o braku praworządności pod rządami PiS, o deformowaniu sądów – i tu mają swoje istotne racje. Ale stając na gruncie orzeczeń TSUE i stanowiska Komisji Europejskiej oraz większości Parlamentu Europejskiego, de facto oddają swój głos za nowym modelem europejskiej wspólnoty. Ja jestem temu przeciwny, ale chętnie wysłucham ich argumentów. Może nawet dam się przekonać. Pod warunkiem że je w ogóle usłyszę.
Profesor Marcin Matczak, jeden z prawniczych autorytetów opozycji, podsuwany czasem jako jej kandydat na prezydenta, zwolnił się z rozważań o relacji między prawem unijnym i polskim prostym zwischenrufem. Są dwie konstytucje: polska i pisowska. Tej drugiej nie ma co bronić przed instytucjami europejskimi, bo ona osłania tylko matactwa. Ale przecież, profesorze, orzeczenia TSUE nie zmienią się, kiedy PiS straci władzę i rządzić będzie Polską ktoś inny. Relacje między Unią i państwami narodowymi też pozostaną takie same. Warto by potraktować ten dylemat poważniej.
Może warto powiedzieć, ku jakiej Unii chcecie dążyć. Bo dziś spór dotyczy sądownictwa, jutro być może prawa do aborcji, a pojutrze suwerenności ekonomicznej państwa.