Bywa, że wielkie zmiany zaczynają się od niezbyt heroicznych epizodów. Przed 45 laty zainicjowały je listy w obronie konstytucji, która w praktyce nie obowiązywała, oraz grupa ludzi broniących robotników przed „ich partią”.

Niespodziewany bunt robotników na początku lata 1976 r. podekscytował środowiska demokratycznej opozycji. Jednak ich chęci do działania natychmiast dostrzegły władze PRL. Neutralizowanie przywódców kontestatorów przeprowadzano na różne sposoby. „Którejś niedzieli Gajka (Kuroń – red.) przyniosła list od Adama Michnika, który pisał mi, że wyjeżdża do Paryża. Dostał wreszcie paszport i nie umie sobie tego odmówić, a poza tym, jakby coś się działo, to on tam w Paryżu może być dla nas przydatniejszy niż w Warszawie” – wspominał na kartach „Gwiezdnego czasu” Jacek Kuroń. Jego samego reżim zneutralizował w mniej eleganckim stylu, powołując na ćwiczenia wojskowe. Rezerwista Kuroń spędził większość lata 1976 r. na poligonie, dostając kilkudniowy urlop dopiero 4 września. Gdy wrócił, dowiedział się, że pod nieobecność najbardziej znanych liderów środowisko opozycyjne skonsolidowało się i zaplanowało utworzenie oficjalnej organizacji mającej bronić praw prześladowanych przez reżym robotników. „Nazajutrz rano przyjechał do mnie Jan Józef, Antek oraz Piotrek (Lipski, Macierewicz, Naimski – red.) i opowiedzieli mi o przebiegu zebrania. Wtedy po raz pierwszy posłyszałem słowa, które tak nierozerwalnie miały od tej pory towarzyszyć memu nazwisku – Komitet Obrony Robotników” – zapamiętał Kuroń.
Szczegóły dogadywali w parku podczas spaceru, żeby nie zostać podsłuchanymi przez mikrofony, jakimi SB naszpikowało mieszkanie Kuronia.
„Czułem, że złapaliśmy byka za rogi, że KOR to jest właśnie to, co jest w tej chwili niezbędne, że to jest nasze natarcie” – ekscytował się autor „Gwiezdnego czasu”. Trzy tygodnie później próba złapania komunistycznego byka za rogi została rozpoczęta.
Opozycja epistolarna
Pod koniec rządów Władysława Gomułki szeregi opozycji były już mocno przetrzebione. Jeszcze skuteczniejsza okazała się polityka Edwarda Gierka, który hojnie szafował dobrami konsumpcyjnymi, dzięki czemu w pierwszej połowie lat 70. zdobył sobie sporą sympatię społeczeństwa. Najpierw kij, a następnie marchewka sprawiły, że krąg ludzi uznawanych przez władze PRL za wrogów komunizmu ograniczał się do ok. 100 osób. Niewiele jak na kraj liczący 35 mln mieszkańców. Rządzący poczuli się tak mocni, że przed końcem wyroków wypuścili na wolność więźniów politycznych. „Rewizjoniści” domagający się zreformowania PZPR oraz ustroju państwa Jacek Kuroń i Karol Modzelewski wyszli z więzienia we wrześniu 1971 r. Tego pierwszego przygarnął jako osobistego sekretarza pisarz Igor Newerly. Modzelewski przeniósł się z Warszawy do Wrocławia, gdzie zajął się badaniem historii średniowiecza. Najbardziej rozpoznawalny z przywódców studenckiego buntu w marcu 1968 r. Adam Michnik otrzymał od władz zgodę na eksternistyczne dokończenie studiów historycznych na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Utrzymanie i ochronę przed represjami zapewnił mu Antoni Słonimski, zatrudniając jako sekretarza. Kolejny z „marcowych studentów” historii na UW, Antoni Macierewicz, zaczął pisać doktorat w Pracowni Dziejów Ameryki Łacińskiej i Afryki IH PAN. W prywatność uciekali także inni uczestnicy buntu sprzed kilku lat.
Ostatnimi więźniami politycznymi pozostali odsiadujący długoletnie wyroki członkowie tajnej organizacji niepodległościowej „Ruch” (m.in. Stefan Niesiołowski). Próbowali oni w 1970 r. podpalić Muzeum Lenina w Poroninie oraz wysadzić w powietrze tamtejszy pomnik. Wiosną 1974 r. ich ułaskawienia zaczęli domagać się prymas Stefan Wyszyński i metropolita krakowski Karol Wojtyła. Do apelu hierarchów dołączyli m.in. Antoni Słonimski, Zbigniew Herbert, Władysław Bartoszewski, Maria Ossowska i Edward Lipiński. Żadna z tych osób nie cieszyła się sympatią reżimu, ponieważ już wielokrotnie w przeszłości kontestowały one panujące w PRL porządki, jednak Gierek i tym razem okazał łaskawość. Wszyscy członkowie „Ruchu” wyszli na wolność we wrześniu 1974 r.
Tym posunięciem I sekretarz KC niechcący zachęcił opozycjonistów do pisania do rządzących listów. Pierwszy dotyczył ważnej, niewygodnej dla władz sprawy.
„Heca się stała wielka, bo «grupa protestująca» znowu napisała list” – zanotował w grudniu 1974 r. Stefan Kisielewski. „List dotyczy Polaków w Rosji, żeby otrzymali prawa Polonii, mogli przyjeżdżać do Polski i mieli swobody w dziedzinie «kultury, oświaty i religii»” – wyjaśniał w prowadzonym przez siebie dzienniku. Ów apel podpisało zaledwie 15 osób, lecz każde z nazwisk miało swą wagę. W gronie sygnatariuszy znaleźli się m.in. Tadeusz Konwicki, Antoni Słonimski, Jacek Bocheński, Kazimierz Brandys i Zbigniew Herbert. Wprawdzie rządzący apel zignorowali, bo sama myśl, że musieliby domagać się od kierownictwa ZSRR uznania prawa polskiej mniejszości, ich przerażała. Pomimo kłopotliwości petycji nikogo z jej autorów jednak nie ukarano. To zachęcało kontestatorów do pisania kolejnych.
Konstytucja, konstytucja
„Przepisywałem do obiadu, trochę jeszcze po obiedzie, potem się położyłem, a później wszystko diabli wzięli, bo zjawił się Jacek Bocheński z Kasią Herbertową i z zasranym papierem w ręce” – notował w dzienniku pisarz Andrzej Kijowski. Wspominanym papierem był przygotowany przez Jacka Kuronia, socjologa Jakuba Karpińskiego oraz znanego z obrony oskarżonych w głośnych procesach politycznych mecenasa Jana Olszewskiego list. Autorzy oprotestowali to, co miało się wydarzyć 9 grudnia 1975 r., podczas VII Zjazdu PZPR. Ogłoszone wcześniej przedzjazdowe tezy zapowiadały wprowadzenie zmian do konstytucji PRL. Miały się w niej znaleźć zapisy o przewodniej roli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i uzależnieniu praw przysługujących obywatelom od „wykonywania przez nich obowiązków wobec państwa”.
Wprawdzie władze PRL mogły wedle własnego uznania pozbawić praw każdego, jednak zalegalizowanie tego stanu rzeczy budziło strach. Dobrze jeszcze pamiętano czasy stalinowskie. W przygotowanym liście protestacyjnym podkreślono, iż: „Konstytucja i oparte na niej prawodawstwo powinny zagwarantować przede wszystkim następujące wolności obywatelskie: wolność sumienia i praktyk religijnych, wolność pracy, wolność słowa i informacji oraz wolność nauki”. Planowane przez reżim zmiany uderzały we wszystkie wymienione wolności.
Zamiast ograniczania swobód obywatelskich sygnatariusze listu postulowali ich rozszerzenie, poczynając od dania robotnikom prawa do strajku, wyższym uczelniom autonomii, środowiskom twórczym wolności od cenzury, a wszystkim obywatelom możności wybierania władzy wedle demokratycznych procedur. Szli więc w swych postulatach bardzo daleko. „Podpisałem – co miałem robić, a potem obaj z Arturem (Międzyrzeckim – red.) pluliśmy sobie w brodę do północy” – notował Kijowski, nie ukrywając strachu przed konsekwencjami własnej odwagi.
O proteście zrobiło się głośno, bo sprawę przedstawiło szczegółowo Radio Wolna Europa, co z kolei wzbudziło zainteresowanie zachodnich mediów. Bardzo istotne okazało się, że petycję nazwaną później od liczby sygnatariuszy „Listem 59” podpisało wielu sławnych twórców, w tym tacy, którzy wcześniej nie angażowali się w działalność opozycyjną. W szacownym gronie znaleźli się m.in. Zbigniew Herbert, Stefan Kisielewski, Julian Stryjkowski, Wisława Szymborska, Julian Kornhauser, Adam Zagajewski, Kornel Filipowicz, Stanisław Barańczak, Leszek Kołakowski. Obok nich Adam Michnik, Jacek Kuroń, Jan Olszewski, Władysław Siła-Nowicki.
Pismo trafiło do kancelarii Sejmu 5 grudnia 1975 r. Tymczasem władze jeszcze podgrzały atmosferę, dodając do przedzjazdowych tez pomysł zapisania w konstytucji „nierozerwalnego sojuszu z ZSRR”.
„Czyżby oni naprawdę dążyli do ściślejszego połączenia demoludów w organizację jednolitą i podporządkowaną ZSRR także w kategoriach dotąd względnie autonomicznych, takich jak polityka bezpieczeństwa i kultura? To jest możliwe” – notował z przerażeniem Kijowski.
Odpowiedzią środowisk intelektualnych i twórczych były nowe listy protestacyjne z coraz większą liczbą sygnatariuszy. Za każdym razem przy zbieraniu podpisów kwestie organizacyjne brali na siebie Kuroń, Michnik, a także wracający do działalności politycznej Antoni Macierewicz. Presja wywierana przez listy, ku zdumieniu ich autorów, przyniosła skutek. W obawie przed otwartym buntem elit Edward Gierek nakazał złagodzić planowane zmiany. Zapis grożący karami za lekceważenie obowiązków w ostatecznym brzmieniu mówił, iż: „obywatele Polski Rzeczpospolitej Ludowej powinni rzetelnie wypełniać swoje obowiązki wobec Ojczyzny”. Zamiast sojuszu z ZSRR na wieczność obiecano jedynie „umacniać przyjaźń i współpracę”. PZPR zagwarantowano natomiast „przewodnią rolę”. Rządzący nie odczuwali triumfu, lecz rosnące obawy, więc by je rozwiać, zajęli się wreszcie tłumieniem oporu elit.
Zapalnik buntu
„Jest lista 37 osób, którym nie wolno występować w TV, radio, w gazetach, i... Właśnie, nie wiadomo, czego jeszcze nie wolno. Jak z drukiem, wydawaniem etc. Są tam zarówno Jerzy Andrzejewski, Antoni Słonimski, obaj Brandysowie, Artur (Międzyrzecki – red.), ja – oczywiście” – odnotował w dzienniku pod datą 24 lutego 1976 r. Andrzej Kijowski. W rzeczywistości ułożona wówczas przez Wydział Kultury KC czarna lista była o wiele dłuższa. Wszystkie umieszczone na niej osoby zostały objęte licznymi zakazami. Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk otrzymał zadanie konfiskowania wszystkiego, co tylko próbowali publikować w prasie jako stali współpracownicy rozlicznych czasopism.
Jednocześnie wstrzymano wydawanie nowych książek i tomików wierszy sygnatariuszy listów protestacyjnych. Oni sami zniknęli z radia i telewizji. Nawet wspominanie ich nazwisk na antenie zostało zabronione. Najdotkliwsza kara miała jednak dopiero nadejść. Odcięci od możliwości prowadzenia działalności twórczej z czasem odczuwali na własnej skórze, jak to jest, gdy znikają też wszelkie dochody. Życie w biedzie miało przywołać ich do porządku.
Wszyscy buntownicy znaleźli się pod ścisłą obserwacją funkcjonariuszy bezpieki, z czym nawet się nie kryto. W mieszkaniach (jeśli wcześniej to zaniedbano) zainstalowano urządzenia podsłuchowe.
Wiosną 1976 r. stało się jasne, że z powodu rosnących stóp procentowych w krajach zachodnich Polsce grozi niewypłacalność. Podwyżki oprocentowania kredytów wymusiła inflacja, która pojawiła się po kryzysie naftowym. Jej ubocznym skutkiem okazały się wyższe raty kredytów zaciągniętych przez ekipę Gierka w zachodnich bankach i od tamtejszych rządów. PRL musiała codziennie spłacać raty w wysokości 50 mln dol.
Pod egidą premiera Piotra Jaroszewicza zaplanowano wówczas tzw. manewr gospodarczy. Chcąc zdobyć środki na spłatę długów, postanowiono ograniczyć nowe inwestycje do minimum, zamrozić konsumpcję społeczną i zwiększyć eksport. Te dwa ostatnie cele zamierzano osiągnąć, podnosząc ceny żywności – zwłaszcza mięsa i cukru. Oba te produkty dawało się najłatwiej sprzedać za dewizy zachodnim odbiorcom. Należało zatem sprawić, żeby Polacy spożywali ich mniej.
Całą operację przeprowadzono z zaskoczenia. 24 czerwca 1976 r. premier Jaroszewicz ogłosił w Sejmie wielkie podwyżki cen mięsa, cukru oraz wielu innych artykułów spożywczych. „W czasie jego przemówienia pokazywano czasem twarze posłów: zbaraniałe i bez wyrazu” – zanotował Stefan Kisielewski.
Najgwałtowniej, podobnie jak w grudniu 1970 r., zareagowali robotnicy. W Ursusie, Radomiu i Płocku stanęły zakłady pracy, a ich załogi wyszły na ulice. W Ursusie protestujący skorzystali z tego, że w pobliżu miasta przechodziła jedna ze sztandarowych inwestycji czasów gierkowskich, czyli Centralna Magistrala Kolejowa Śląsk – Warszawa, którą zablokowali. Gierek nie zdecydował się na krwawą pacyfikację buntu jak Gomułka. Około godz. 20 przekazano protestującym, że premier Jaroszewicz podwyżki odwołuje. Tak też się stało.
Nim jednak robotnicy zdążyli wrócić do domów, przerzucone do ogarniętych niepokojami miast siły milicji i ZOMO rozpoczęły aresztowania. Zatrzymanych traktowano z wielką brutalnością. Najpierw zomowcy urządzali im tzw. ścieżki zdrowia, ustawiając się w szpaler i tłukąc z całej siły pałami puszczonych środkiem robotników. Tortury kontynuowano w areszcie. Jedynie w Ursusie aż 33 pobitych do nieprzytomności ludzi musiano odwieść do szpitali.
O tym wszystkim reżimowe media milczały. Po kilku dniach pojawiły się pierwsze doniesienia i reportaże o „warchołach” z Ursusa i Radomia, którzy dopuścili się aktów wandalizmu oraz grabieży. Jednocześnie w dużych miastach władze zaczęły organizować demonstracje poparcia dla I sekretarza. Ich kulminacyjnym punktem stał się wielki wiec w Katowicach, gdzie 2 lipca 1976 r. zwieziono 80 tys. ludzi. Przemówienie wygłosił osobiście Gierek.
„Istny «Parteitag»” – notował swe skojarzenia Kisielewski, ale będąc bystrym obserwatorem, zauważał też, że pokaz siły nie prezentuje się całkiem przekonująco. „Pełno tych wieców w telewizji, aż rzygać się chce, ale entuzjazmu zbyt wielkiego nie widać: pierwsze rzędy klaszczą, reszta siedzi zbaraniała” – napisał. „Zbaraniali” byli też opozycjoniści.
Trudny początek oporu
Represje, jakie spadły na osoby podpisujące się pod listami otwartymi, początkowo okazywały się skuteczne. Prawie żadna z nich nie miała ochoty angażować się w kolejny protest. Nie zmieniały tego nawet informacje, jakie mimo cenzury i nadzoru bezpieki zaczęły napływać z Radomia i Ursusa. Wśród wypuszczonych na wolność robotników ślady brutalnego pobicia miało ponad 750 osób. Tymczasem tak troszcząca się o konstytucję opozycja milczała.
Ten bezwład usiłował przełamać Jan Olszewski. Za jego namową list w obronie robotników podpisało jeszcze dwóch kolegów z palestry, cieszący się znakomitą opinią adwokaci Stanisław Szczuka oraz Władysław Siła-Nowicki. Odwagę, by do nich dołączyć, mieli jeszcze weterani II wojny światowej – dawny dowódca 5 Wileńskiej Dywizji Piechoty gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz oraz płk Józef Rybicki, były szef Kedywu Okręgu Warszawskiego AK, który po 1945 r. spędził siedem lat w stalinowskim więzieniu. Z podpisanym przez nich pismem Kuroń i Michnik zaczęli odwiedzać sławnych twórców i intelektualistów. Niemal za każdym razem spotykając się z odmową.
„Stary głupiec Słonimski odmówił podpisu, motywując, że «nie może popierać gwałtu», inni twierdzili, iż «nie wiadomo, co będzie» i nie należy się wtrącać «w rozgrywki partyjne»” – notował rozwścieczony postawą kolegów Stefan Kisielewski. „Szlag mnie mało nie trafił na tych głupców, cóż za brak instynktu politycznego, na prowokację z «Dziadami» polecieli jak na kapustę, a tu, gdzie chodzi o niepozostawienie demonstrujących samym sobie, nagle subtelna «rozwaga» polityczna” – irytował się bezsilnie. Sam podpisał, lecz petycją opatrzoną jedynie 14 nazwiskami nikt się nie przejął. Na dodatek cieszący się ogromnym autorytetem Antoni Słonimski zmarł po wypadku samochodowym 4 lipca.
Wydawało się, że Gierek i jego ludzie mogą odetchnąć. Bunt robotników spacyfikowano właściwie po cichu, bez reperkusji, jakie towarzyszyły rebelii z grudnia 1970 r. Środowiska opozycyjne zostały sparaliżowane. Władza poczuła się zbyt pewnie i przesadziła z nowymi represjami. Od połowy lipca kolejnych uczestników zajść stawiano przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie, a ten ferował drakońskie wyroki.
Wieść, że za protest karze się nawet 10 latami więzienia, rozeszła się lotem błyskawicy. Na rozprawy zaczęli przychodzić coraz liczniej uczestnicy wcześniejszych buntów: Jan Lityński, Antoni Macierewicz, Seweryn Blumsztajn, Jan Józef Lipski, Adam Michnik i Jacek Kuroń. Dołączały do nich kolejne osoby: Henryk i Ludwika Wujcowie, Ludwik Dorn, Jacek Bocheński, Andrzej Kijowski... Opiekę prawną pro bono oferowali oskarżonym najlepsi adwokaci. Do Olszewskiego, Siły-Nowickiego i Szczuki dołączyli Tadeusz de Virion, Witold Lis-Olszewski, Jacek Taylor.
Nie mniej ważne, a o wiele bardziej niebezpieczne okazało się nawiązanie kontaktów z rodzinami aresztowanych. Dyskretne wyprawy do Ursusa wzięli na siebie Wojciech Onyszkiewicz i Henryk Wujec, zaś Radom zaczęli regularnie odwiedzać Bogdan Borusewicz i Mirosław Chojecki. Na miejscu zorientowali się, że żony uwięzionych robotników przeważnie nie pracowały i nagle wraz z dziećmi zostały pozbawione środków do życia. Zaczęto więc organizować zbiórki pieniędzy. Przy okazji spisywano kolejne opowieści o pobiciach, torturach, zastraszaniu bliskich.
Wkrótce bezpieka wszczęła polowanie na działaczy opozycji. Zatrzymywano ich na 48 godz. (nie robili niczego nielegalnego nawet w świetle ówczesnego prawa). Wypuszczano na wolność i znów zatrzymywano. Nie miał kto wozić pomocy.
„Antek (Macierewicz – red.) wpadł na olśniewająco prosty pomysł. Zaproponował, że wyśle do Ursusa swoich wychowanków harcerskich z Czarnej Jedynki. Antek był w niedalekiej przeszłości szefem starszoharcerskiej gromady «włóczęgów», która wyłoniła się właśnie z Czarnej Jedynki” – wspominał Kuroń.
To wtedy on dostał powołanie do wojska, a Adam Michnik pozwolenie na zapoznanie się z pięknem Paryża. Z dnia na dzień opozycja pozostała bez osób uznawanych za jej liderów.
Zinstytucjonalizowanie opozycji
„W bezsilnej złości, że oto wyłączają mnie z tak ważnej pracy, postanowiłem coś jednak zrobić, nim wsiądę do pociągu. I napisałem list otwarty do przywódcy włoskich komunistów, do Berlinguera” – wspominał Kuroń. Sekretarz generalny Włoskiej Partii Komunistycznej Enrico Berlinguer, o dziwo, zareagował i 20 lipca 1976 r. lewicowy dziennik „L’Unita” opublikował list Kuronia oraz apel włoskich komunistów do towarzyszy z PZPR o zaprzestanie prześladowania robotników. Polscy intelektualiści się zmobilizowali. Na łamach francuskiego tygodnika „Le Nouvel Observateur” 24 lipca 1976 r. ukazał się list 13 sławnych twórców z Polski. Wśród informujących świat o brutalnych działaniach władz PRL znaleźli się m.in.: Stefan Kisielewski, Marek Nowakowski, Julian Stryjkowski, Kazimierz Brandys, Jacek Bocheński. „Oznacza dla nas (list – red.), którzyśmy go podpisali, ostateczne zerwanie z reżymem” – zanotował Andrzej Kijowski.
Na nagłaśnianie na Zachodzie wewnętrznych konfliktów reżim zawsze reagował brutalnie. Kilkanaście lat wcześniej za podobne przewinienia aresztowano Melchiora Wańkowicza i szykowano proces Stanisławowi Catowi-Mackiewiczowi. Tym razem jednak bezwzględna wobec robotników i działaczy opozycji władza nie zareagowała. Zignorowano również odczytany przez Radio Wolna Europa list Jerzego Andrzejewskiego do robotników. To nakazywało przypuszczać, iż jeśli wybitni przedstawiciele świata kultury i nauki zechcą wziąć kontestatorów w obronę, to Gierek przymknie oko na powstanie ich organizacji.
Czy tak będzie, zaczęto sprawdzać 23 września 1976 r., gdy ogłoszono „Apel do społeczeństwa i władz PRL”. Informował on o powołaniu Komitetu Obrony Robotników. Oficjalnie jego organizatorami byli opozycjoniści uznawani już właściwie za „zawodowych” na czele z Jackiem Kuroniem, Antonim Macierewiczem i Janem Józefem Lipskim. SB szybko spacyfikowałaby ich, gdyby nie fakt, że w skład KOR-u weszli też pisarz Jerzy Andrzejewski, powszechnie szanowany ekonomista Edward Lipiński, sławna aktorka Halina Mikołajska, płk Józef Rybicki, ks. Jan Zieja i kilka innych cieszących się uznaniem osób. Dodatkowo KOR chciało wspierać grono twórców uczestniczących w proteście przeciw zmianom w konstytucji.
Gierek nie zdecydował się na radykalną rozprawę z buntownikami. Zadłużone po same uszy państwo za bardzo potrzebowało nowych kredytów, żeby ryzykować pogorszenie swego wizerunku na Zachodzie. Jak sądzono, ciche represje bezpieki wystarczą, by dręczeni nimi opozycjoniści w końcu skapitulowali, a bunt sam się wypalił. Jak bardzo władza się pomyliła, przekonaliśmy się już cztery lata później. W sierpniu 1980 r.
Zadłużone po same uszy państwo za bardzo potrzebowało nowych kredytów, żeby ryzykować pogorszenie swego wizerunku na Zachodzie. Jak sądzono, ciche represje bezpieki wystarczą, by dręczeni nimi opozycjoniści w końcu skapitulowali, a bunt sam się wypalił