Kołchozowe pochodzenie dawało Łukaszence przewagę. Przeciwnicy nim gardzili i nie doceniali go. I zwykle z nim przegrywali. Radził sobie, dopóki był popierany. Ale gdy w dojrzewającym politycznie społeczeństwie znalazła się masa krytyczna, pogubił się, stracił pewność siebie, a utrata władzy stała się kwestią czasu.

Alaksandr Łukaszenka w 1994 r. podbił serca Białorusinów, bo myślał tak jak oni. Krzyczał, że wszyscy wkoło kradną, że złodziei trzeba rozliczyć, a jak już doszedł do władzy, przed kamerami telewizji rugał urzędników. Nikt na Białorusi nie wiedział wtedy, jak wygląda normalne państwo. Bo i skąd można to było wiedzieć w kraju, dla którego do niedawna jedynym oknem na świat były numery polskiej „Przyjaciółki” albo Polskie Radio, a i to tylko pod Grodnem i Brześciem. Kraju, w którym nie było dysydentów i który w zasadzie ominęła pieriestrojka, bo gdy w centrum wiał wiatr zmian wpuszczony przez Michaiła Gorbaczowa, opiewany przez Scorpionsów „wind of change”, Mińskiem wciąż rządzono po breżniewowsku.
Dlatego właśnie ludyczny, knajacki często Łukaszenka zdołał – wbrew wszystkim i wszystkiemu – rozbić w pył w wyborach prezydenckich nomenklaturszczyka Wiaczasłaua Kiebicza (81 proc. głosów w drugiej turze). A gdyby Kiebicz na swoją korzyść nie podkręcił nieco wyników pierwszej tury, w której oficjalnie na jego rywala, 39-latka z charakterystyczną fryzurą, zagłosowało 46 proc., być może wybory rozstrzygnęłyby się już wtedy.
Przez długie lata panowania jedno, czego nikt Łukaszence nie odmówił, to polityczna intuicja. Nie chodzi tu tylko o kołchozowy spryt, który wyśmiewała opozycja, ale realne rozumienie, może częściej podświadome niż świadome, procesów rządzących polityką. Ba, to kołchozowe pochodzenie dawało nawet Łukaszence przewagę. Przeciwnicy nim gardzili i nie doceniali go. I zwykle z nim przegrywali.
Łukaszenka ma w sobie coś z biespriedielszczika, jak po rosyjsku nazywa się człowieka grającego nieczysto. Własną, dającą mu dyktatorską władzę konstytucję przeforsował, bo przechytrzył parlament, który poszedł z nim na układ wynegocjowany przy rosyjskim pośrednictwie. Od Rosjan przez ponad dwie dekady dostawał tanie surowce energetyczne, które stały za białoruskim cudem gospodarczym lat 2000., w ramach programu, który ekonomiści z Mińska – w nawiązaniu do przeznaczonej dla Iraku Saddama Husajna akcji ONZ „ropa za żywność” – nazywali „ropa za pocałunki”. W zamian za wsparcie Łukaszenka dawał Kremlowi obietnice szybkiej integracji, powołania nowego państwa, które choć w części wyleczyłoby bóle fantomowe samych Rosjan. Wielokrotnie sprzedawał im to samo. Dowodem niech będzie fakt, że punkty integracyjnego planu Dmitrija Miedwiediewa, który na przełomie 2019 i 2020 r. bezskutecznie próbowała narzucić Moskwa, to wypisz wymaluj niezrealizowane postanowienia układów z końca lat 90.
Wszystkim mówił to, co sami chcieli usłyszeć. Czasem jego fantazja prowadziła go w dziwne rejony, jak na początku rządów, gdy w rozmowie z „Handelsblattem” chwalił państwotwórcze osiągnięcia Adolfa Hitlera, co niemiecka gazeta z zażenowaniem wycięła, ale dział prasowy prezydenta bez mrugnięcia okiem opublikował. Na Wschód sprzedawał opowieść, że Białorusini i Rosjanie to w zasadzie jeden naród ze wspólną ojczyzną, a on sam jest tarczą na pierwszej linii chroniącą Rosję przed zachodnią inwazją. Z samym Zachodem w krótkich, choć regularnie nadchodzących okresach odwilży wolał grać rosyjskim zagrożeniem i bajkami o prywatyzacji, dywersyfikacji i modernizacji. Powiew zmian wyczuwał bezbłędnie. Tak było w latach 80., gdy wykorzystywał pieriestrojkowe nowinki do modernizacji zarządzanego przez siebie państwowego gospodarstwa rolnego Haradziec, jak i później, gdy w okolicach 2006 r. zorientował się, że jakąś formę liberalizacji gospodarki trzeba jednak zaproponować.
To wtedy wymyślono Park Wysokich Technologii (PWT), gdzie w kolejnych latach powstało mnóstwo rewelacyjnych projektów z branży teleinformatycznej, z których najbardziej znana jest gra MMO „World of Tanks”, reklamowana nawet na kadłubach samolotów latających w barwach Bieławii. Zadaniem numer jeden dyplomacji stało się nawiązywanie relacji handlowych i wyszukiwanie odbiorców dla rodzimej produkcji. Białorusini wyszli z nędzy lat 90. i zaczęli rozglądać się po otoczeniu, więc Łukaszenka chciał im dać małą stabilizację. Przed wyborami 2010 r. obiecał osiągnięcie pułapu 500 dol. średniej pensji. Antyłukaszenkowski Mińsk śmiał się z tych obietnic, a wierzących w nie nazwał adwentystami dolara pięćsetnego. Wkrótce po sztucznie pompowanym dobiciu do 500 dol. gospodarka nie wytrzymała i zareagowała hiperinflacją. Mińsk miał rację, ale większość wciąż mieli adwentyści. Łukaszence nie wyszło, choć wyczucie społeczne wciąż mu dopisywało. Wyglądanie – jak mawiają Białorusini – czarki i skwarki, minidobrobytu z wakacjami w Turcji i zachodnim autem pod blokiem było powszechne.
Sprawnie rozegrał konflikt na Ukrainie. Połączył nieprawdziwym związkiem przyczynowo-skutkowym demokratyczną rewolucję godności lat 2013–2014 z wybuchem wojny, pomijając czynnik rosyjskiej agresji. Przekonał naród – po raz ostatni – że pragnienie demokracji kończy się kacem świszczących kul. Zachodowi udowadniał, że Białoruś stała się dawcą stabilności w regionie, skoro to w Mińsku wynegocjowano dwa rozejmy. Wszyscy uwierzyli w sytuacyjną neutralność Białorusi, choć było w niej więcej sprawnego PR niż faktów. Patrzcie – mawiał Łukaszenka – jesteśmy jedynym krajem europejskiej części ZSRR, który uniknął wojny. Bałtów pomijał w tej opowieści milczeniem, ale reszta się zgadzała. Rosja miała Czeczenię, Gruzja – Abchazję i Osetię, Mołdawia – Naddniestrze, Ukraina – Donbas, a Azerowie i Ormianie pobili się między sobą. I tylko białoruska wieś spokojna i wesoła. Wiecie, komu to zawdzięczacie – czasem dopowiadał, a czasem nie. W wyborach 2016 r. praktycznie nie miał opozycyjnego kontrkandydata. Wygrałby je w cuglach nawet, gdyby ich nie sfałszował.
Stopniowo jednak tracił legitymację społeczną – pisałem o tym choćby jesienią 2019 r. – ale tąpnięcie nastąpiło, gdy przyszła pandemia. Gdy spanikowani ludzie obserwowali, jak koronawirus zbliża się do granic kraju, Łukaszenka kazał im chodzić do pracy i szkół, jak gdyby nigdy nic, i walczyć z zarazkami piciem wódki i jazdą traktorem. Pierwsze ognisko COVID-19 pojawiło się na Wydziale Stosunków Międzynarodowych Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego, gdy po feriach z domów wrócili studenci z Iranu. To elitarne miejsce, naukę pobierają tam dzieci białoruskiej śmietanki. Być może to właśnie dysonans między covidową rzeczywistością a opowieściami o wódce i traktorach sprawił, że po raz pierwszy w historii wyzwanie Łukaszence chciały rzucić w wyborach aż dwie osoby z samego środka systemu: wieloletni szef Biełgazprombanku Wiktar Babaryka i twórca sukcesu PWT Waleryj Capkała. Żadnego z nich do wyborów nie dopuszczono, ale nie w tym rzecz: system pokazał mu żółtą kartkę.
A potem stało się to, co się stało. Setki tysięcy ludzi na ulicach, wybuch społeczny, jakiego nikt na Białorusi nie oczekiwał. Jeden z rosyjskich publicystów parę miesięcy wcześniej przekonywał mnie w prywatnej rozmowie, że w tej części Europy na ulice się nie wychodzi. A jednak się wychodzi, a gdy to się stało, Łukaszenka zaczął się miotać. Gdy pięć lat temu przekonywał, że gwarantuje może tandetną, ale jednak jakąś stabilność w świecie pełnym Donbasów, wielu Białorusinów mniej lub bardziej chętnie przyznawało mu rację. Gdy nawoływał, by zrezygnować ze smartfonów, bo Amerykanie podsłuchują, u cyfrowych tubylców ery Netflixa i Tik-Toka wzbudził tylko politowanie. A kiedy biegał przed swoim mińskim pałacem z kałasznikowem w ręku, śmiali się z niego już nawet chroniący go milicjanci, najwierniejsi z wiernych, co można było usłyszeć na jednym z wrzuconych do sieci filmików. Łukaszenka zawsze był przaśny, ale to poczucie oddalenia od zmieniającego się, westernizującego się społeczeństwa jeszcze nigdy nie było tak silne.
Ten brak wyczucia zaczął się przekładać na realne błędy polityczne. W powyborczy wieczór na ulice Mińska wyszło sporo ludzi, ale bunt wybuchł na dobre dopiero wtedy, gdy Łukaszenka nakazał zorganizowanie masowych łapanek, a schwytanych torturowano na komendach. Ten błąd jeszcze mu jakoś uszedł na sucho, lecz tylko w bezpośrednim znaczeniu, bo po kilku miesiącach protesty wygasły. Tyle że białoruski przywódca, wcześniej potrafiący lewarować naciski Moskwy umizgami do Zachodu, stracił na to szansę. Moskwa wzięła na wstrzymanie z żądaniami szybszej integracji, bo nie zamierzała dobijać rannego Łukaszenki. W optyce Władimira Putina najlepszym przywódcą Białorusi byłby Łukaszenka maksymalnie osłabiony, zdany na łaskę i niełaskę Kremla. Ale przyjdzie czas, gdy Rosjanie wystawią rachunek za niemal bezwarunkowe poparcie, jakie okazują Łukaszence, które notabene nie jest dla samej Rosji zupełnie bezkosztowe, jeśli wziąć pod uwagę jej wizerunek, choćby wśród samych tylko Białorusinów.
Kulminacją tej utraty wyczucia była afera z Ryanairem. Intencja wydaje się dość czytelna. Porwanie blogera Ramana Pratasiewicza to zuchwałe pokazanie, że żaden polityczny emigrant nie jest bezpieczny. Możecie siedzieć w swoich Europach, ale ojczyzna o was pamięta i wcześniej czy później się zemści. Łukaszenka ma się za co mścić – to Pratasiewicz był redaktorem naczelnym telegramowego serwisu Nexta, gdy założony przez Sciapana Puciłę kanał miał ambicję wodzenia ludu na barykady.
Pytanie, czy złapanie bynajmniej niepierwszoplanowego bohatera ruchu protestu uzasadnia koszt w postaci pogłębienia przepaści między Mińskiem a Zachodem, co jeszcze bardziej stawia dyktatora w sytuacji sam na sam z Putinem. Łukaszenka z poprzedniego szczytu represji w 2011 r. miałby chyba wątpliwości, skoro nie zdecydował się na tak masowe prześladowania jak obecnie. Łukaszenka AD 2021 rozmienia na drobne nawet poprzednie sukcesy. Informatycy hurtowo uciekają z PWT do sąsiednich krajów, a Bieławia w liberii „World of Tanks” wkrótce będzie mogła latać co najwyżej do Moskwy.
Zasadne wydaje się pytanie o przyczyny. Wiekiem, prowadzącym do niezrozumienia zmieniającej się rzeczywistości w erze szybkich przemian technologicznych, nie da się wszystkiego wytłumaczyć. Mieszkańcy Zimbabwe też mają telefony z internetem, a jednak Robert Mugabe rządził do 93. roku życia, zresztą obalony przez wojsko, a nie lud. Statystyczna światowa głowa państwa ma obecnie 65 lat. Na tym tle 66-letni Łukaszenka nie jest przecież stary, w dodatku cieszy się niezłą formą fizyczną. Czyżby odcięcie od informacji? Prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz stracił kontrolę nad sytuacją, gdy po 2012 r. jego rosnący w siłę syn z kolegami zaczął go odgradzać od doradców i niezależnej analityki. Z drugiej strony Łukaszenka nigdy nie był typem przywódcy, który by chętnie słuchał alternatywnych opinii. Może więc wyjaśnienie jest prostsze. Łukaszenka nigdy nie miał do czynienia z sytuacją, w której przeciw niemu byłaby większość narodu. Dopóki był popierany, radził sobie bez trudu. A gdy w dojrzewającym politycznie społeczeństwie znalazła się masa krytyczna, skatalizowana przez pandemię, pogubił się, stracił pewność siebie, a utrata władzy stała się kwestią czasu.