Ostatni raz ceny rosły tak szybko niemal dokładnie 10 lat temu – wtedy znaczenie miała przede wszystkim drożejąca żywność i paliwa. Ale „inflację na piątkę” mieliśmy tylko przez miesiąc. Potem zaczęła się obniżać i rok później spadła poniżej 4 proc. Powyżej tego poziomu znalazła się znów dopiero na początku 2020 r.

Ostatni raz inflację wyższą niż w lipcu tego roku mieliśmy 20 lat temu. Wtedy finalizowany był proces „dezinflacji”, który z większą lub mniejszą determinacją był realizowany przez całe lata 90. Bo inflacji mniejszej niż 5 proc. należałoby szukać jeszcze w latach 70. (miesięczne dane są dostępne od 1982 r., roczny wzrost cen nieprzekraczający 5 proc. w czasach PRL zanotowano ostatnio w 1977 r.).
Doświadczenie kilkunastu lat najpierw z inflacją podwyższoną, później galopującą, a w końcu z hiperinflacją oraz ponad dziesięciu kolejnych z przechodzeniem jednej do drugiej fazy w odwrotnej kolejności sprawia, że „alarmy cenowe” padają na podatny grunt (dodajmy media ze skłonnością do krzykliwych tytułów).
Przy czym nie ma jednej obowiązującej miary inflacji. Nawet jeśli wszyscy opierają się na tych samych cenach, wystarczy zmienić nieco wagi koszyka towarów i usług, by uzyskać nieco inne wyniki. Oficjalny wskaźnik podaje co miesiąc Główny Urząd Statystyczny. Ale na podstawie zbieranych przez ankieterów danych inflację dla Polski podaje również Eurostat – jego metodologia różni się nieco od GUS-owskiej. Unijny wskaźnik ma być porównywalny pomiędzy poszczególnymi krajami Wspólnoty.
O tym, że inflacja dla każdego będzie oznaczać coś innego, przekonują też jej różne miary wyliczane przez GUS dla różnych typów gospodarstw domowych. W II kwartale najwyższa była inflacja „rolnicza”, najniższa – u rencistów. Ale patrząc na dane od 2010 r., to właśnie wzrost cen w grupie rencistów był najbardziej dotkliwy. Przekroczył w sumie 30 proc. przy wzroście ogólnego wskaźnika cen o 25,5 proc. Poniżej średniej są rolnicy i tzw. pracujący na własny rachunek.
Swoje wskaźniki wylicza Narodowy Bank Polski. To inflacja bazowa. Ma ona lepiej oddawać trendy cenowe w gospodarce, które mogą zaburzać gwałtowne zmiany w niektórych kategoriach cen. Chodzi o to, by odfiltrować te zaburzenia i podejmować właściwe decyzje w zakresie polityki pieniężnej (poprawne wyliczenie inflacji bazowej nie gwarantuje, że stopy procentowe będą na takim poziomie, którego wymaga sytuacja gospodarcza). Można usunąć np. ceny żywności i energii, bo ich zmiany zależą nie tyle od skłonności do zakupów, ile od pogody albo sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie. Można usunąć zmiany cen administrowanych, bo one zależą nie od popytu konsumentów, a od urzędników. Można skonstruować taki wskaźnik, jak 15-proc. średnia obcięta, gdzie eliminuje się te ceny, które najbardziej idą w górę i spadają, po to, żeby zobaczyć, jak wygląda „główny nurt” inflacji.
Inflacja nie uwzględnia też wszystkich wydatków ponoszonych przez konsumentów. Bierze się w niej pod uwagę koszty utrzymania mieszkań, ale samego zakupu lokalu już nie. A jak wiemy, mieszkania w ostatnim czasie szybko drożeją.