Lejtmotywem tekstów futurologicznych jest dziś fundamentalna zmiana, jaką niesie światu pandemia. Być może jednak choroba zmieni tak wiele, że wszystko zostanie po staremu

Wpisanie w wyszukiwarkę Google w języku angielskim frazy „Pandemia zmieni świat” daje 358 tys. wyników. Fraza o znaczeniu przeciwnym daje ich tylko osiem. To kończy spekulacje na temat tego, ilu z was podzieli opinie wyrażone w tym artykule. Prawdopodobnie nikt.
I nie jest to dziwne. Przecież to jasne, że pandemia zmieni świat. Ba, zmienia go na naszych oczach. Weźmy fenomen pracy zdalnej. Nie było jej i jest. Proszę – zmiana. Rozproszone łańcuchy dostaw okazały się kruche. Następuje więc regionalizacja i deglobalizacja. Szalona masowa turystyka też już nie powróci. Kolejne zmiany. Albo podejście do roli państwa. Oddawało pole rynkom, a teraz – gdy zawiodły – ratuje nasze życie. Jest w ofensywie i nie odda im zdrowotnej parafii we władanie. Żeby tylko zdrowotnej. Teraz to ono pokaże biznesowi, gdzie szukać rentowności. Samo też zacznie robić biznesy. Zmiana? Zmiana. A wolność jednostki? I ta ulega pandemicznej redefinicji. Okazuje się, że nie jest absolutna. Wspólnota jest ważniejsza. Stąd lockdowny i brak prawdziwego (skutecznego) przeciw nim buntu. Zmiana. I szerzej – geopolityka. Żywotna, choć autokratyczna Azja radzi sobie z wirusem o wiele lepiej, pokazując miejsce w szeregu demokracjom Europy i USA. Chiny nie są tylko kandydatem do roli dyktującego warunki gry mocarstwa. One właśnie się nim stały. I znów zmiana.
Tak więc pandemia zmienia świat. To oczywista oczywistość. Cóż, nie dla mnie.

Mitotwórcze pandemie

Mamy dobrze opisaną przez psychologów tendencję, by w otaczającej nas rzeczywistości dopatrywać się wzorców i prawidłowości. W ten sposób nasz umysł porządkuje świat, tworząc mapę, która umożliwia nam egzystencję. Jest ona dalece niedoskonała, ale bez niej nie bylibyśmy w stanie podejmować żadnych decyzji. Dzięki tym wzorcom produkujemy też spójną narrację, którą wykorzystujemy do zrozumienia naszego miejsca w świecie jako zbiorowości. W narrację tę automatycznie wpisujemy nagłe, nieoczekiwane wydarzenia o dużym i natychmiastowym wpływie na nasze życie – zwłaszcza te bolesne, jak pandemia. Dla naszego umysłu pandemia po prostu musi oznaczać coś więcej, nawet gdyby była wyłącznie przypadkowym i krótkotrwałym zaburzeniem bez realnego wpływu na długofalowy bieg wydarzeń.
Dlaczego? Bo przecież wszystkie dotychczasowe pandemie oznaczały zmiany, wywracały stare porządki, tworzyły nowe. Weźmy dżumę, która dotknęła Bizancjum w połowie VI w. za panowania cesarza Justyniana I Wielkiego, a potem z różnym nasileniem powracała w Europie przez kolejne dwa stulecia, niszcząc to, co w okresach spokoju udało się odbudować. Zabiła w sumie – w zależności od szacunków – nawet do 100 mln ludzi. Liczba ta robi olbrzymie wrażenie, gdy uświadomimy sobie, że populacja całej Ziemi wynosiła wtedy 200 mln. Przerażające opisy cierpień ofiar choroby przedstawił Prokopiusz z Cezarei w „Historii sekretnej” – opisywał jęczących z bólu ludzi, pogrążonych w majakach i gorączce, z obrzękami w pachwinach i za uszami. Pili wywary z dziwnych roślin i zdobili szyje amuletami odstraszającymi chorobę. Dla Jerzych Ziębów tamtych czasów, znachorów i naciągaczy dżuma z całą pewnością oznaczała zmianę – nastały dla nich złote lata. Dla Bizancjum zaraza oznaczała załamanie się handlu i osłabienie militarne, które pozwoliło przejąć Arabom odległe terytoria w Egipcie i Syrii.
Historycy twierdzą, że plaga Justyniana przyspieszyła proces wyłaniania się pierwszych postimperialnych struktur państwowych. Po okresie politycznej centralizacji ze stolicą w Rzymie, a potem w Konstantynopolu, nastała era fragmentacji. Nadszedł czas Gotów, Franków, Anglosasów – ich państw i państewek. Oraz utrwalania się dominacji chrześcijaństwa oraz islamu, bo apokaliptyczny klimat zarazy zwrócił ludzi w stronę Boga.
Równie doniosłe zmiany można wskazać jako następstwo średniowiecznej plagi czarnej śmierci (XIV w.), grypy hiszpanki sprzed stu lat, nie pomijając przy tym epidemii, które w międzyczasie w XV w. wywołali w obu Amerykach europejscy kolonizatorzy. To nie tylko w wyniku brutalności konkwistadorów, a głównie w wyniku ospy, odry i dżumy zmarło do 90 proc. mieszkańców tych kontynentów. Dzisiaj spekuluje się, że oszałamiające tempo, w jakim wymierali, spowodowało ochłodzenie klimatu – ziemie uprawne porosły drzewami, które pochłaniały więcej CO2 z atmosfery.
Dlaczego pandemia COVID-19 miałaby być mniej doniosła w skutkach?

Nos Kleopatry

Zanim uznamy pytanie za retoryczne, zastanówmy się, czy przeszłe pandemie nie wydają nam się tak istotne dla dziejów, bo po prostu obrosły mitami? Im plaga odleglejsza, tym mocniej opieramy się na relacjach dawnych kronikarzy, którym daleko było do obiektywizmu. Pisali w stanie rozemocjonowania, byli uczestnikami zdarzeń. Co więcej, często zależało im na efekcie i uciekali się do hiperboli.
Ich relacje z czasem można i trzeba jednak weryfikować. Bo czy np. naprawdę w szczycie plagi Justyniana umierało w Konstantynopolu 10 tys. osób dziennie, jak pisał Prokopiusz? Archeolodzy wielokrotnie próbowali potwierdzić te rewelacje – bezskutecznie. Może zatem dżuma nie zabiła 100 mln ludzi, a – jak głoszą najnowsze szacunki – 15 mln. A jeśli tak, to czy można jej przypisywać kluczowe znaczenie dla biegu historii? Może była tylko jednym z wielu strumieni zlewających się w wartką rzekę historycznego zwrotu?
I faktycznie – im bliżej przyjrzymy się pojedynczym zdarzeniom, nawet tym gwałtownym i rozległym, tym łatwiej dojdziemy do wniosku, że były tylko jednym z wielu czynników kształtujących dzieje. Skąd np. wziął się świat współczesny, z jego nauką, technologią, wolnymi rynkami, demokracją? Z oświecenia, można by rzec. Ale czy bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy, bez krwawej rewolucji francuskiej? Oto prawdziwy kandydat na „gamechangera”. A przecież i rewolucja francuska miała cały zespół przyczyn. Hasło w Encyklopedii Britannica podaje ich sześć: niezadowolona i odcięta od wpływów politycznych burżuazja, chłopstwo buntujące się przeciw feudalizmowi, wyjątkowo szerokie we Francji czytelnictwo wywrotowych filozofów, wyczerpujący dla budżetu udział Francuzów w rewolucji amerykańskiej, wysoka populacja kraju dotknięta w 1788 r. klęską nieurodzaju i utrata przez monarchę boskiego nimbu. Encyklopedyści zaznaczają, że wymieniają tylko te przyczyny, co do których nie ma badawczych kontrowersji. Która z nich była decydująca?
Wybierzmy dowolną i przedstawmy ją jako ważniejszą od samej rewolucji. Doszycie do naszego wyboru przekonującej argumentacji będzie dziecinnie proste, bo każde najważniejsze wydarzenie ma zespół krzyżujących się przyczyn, które także można uznać za najważniejsze wydarzenia. Jakże moglibyśmy zignorować którekolwiek z nich, zwłaszcza dziś, gdy fizyka uczy nas o efekcie motyla, gdy to machnięcie skrzydłami przez tego owada w Polinezji wywołuje huragan w Teksasie? Detal może robić różnicę. Już Błażej Pascal mawiał, że „gdyby nos Kleopatry był krótszy, inne byłoby oblicze świata”. Ale nos czy może ucho? Kto wie, na punkcie której części ciała królowej Egiptu szalał bardziej Cezar, a na punkcie której Marek Antoniusz? Każda hierarchia istotności, którą przypisujemy historycznym zdarzeniom i zjawiskom, jest subiektywna, czego świadectwem są rozmaite dostępne w sieci listy zdarzeń, które zmieniły świat.
Niektóre na czele stawiają wynalazki, jeszcze inne wojny albo prądy ideowe – i wszystkie w jakiejś mierze mają rację. Na stronie thetoptens.com, umożliwiającej internautom głosowanie w rozmaitych rankingach, za najważniejsze wydarzenie uznano Amerykańską Deklarację Niepodległości. Dlaczego akurat ją? Zapewne dlatego, że jest to strona trafiająca głównie do Amerykanów – ale nie łudźmy się, że jakikolwiek inny ranking, choćby i przygotowany przez najwybitniejszego historyka, jest pozbawiony skaz. Każde odczuwalne, rozbudzające emocje wydarzenie może być kręgosłupem wielkiej narracji. Wszystko zależy od opowiadającego.
Jesteśmy więc pewni, że pandemia COVID-19 zmieni świat nie do poznania? Twierdzimy tak, bo jesteśmy w centrum wydarzeń. Dotykają nas one boleśnie. Umierają nasi bliscy, upadają firmy. Wszystko wokół nas krzyczy: wirus, wirus, wirus. Omnipotentny. Zarazek jawi się jako przyczyna wszystkiego. Gdyby nie koronawirus, Klaus Schwab, twórca Światowego Forum Ekonomicznego, nie nawoływałby do Wielkiego Resetu, Unia Europejska nie wprowadzała wielkiego planu odbudowy, a Joe Biden nie pompował do gospodarki 2 bln dol. z okładem, prawda? No właśnie, niekoniecznie. Nawet ja w swoich tekstach sugerowałem, że w wyniku pandemii trwałej zmianie ulegnie nasze podejście do konsumpcji – w wyniku namysłu, na który mamy czas w trakcie lockdownu, zracjonalizujemy ją, ucząc się kontrolować zakupową kompulsję. Dzisiaj mam wątpliwości, czy jeśli rzeczywiście tak się stanie, będzie to naprawdę zasługą pandemii.
Im bliżej przyjrzymy się pojedynczym zdarzeniom, nawet tym gwałtownym i rozległym, tym łatwiej dojdziemy do wniosku, że były tylko jednym z wielu czynników kształtujących dzieje

Rien, czyli nic

Relacje między ludźmi to co innego niż relacje pomiędzy obiektami fizycznymi, w których określone substraty dają konkretne produkty. W świecie ludzi panuje skrajna nieprzewidywalność. Owszem, każde ludzkie działanie uruchomia ciąg zdarzeń, ale jakich – to zależy od niezliczonej ilości zmiennych. Można dzisiaj zastanawiać się, czy gdyby Gavrilo Princip postanowił zamordować arcyksięcia Franciszka Ferdynanda poza granicami Serbii, I wojna światowa wybuchłaby 28 lipca 1914 r. a nie, dajmy na to, w grudniu? I czy w ogóle by wybuchła. Możliwe że poszukiwanie pretekstu do jej wypowiedzenia (zamach był tylko pretekstem) trwałoby dłużej, a w międzyczasie stałoby się coś, co utrwaliłoby (przynajmniej tymczasowo) światowy pokój. To samo słowo i gest może wywoływać radość bądź ból, ten sam strzał może być przyczyną tragedii jednostki albo tragedii całej ludzkości.
Naturalne zjawisko, takie jak trzęsienie ziemi w jednym kraju – np. w Indonezji – prowadzi do klęski, a w innym – np. w Japonii – jest zaliczane do wydarzeń powszednich i relatywnie niegroźnych. Decyduje o tym nie sama szerokość geograficzna, lecz różnice między instytucjami i technologią, pochodnymi ludzkiego działania. Efekty zdarzeń przypadkowych i zamierzonych, efekty świadomych wyborów ludzi czy bożych dopustów zależą od kontekstu, przy czym i sam kontekst bywa niepowtarzalny („Nic dwa razy się nie zdarza…” pisała Szymborska). Trudno więc z góry zakładać, że wiadomo, jaki będzie skutek nie tylko pandemii, ale i niewielkiej podwyżki cen biletów metra. To ostatnie wywołało w 2019 r. masowe protesty w Chile. Kto by się spodziewał…
I ta właśnie nieprzewidywalność biegu historii sprawia, że jednoznaczne uznanie pandemii za punkt przełomu w dziejach jest na wyrost. Chwilowe być może i cząstkowe zmiany, które wywołuje, bierzemy za coś trwałego. Jesteśmy jak król Ludwik XVI à rebours, który 14 lipca 1789 r., w dniu zdobycia Bastylii, zapisał w dzienniku słowo „rien”, czyli nic. Nic się nie stało. A to właśnie wtedy wybuchła rewolucja francuska, w której w końcu stracił głowę. On zdarzeń skrajnie nie docenił, my je (być może) przeceniamy. Kto wie, czy nie skrajnie przeceniamy, bo rzadko kiedy uczestnik wydarzeń jest w stanie tak silnie i skutecznie się od nich zdystansować, by móc – gdy te jeszcze trwają – określić ich znaczenie.
Co więcej, istnieją zdarzenia zmieniające historie, których kroniki nie notują, których znaczenia się nie zauważa i dopiero wieki, czasami tysiące lat po fakcie stają się dostrzegalne. Jak wyjaśnić zjawisko, jakim jest postęp technologiczny? Nie jest on czymś danym nam od zarania. Człowiek prehistoryczny nie wpadał na innowacyjne pomysły. Weźmy pięściaki używane w epoce kamienia łupanego m.in. do rzezania zwierzyny. Używano ich wszędzie w ten sam sposób i w ten sam sposób je wyrabiano bez względu na to, czy mowa o okresie sprzed 1,5 mln lat, 800 tys. czy 400 tys. lat. Choć istniały wszystkie możliwe bodźce, by wymyślić coś lepszego, by powiększać instrumentarium służące przetrwaniu (np. nieustanny głód i choroby, klęski naturalne, konieczność obrony przed zwierzyną czy innymi ludźmi), nie robiono tego.
Popularnonaukowy eseista Matt Ridley tłumaczy, że wyrabianie pięściaków było jak chodzenie czy używanie rąk – było umiejętnością, którą rozwijano automatycznie, na zasadzie naśladownictwa, ale której nie doskonalono. Zaczęło się to zmieniać ok. 280 tys. lat temu, bo na wtedy datuje się pierwsze przejawy technologicznej finezji, a zmieniło się zaś ostatecznie ok. 80 tys. lat temu, gdy – pisze Ridley w „Racjonalnym optymiście” – mała grupa ludzi o specyficznej charakterystyce genetycznej zaczęła szybko zasiedlać Afrykę i zastępować grupy o innym profilu genetycznym. „Ta nowa forma ze swoimi wymyślnymi narzędziami mogła po prostu osiąść gdzieś i rozkoszować się swoim milionem lat w świetle słońca, a jednak rozprzestrzeniła się na cały glob”. Wyjaśnienie? Ridley odrzuca tłumaczenia genetyków (mutacje) i klimatologów (zmiany klimatu). Prezentuje własne: barter skrzyżowany z przypadkiem. Ujarzmienie ognia pozwoliło na gotowanie jedzenia. Gotowane jedzenie idealnie nadawało się do wymiany. W końcu ktoś powiedział drugiemu: „Hej, dam ci kurczaka, a ty daj mi ten poręczny toporek”. Tym kimś była najprawdopodobniej kobieta, bo to one dbały o przyrządzenie posiłku. Barter prowadził do dalszej specjalizacji, motywując do innowacyjności i dając przewagę praktykującym go ludziom. Dlatego zaczęli dominować.
Wspomniana kobieta nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia praktyki, którą właśnie zapoczątkowała. Nie tylko ona. Aż do XX w. tego nie rozumiano. Handel? Wielkie rzeczy, prawda? Rien. Nic. Zresztą system, dzięki któremu handel mógł działać jeszcze wydajniej – kapitalizm – także rodził się w sposób niezauważany. Prace prof. Deirdre McCloskey dokumentują powolną przemianę mentalną, jaka na przestrzeni w sumie trzech stuleci zachodziła w umysłach Europejczyków. Żaden mieszkań Europy XVII w. nie spodziewał się, że rosnąca w jego sercu aprobata dla indywidualnej inicjatywy pozwoli w 2021 r. wyżywić ponad 7 mld ludzi i zapewnić im niespotykany dobrobyt.

Trochę pokory

Takie wydarzenia jak pandemia mogą zmieniać i zmieniają bieg dziejów – co do tego nie ma wątpliwości. Dyskusyjna pozostaje próba oceny, które z nich czynią to w największym stopniu, które w mniejszym, a które wcale. Takie wydarzenia, jeśli są wystarczająco widowiskowe, stają się wygodną cezurą porządkującą historyczne opisy, służą za swego rodzaju punkty graniczne w podręcznikach – ale to wcale przecież nie znaczy, że mają wyjątkowo silny sprawczy pierwiastek. Może być tak, że są tylko elementem sekwencji zdarzeń albo że ich wystąpienie czystym przypadkiem nakłada się na procesy, które i tak prowadzą świat w jakimś kierunku.
Pandemia zmieni świat? Twierdząc tak, narażeni jesteśmy na popełnienie błędu nazywanego przez logików „post hoc ergo propter hoc” – po czymś, a więc wskutek tego. Porządek świata przecież już się zmieniał i przed pandemią – pod wpływem technologii, demografii, ocieplającego się klimatu czy wzrostu znaczenia Azji i jednoczesnego marazmu ekonomicznego Europy. Z pandemią czy bez zmieniałby się nadal, bo wszystkie te procesy intensyfikowałyby się aż do przekroczenia momentu krytycznego. Może działoby się to odrobinę wolniej – ale kto to wie? Nie jesteśmy w stanie przeprowadzić kontrolowanego eksperymentu dziejowego z innymi zmiennymi, w których COVID-19 nie istnieje.
Dlatego też, mimo że dominuje atmosfera „pandemia to przełom”, co do znaczenia, zakresu i trwałości tego przełomu nie ma konsensu. Trzy ostatnie rozmowy, które przeprowadziłem dla DGP, są tego dobrym przykładem. Specjalista od spraw wschodnich Radek Pyffel zauważał, że to nie COVID-19 otwiera azjatyckie stulecie, jak pisano w „Foreign Affairs”, a tylko oczy nam, ludziom Zachodu, na to, że ta epoka już nastała. To zimny prysznic. Niewiele więcej. Ekspert od zarządzania Robert Reinfuss – tym razem w kontekście rynku pracy – przekonuje, że pandemiczna praca zdalna to prawdziwa rewolucja, ale już ekonomistka Joanna Tyrowicz twierdzi, że taka teza jest przesadna i wynika z wielkomiejskiej perspektywy. Praca zdalna dotyczy co najwyżej połowy zatrudnionych i ma poważne ograniczenia efektywnościowe. Wszyscy oni mogą się mylić. Nie byłoby to zaskoczeniem.
Większość z tego, co ludzie w przeszłości wyobrażali sobie na temat przyszłości, nie ziściło się. Nicholas Nassim Taleb w „Antykruchości” zauważa, że słynni futurolodzy nie przewidzieli nie tylko pojawienia się internetu, lecz nawet wynalezienia walizki podróżnej na kółkach (choć trzeba przyznać, że jeśli chodzi o internet, to Taleb powinien poczytać Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego, który zapowiadał jego powstanie w tomie „Dziwny człowiek” z 1903 r.). Z kolei mimo tych wszystkich dziejowych burz, które przetoczyły się nad ludzkością, pewne fundamentalne kwestie nie zmieniły się od tysięcy lat. „Dzisiaj pójdę na obiad do knajpy (tawerny istnieją od co najmniej 2,5 tys. lat), w butach, które niewiele się różnią od tych znalezionych na stopach człowieka sprzed 5,3 tys. lat w austriackich Alpach, będę używał znanych już w Mezopotamii sreber stołowych, pił wino o co najmniej 6 tys. lat tradycji i, dzięki Bogu, nie będę ubranym w świecący kombinezon konsumentem zoptymalizowanych składnikowo pigułek” – pisze Taleb.
Do rzeczy, które ewidentnie się nie zmieniają nawet w czasie szoku pandemicznego, dorzuciłbym rządy. W istocie funkcjonują przecież tak jak dawniej. Wszystkie te ich imponujące instrumenty antykryzysowe to tylko „więcej tego samego”. Więcej drukowania pieniędzy, więcej ingerowania w ludzkie swobody, więcej przejawów niekompetencji. Ale i to właściwie nie jest zaskoczeniem.
Pandemia zmieni świat? Twierdząc tak, narażeni jesteśmy na popełnienie błędu nazywanego przez logików „post hoc ergo propter hoc” – po czymś, a więc wskutek tego