Pełna obsada wozu to sześciu strażaków. Ale nie ma grafików i gwarancji, ilu ludzi dobiegnie. Bywało, że jechali we dwóch. W ubiegłym roku licząca 22 osoby Ochotnicza Straż Pożarna w Lesznie zanotowała przeszło 130 interwencji
Darek wstąpił do Ochotniczej Straży Pożarnej w Lesznie pod Warszawą w 1998 r. i służył w niej przez kilka lat. Jak wspomina, próbował machnąć na to ręką, bo miał na głowie pracę zawodową i rodzinę. Ale go ciągnęło – i to jak. Przed rokiem wrócił, by prowadzić tutejszą młodzieżową drużynę pożarniczą, a sam właśnie na nowo zdał egzaminy. – I od tygodnia jestem strażakiem – mówi z dumą Darek. Bez ukończenia kursów nie można wyjechać na akcję. Najpierw są egzaminy z teorii, następnie testy sprawnościowe: wchodzenie po drabinie na wysokość 20 m, bieżnia (tempo 9 km/h przez 6 minut), dalej rower i podnoszenie 20 razy strażackiego młota. I na koniec przejście komory dymowej, w pełnym oprzyrządowaniu. – To ostatnie było mocnym przeżyciem. Dym, hałas, widoczność niemal zerowa. Małe, wąskie pomieszczenia. Trzeba zdejmować aparat powietrzny, by się przecisnąć. W ostatnich trzech minutach skończyło mi się powietrze w aparacie. Szok, maska na twarzy zaparowała. Opanowując strach, myślałem, co dalej. To uczy pokory – wspomina Darek.
Dlaczego postanowił wrócić? – Wie pani, to o tych ludzi chodzi – mówi, wskazując na kolegów z jednostki, czyli druhów (jak oficjalnie nazywają się strażacy OSP). I wspomina swoją pierwszą akcję po zdobyciu uprawnień. – Siedzę w domu u brata, pijemy kawę, gadamy sobie. I nagle sygnał syreny. Jednocześnie przychodzi powiadomienie na telefon – opowiada. Okazało się, że ktoś próbował spalić stary narożnik na dzikim wysypisku śmieci. – Gwarantuję pani, że gdyby teraz syrena zawyła, w półtorej minuty bylibyśmy gotowi i już by nas tu nie było.
Pozostało
91%
treści
Reklama