Informacje, co szykuje Kreml, potrzebne były rządzącym II RP niczym tlen, bo wiedza ta mogła zadecydować o przyszłości państwa. Jednak ich zdobywanie okazywało się dla polskiego wywiadu zbyt trudne.

Afera z przejęciem e-mailowej korespondencji szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michała Dworczyka cały czas się rozwija. Według ostatniego rządowego komunikatu: hakerzy, najprawdopodobniej powiązani z rosyjskimi służbami specjalnymi, włamali się do co najmniej 4350 skrzynek e-mailowych, nie tylko polityków.
W grze wywiadów Rosjanie zdobyli nad polskimi służbami sporą przewagę i trudno zakładać, by dali ją sobie łatwo odebrać. Tradycyjnie więc utrzymuje się sytuacja, w której wszystko, co wydarza się za murami Kremla, pozostaje dla nas tajemnicą, za to Moskwa wie wszystko, co dzieje się w Warszawie.
Sowieckie szmaty
„Zabierzcie te sowieckie szmaty” – tak Józef Piłsudski, według wspomnień Wiktora Tomira Drymmera, miał skomentować dostarczone mu przez wywiad w 1926 r. plany mobilizacyjne Armii Czerwonej. Inne źródła nie potwierdzają, by marszałek wykazał się przenikliwością i rozpoznał doskonałą fałszywkę sporządzoną przez OGPU. Zakup dokumentów od informatorów mieszkających w Związku Radzieckim kosztował II Oddział Sztabu Generalnego („dwójkę”) 10 tys. dol. Ta spora kwota, za którą można było wówczas kupić willę z ogrodem na warszawskiej Ochocie, stanowiła jedynie niewielką część kosztów tej klęski.
Cztery lata wcześniej sowiecki wywiad rozpoczął operację pod kryptonimem MOCR-Trust. Szef OGPU Artur Artuzow stworzył zespół zdominowany przez specjalistów od wywiadu, którzy wywodzili się z państw nadbałtyckich i Polski. Kreatywnością wśród nich wyróżniali się: Łotysz Eduard Opperput oraz dwaj Polacy – Wiktor Steckiewicz i Ignacy Sosnowski. Dwaj ostatni kariery zaczynali w podziemnej organizacji POW, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zostali oficerami „dwójki”. Gdy aresztowano ich podczas misji na terenie bolszewickiej Rosji, na Łubiance osobiście przesłuchiwał ich Feliks Dzierżyński. W końcu obaj zgodzili się przejść na stronę komunistów. Zyski, jakie przynieśli nowym mocodawcom, w postaci zaplanowania operacji MOCR-Trust, okazały się nie do przecenienia.
Oto nagle na terenie Związku Radzieckiego, mimo wszechwładzy policji politycznej, zaczęła działać konspiracyjna organizacja – utworzyli ją monarchiści, niegdyś służący w carskiej armii. Wszyscy deklarowali chęć obalenia komunistów. Większość szczerze, zaś reszta (w tym całe kierownictwo organizacji) pracowała dla OGPU. Wysłannicy zakonspirowanego stowarzyszenia przedostali się do Estonii, gdzie udało się im nawiązać kontakt z tamtejszym wywiadem wojskowym. Wkrótce Tallin zainteresował sprawą „dwójkę”, a z kolei polski wywiad podzielił się informacjami z francuskim. Przez następne miesiące, przy pomocy polskiej ambasady w Moskwie oraz konsulatów w Leningradzie, Mińsku, Kijowie, Tbilisi oraz Charkowie, rozbudowywaliśmy siatkę wywiadowczą współpracującą z rosyjskimi monarchistami. Zbierane przez nią informacje przepływały przez rezydenturę Oddziału II Sztabu Generalnego w Tallinie, którą kierował kpt. Wiktor T. Drymmer. Ukoronowaniem jego pracy stało się pozyskanie planów mobilizacyjnych oraz operacyjnych Armii Czerwonej.
Dokumenty te byłyby bezcenne dla polskich sztabowców, gdyby zawierały prawdziwe informacje. Szok, iż tak nie jest, był ogromny. Przy czym wstrząsającego odkrycia nie dokonała strona polska. Wiosną 1927 r. Opperput przedarł się wraz z kochanką do Finlandii i oddał się w ręce tamtejszych władz. Przy okazji opowiedział fińskim wojskowym o swoim udziale w operacji MOCR-Trust. Wkrótce jej szczegóły znały tajne służby w całej Europie. „Krok ten wywołał głębokie zamieszanie w sztabach wielu armii oraz w szeregach rosyjskiej antybolszewickiej białej emigracji” – pisze łotewski historyk Ēriks Jēkabsons w opracowaniu „Eduard Opperput i jego rola w operacji sowieckiego wywiadu MOCR-Trust”.
Za sprawą błyskotliwej prowokacji sowiecki wywiad nie tylko faszerował tajne służby europejskich państw olbrzymią liczbą sprokurowanych przez siebie informacji, ale też dokładnie rozpracował siatki wywiadowcze ulokowane na terenie ZSRR. Największą klęskę poniosła „dwójka” – niemal wszyscy polscy szpiedzy działający w ZSRR zostali zdekonspirowani.
Przez stalinowski mrok
Po klęsce polskiego wywiadu powstała komisja mająca naświetlić jej przyczyny. Ale kierujący nią szef Wydziału Wywiadowczego Oddziału II Sztabu Generalnego ppłk Ludwik Bociański robił wszystko, by aferę zatuszować. Nie wskazano więc winnych, co spotkało się z aprobatą przełożonych. Co więcej – Wiktor T. Drymmer trafił do MSZ i wkrótce zaczął robić tam karierę.
Stało się tak za sprawą zmiany przez Warszawę koncepcji prowadzenia operacji wywiadowczych w ZSRR. Zreformowany i przemianowany w 1928 r. Sztab Generalny, już pod nazwą Sztabu Głównego Wojska Polskiego, przyjął założenie, że jego Oddział II będzie współpracował z MSZ, ponieważ próby odbudowy siatek szpiegowskich w Związku Radzieckim kończyły się porażkami. Pod rządami Józefa Stalina zapanował taki terror oraz donosicielstwo, że szpiegowanie było niemożliwe. Dlatego „dwójka” postanowiła się skupić na działalności obserwacyjnej prowadzonej z moskiewskiej ambasady oraz przez konsulaty.
Kiedy więc w 1931 r. Drymmer został dyrektorem Wydziału Personalnego MSZ, zajął się wymianą konsulów w Związku Radzieckim, skupiając na tym, żeby jego nominaci wywodzili się z korpusu oficerskiego. „Chodziło o wytworzenie przychylnego klimatu dla wywiadu, gdzie szef konsulatu nie zostałby odsunięty na boczny tor, przeciwnie – doceniano jego ewentualne doświadczenie wojskowe i brano pod uwagę osobiste ambicje, gdy jednocześnie zasadniczą pracę wykonywali inni oficerowie, zaopatrzeni często w pomocników w postaci szoferów lub woźnych” – tłumaczy Marcin Kruszyński w opracowaniu „Wywiad polski na terenie ZSRR (1921–1939). Wybrane zagadnienia”.
Należy oddać konsulom, iż z obowiązku pozyskiwania informacji wywiadowczych starali się wywiązywać, mimo licznych przeszkód. Jako dyplomaci posiadali możliwość przemieszczania się, a władze sowieckie zapraszały ich na manifestacje i wojskowe defilady. „W materiałach przechowywanych w Rembertowie znajdujemy wiele raportów konsulów polskich w ZSRR współpracujących z «dwójką», z podróży samochodowych po tzw. okręgu kompetencyjnym” – pisze Kruszyński.
Jednak oglądanie wsi oraz miast zza szyby auta nie przynosiło zbyt wielu ważnych wiadomości. Niewiele dawało się także wydedukować, przyglądając się z daleka sprzętowi wojskowemu. Niektórzy konsulowie zdobywali się więc na finezyjne przedsięwzięcia. Jan Karszo-Siedlewski przy konsulacie w Charkowie polecił zbudować kort tenisowy. Jak podkreślił w raporcie: „Dobry tenis z dobrymi, zagranicznymi piłkami, szklanką wina czy koniaku będzie dobrym pretekstem i atrakcją dla szeregu ludzi, dla obywateli sowieckich, jak i zagranicznych, którzy często chcą przyjść do nas, ale się boją, by ich nie posądzono o knowania”. Po przeniesieniu na placówkę w Kijowie ten sam konsul namówił „dwójkę”, by sfinansowała mu zakup dwuosobowej motorówki. Zabierał nią w rejsy po Dnieprze gości, by móc bezpiecznie toczyć z nimi rozmowy w cztery oczy. Aktywność Karszo-Siedlewskiego skończyła się nagle pod koniec 1935 r. Według zachowanych raportów Oddziału II – u konsula zdiagnozowano depresję, po czym odwołano go do Polski.
Kto komu wrogiem
Tworzona pod nadzorem Drymmera siatka była bardzo niedoskonała. Nie dość, że pozyskiwała informacje tyczące się realiów codziennego życia, to na dokładkę nie wszyscy konsulowie dobrze służyli sprawie. Niektórzy usiłowali podporządkowywać sobie oficerów „dwójki”, których wysyłano na placówki, aby pracowali pod przykryciem, udając np. personel pomocniczy. Bywało, że szefowie konsulatów usiłowali pozbywać się nawet konkurentów. „Tak było m.in. w przypadku porucznika rezerwy Mieczysława Pieniążka, wysłanego w 1932 r. do Charkowa w charakterze woźnego, który niejako na powitanie dowiedział się od konsula Adama Stebłowskiego, że jest całkowicie zbędny, a na przykrościach słownych niestety się nie skończyło” – relacjonuje Kruszyński. Konsul namówił jednego z podwładnych, aby oskarżył zakonspirowanego oficera „dwójki” o kradzież pieniędzy podczas sprzątania pokojów. Wymusił w końcu jego odwołanie do kraju.
Los Pieniążka nie należał do odosobnionych. Skierowany do pracy wywiadowczej w charkowskim konsulacie Ludwik Różański uskarżał się w raportach, że tak dociążono go obowiązkami, iż na szpiegowanie nie ma czasu. „Ja tu spełniam już rolę woźnego, stróża, palacza, służącego do wszystkiego” – skarżył się w zaszyfrowanej depeszy przełożonym z II Oddziału Sztabu Głównego.
Tymczasem OGPU, włączone w 1934 r. z polecenia Stalina w struktury NKWD, dobrze wiedziało, czym zajmują się polskie służby dyplomatyczne. Dlatego ambasadę w Moskwie oraz wszystkie konsulaty obserwowano z wielką starannością, dbając o to, aby za każdą osobą opuszczającą placówkę dyplomatyczną poszedł co najmniej jeden wywiadowca. Chwytano się przy tym różnych forteli. „Naprzeciwko polskiego konsulatu w Mińsku, gdzie w kamienicy na I piętrze znajdowało się mieszkanie, z którego obserwowano wchodzące i wychodzące z placówki osoby, na parterze urządzono świetnie zaopatrzony w produkty spożywcze sklep. Jako że na rynku radzieckim brakowało właściwie wszystkiego, ulica przez cały czas tętniła życiem. Przebywające tam rzesze osób miały więc utrudnić Polakom opuszczającym budynek zorientowanie się, kto właśnie zaczął ich śledzić” – pisze Kruszyński.
Za sprawą ścisłej obserwacji pracującym w konsulatach oficerom „dwójki” z wielkim trudem przychodził werbunek ludzi mieszkających w ZSRR. O pozyskaniu jako źródeł informacji osób przebywających w miejscach dla wywiadu najcenniejszych, jak otoczenie wysokich rangą polityków lub dowódców wojskowych, można było jedynie pomarzyć. Pomimo determinacji „dwójki” szpiegami pracującymi dla polskiego wywiadu zostawali zwykli obywatele nieposiadający dostępu do państwowych tajemnic.
Porucznik Zdzisław Miłoszewski, ulokowany w konsulacie w Charkowie, np. z dumą raportował, że zaczął dla niego pracować pewien student, którego zwerbował, bo ów „miał sporo znajomości wśród wojska i w fabrykach”. Równie „cennych” źródeł pozyskano więcej. „Na pewno szerokie pole do refleksji generalnie nad wywiadem w ZSRR daje działalność szefa placówki «E 10» (Stanisław Suchecki podpisujący się pseudonimem Jan Konopka), który znajdował czas na spotkania ze Stanisławem Szpakiem, ornitologiem!, pracującym w moskiewskim ogrodzie zoologicznym” – opisuje Marcin Kruszyński. „Ów ornitolog wyjeżdżał czasem z różnymi odczytami do okolicznych, podmoskiewskich wsi, z czego zdawał później relację Sucheckiemu” – dodaje.
Ślepi i inwigilowani
Zimą i wiosną 1940 r. w Paryżu przed komisją rejestracyjną Polskiego Rządu na Emigracji składali zeznania byli członkowie kierownictwa II Oddziału Sztabu Głównego oraz oficerowie wywiadu Korpusu Ochrony Pogranicza. Ze sporządzonych dokumentów wyłaniał się obraz kompletnej bezsilności. „Na terenie rosyjskim mieliśmy pięć placówek oficerskich, nastawionych głównie na osobistą pracę wywiadowczą, obserwacyjną” – napisał w sporządzonym wówczas raporcie ppłk Stefan Mayer, długoletni szef Wydziału Wywiadowczego „dwójki”. „Agencyjnie te placówki mogły działać jedynie okazjonalnie, wyjątkowo ze względu na niebywale trudne warunki na terenie sowieckim. W rzeczywistości istotnie placówki te dały nam znikomą ilość afer (informacji – red.) wywiadowczych, agencyjnych” – dodawał.
Pomocnik attaché wojskowego w Moskwie mjr Stanisław Maleciński podkreślał, iż „najcenniejszym źródłem informacji było studium prasy sowieckiej oraz radio-wywiad”, choć przecież gazety, jak i audycje radiowe w ZSRR znajdowały się pod kontrolą cenzury. „Co się tyczy tzw. dalekiego wywiadu, obejmującego głąb ZSRR, to można z czystym sumieniem stwierdzić, iż nie istniał on zupełnie. Wszelkie próby zorganizowania sieci agencyjnej zawodziły” – przyznawał. Ten obraz uzupełniały relacje pracującego w Biurze Szyfrów II Oddziału Sztabu Głównego mjr Bronisława Mikiewicza, który przyznał, iż pomimo usilnej pracy kryptologów nie udawało się rozszyfrowywać sowieckich depesz dyplomatycznych. O tym, co planowała Moskwa, „dwójka” nie wiedziała nic.
Strategii Stalina zupełnie nie potrafił przeniknąć również ambasador RP w Moskwie Wacław Grzybowski. Zadanie to przerosło go nawet wówczas, gdy w maju 1939 r. z funkcji ludowego komisarza spraw zagranicznych został zdjęty Maksim Litwinow, z pochodzenia Żyd, mocno optujący za sojuszem ZSRR z Wielką Brytanią przeciw III Rzeszy. Po tej spektakularnej dymisji szefem sowieckiej dyplomacji został przychylny Niemcom Wiaczesław Mołotow. Grzybowski w raporcie dla Becka napisał o nim, iż będzie na pewno prowadził politykę „na gruncie zdecydowanej wrogości do tzw. (…) «państw faszystowskich»”. Tymczasem po odsunięciu Litwinowa rozmowy o sojuszu sowiecko-niemieckim ruszyły z kopyta, co polski wywiad zupełnie przegapił. Podobnie jak to, że najbliższy doradca Becka w sprawach wschodnich – wicedyrektor Departamentu Politycznego MSZ ppłk Tadeusz Kobylański – został już w latach 20. zwerbowany przez OGPU, gdy pełnił w ambasadzie polskiej w Moskwie funkcję attaché wojskowego.
„Obserwacja (sowieckiego – red.) kontrwywiadu KRO wykazała, że T. Kobylański był nałogowym graczem w karty, lubiącym imprezy i zajmującym się przy tym spekulacją. Ponieważ taki zestaw cech zawsze budzi zainteresowanie służb specjalnych, KRO OGPU miało uznać go za obiecującego kandydata do pozyskania” – relacjonuje wnioski płynące z ujawnionych przez rosyjskich historyków dokumentów Marek Świerczek w opracowaniu „Sowiecka infiltracja wywiadowcza polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych”.
Skłonność do rozrzutnego życia nie stanowiła jedynej tajemnicy skrywanej przez Kobylańskiego. Sowieckim tajnym służbom pomógł odkryć kolejną bohater operacji MOCR-Trust Ignacy Sosnowski, który znał Kobylańskiego. „Stwierdził, że attaché jest gotów do współpracy z czekistami, gdyż ma nie tylko poważne długi, lecz także jego małżonka, która prowadzi rozwiązły tryb życia, ma wygórowane oczekiwania finansowe, w związku z czym T. Kobylański poszukuje dodatkowego źródła zarobkowania. Dodał przy tym, że T. Kobylański miał być w nim homoseksualnie zakochany, co miało ułatwić pozyskanie” – pisze Świerczek.
Co ciekawe, rozrzutność oraz homoseksualne skłonności ppłk. Tadeusza Kobylańskiego znane były „dwójce”. Wspominał o nich w raportach choćby kpt. Jerzy Niezbrzycki, gdy w 1931 r. Kobylański został radcą w Poselstwie RP w Bukareszcie. „Atmosfera przesiąknięta erotyzmem, dominuje homoseksualizm” – depeszował do Warszawy Niezbrzycki, sugerując jasno, o które osoby chodzi. Jednak lubiący hazard i mężczyzn podpułkownik został wkrótce ulubieńcem nowego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka i kontrwywiad dał mu spokój, mimo iż był idealną osobą do zwerbowania dla tajnych służb. Tym sposobem polska strona o planach sowieckich nie wiedziała nic, natomiast Kreml o tym, jakie są plany ministra Becka, wiedział najprawdopodobniej wszystko.
Bezbronni jak dzieci
W połowie 1938 r. stało się jasne, że trwa już wielka gra, której stawką było być albo nie być II Rzeczpospolitej. Ze strony Warszawy prowadził ją niemal jednoosobowo Józef Beck. To na niego naciskał Adolf Hitler, chcąc przekonać Polskę do wspólnej krucjaty przeciw Związkowi Radzieckiemu. Beck ani nikt w Warszawie nie brał na poważnie opcji sojuszu z III Rzeszą i zgody na zepchnięcie do roli państwa satelickiego Niemiec. Beck więc kluczył i grał na zwłokę, ale wiadome było, iż cierpliwość Führera w końcu się wyczerpie. W takiej sytuacji Polska miała szansę na przetrwanie jedynie, gdyby zostały spełnione dwa warunki: Wielka Brytania i Francja zechciały walczyć w jej obronie, zaś Związek Radziecki zachował co najmniej życzliwą neutralność.
Zdobycie wiedzy, co planują Sowieci, było więc sprawą priorytetową. Zwłaszcza że wielokroć dawali dowody, iż zapewnieniom ich przywódców nie można ufać. Polski wywiad miotał się rozpaczliwe, chwytając się wszelkich sposobów, by pozyskiwać informacje. Ale zadanie zinfiltrowania totalitarnego państwa go przerastało. Jako że nie udawało się werbować szpiegów wśród sowieckich obywateli, wiosną 1939 r. zaczęto podejmować samobójcze próby przerzucania przez granicę własnych szpiegów. Już tylko przeniknięcie do ZSRR okazywało się czymś prawie niemożliwym. Sowieckiej granicy broniły kolczaste zasieki, za którymi ciągnął się pas zaoranego pola, potem systemy alarmowe oraz bunkry strażnicze. Jednocześnie obowiązek informowania władzy o pojawieniu się obcych nałożono na wszystkich mieszkających w pasie od granicy do 180 km w głąb ZSRR.
Pomimo to Polacy podejmowali kolejne próby. „Została postawiona zasada pracy grupami agentów, po 3 do 12, śmiałych, uzbrojonych, sprawnie władających bronią, często z psami, specjalnie tresowanymi do rzucania się na ludzi na sygnał i bez szczekania. W ten sposób grupa, zaopatrzona oprócz środków walki w nożyce do cięcia drutów, aparaty fotograficzne, specjalne obuwie do przekraczania zabronowanych pasów, częstokroć gumowe łodzie, liny do przeciągania się przez wodę, miała widoki powodzenia” – zeznawał przed komisją rejestracyjną szef wywiadu Korpusu Ochrony Pogranicza mjr Jan Gurbski. Takie właśnie specjalne grupy operacyjne wysyłano na szaleńcze akcje. Za największy sukces wywiadu uznano porwanie latem 1939 r. wartownika z Dnieprowskiej Flotylli Rzecznej. Po sześciu dniach prób przemycono go w końcu przez granicę. Jego zeznania miały jakoby pozwolić na szczegółowe rozpracowanie całej flotylli. Takie lokalne sukcesy oznaczały tylko tyle, że gdy 23 sierpnia 1939 r. w Moskwie ministrowie spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop i Wiaczesław Mołotow podpisali pakt oznaczający oficjalne rozpoczęcie współpracy III Rzeszy i Związku Radzieckiego, szefostwo II Oddziału Sztabu Głównego oraz polskiego MSZ zostały totalnie zaskoczone.
Nie potrafiono określić, co pakt dwóch mocarstw oznacza dla Polski. Nawet zobowiązany do bycia człowiekiem szczególnie zorientowanym w polityce Kremla ambasador Grzybowski w liście wysłanym 29 sierpnia z Moskwy uspokajał Becka, że nic ważnego się nie stało. „Ribbentrop, stwierdziwszy w Moskwie możliwość jedynie nader ograniczonych konsekwencji politycznych zamierzonego paktu, miał do wyboru pomiędzy dwoma smutnymi alternatywami: podpisanie układu o nieistotnej wartości politycznej dla Niemiec albo skandal w postaci wyjazdu bez podpisania. Niemcy postawiły na kartę efektu i efekt ten zawiódł” – oceniał Grzybowski. Jak bardzo się mylił, wszyscy przekonali się wręcz błyskawicznie, bo 17 września 1939 r.
Nie potrafiliśmy określić, co pakt Ribbentrop -Mołotow oznacza dla Polski. Nawet zobowiązany do bycia człowiekiem szczególnie zorientowanym w polityce Kremla ambasador Grzybowski w liście wysłanym 29 sierpnia z Moskwy uspokajał, że nic ważnego się nie stało