Czy w imię ratowania klimatu należy sięgnąć po centralne planowanie? To kwestia, która raz na jakiś czas (ale coraz częściej) elektryzuje debatę publiczną. Ciekawym odpryskiem tego sporu jest temat niezależności banku centralnego. Czy ona też powinna być ograniczona w obliczu zielonych wyzwań? Wielu twierdzi, że jak najbardziej.

Za takim ograniczeniem opowiadają się np. ekonomiści Luke Bartholomew i Paul Diggle. W swoim nowym tekście przypominają, że w ostatnim ćwierć wieczu mandat banków centralnych w kapitalistycznych gospodarkach interpretowany bywał zazwyczaj bardzo wąsko. Taki bank to przecież niedemokratyczne, merytokratyczne ciało decyzyjne, którego głównym zadaniem jest troska o stabilność cen. Kropka. Ewentualnie może dbać o bliżej niesprecyzowane „ogólne zasady gospodarcze”. Ale tylko wtedy, jeśli da się to pogodzić ze stabilnością wartości pieniądza.
Tak rozumiany mandat banku centralnego będzie – powiadają ekonomiści – coraz trudniejszy do pogodzenia z coraz bardziej palącymi wyzwaniami klimatycznymi. A mówiąc konkretniej – z coraz bardziej ambitnymi zielonymi celami, które chcą sobie (i innym) stawiać zachodnie rządy. Będzie tak choćby z powodu presji na wzrost cen niektórych towarów (coraz droższa energia pozyskiwana ze źródeł konwencjonalnych, od których nawet gospodarki najbardziej eko nie umieją na razie uciec). Ten wzrost cen może się przełożyć na dodatkową presję inflacyjną. Zielona polityka niesie też za sobą ryzyko dla stabilności systemów finansowych w różnych krajach. A to dlatego, że wprowadzane szybko rozwiązania dotkną wiele aktywów finansowych narażonych na utratę wartości z powodu nadmiernej energochłonności czy polegania na coraz droższych paliwach konwencjonalnych. Banki czy fundusze, które mają dużo takich aktywów, mogą wpaść w kłopoty. Istnieje też ryzyko, że wpędzą w kłopoty cały system finansowy. Co by oznaczało jakąś powtórkę krachu bankowego z lat 2007–2008. A to ostatecznie wpłynie na politykę banków centralnych. Wszystkie te obawy mogą – zdaniem ekonomistów – zniechęcać amerykański Fed czy Europejski Bank Centralny do angażowania się w zielone inicjatywy albo przynajmniej ich nietorpedowania.
Banki centralne będą miały obiekcje co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, w bankierskim establishmencie ukształtowało się w minionych dwóch, trzech dekadach przekonanie, że rynek wie lepiej, w jakich branżach należy lokować produkcję.
Po drugie, liberalnie usposobione elity finansowe będą się obawiały, że zielone interwencje staną się (cytując Hayeka) „wejściem na równię pochyłą”. To znaczy: pojawią się nowe oczekiwania ze strony demokratycznych rządów, by interweniować mocniej. A przecież koncepcję neutralności bankowości centralnej wymyślono właśnie po to, by chronić neoliberalną politykę gospodarczą przed demokratycznymi wpływami.
Dlatego – piszą Bartholomew i Diggle – trzeba się przygotować do tego, by podważyć całą ideę niezależnej bankowości centralnej. I przekonują, że we współczesnych warunkach jej maksymalistyczna wersja jest zwyczajnie niemożliwa.
Można więc powiedzieć, że dzięki przeróżnym „zielonym ładom” doszłoby wówczas do faktycznej legitymizacji tego, co już i tak się dzieje. A więc coraz mocniejszego – od czasu poprzedniego kryzysu finansowego – wychodzenia władzy monetarnej poza klasyczny, ścisły mandat, w formie luzowań ilościowych czy skupu papierów dłużnych swoich własnych rządów. Tak właśnie otworzy się nowy rozdział w dziejach banków centralnych. A także współczesnego kapitalizmu.
Mandat banku centralnego będzie – powiadają ekonomiści – coraz trudniejszy do pogodzenia z coraz bardziej palącymi wyzwaniami klimatycznymi. A mówiąc konkretniej – z coraz bardziej ambitnymi zielonymi celami, które chcą sobie (i innym) stawiać zachodnie rządy