- Dorosłość staje się indywidualnym projektem każdego człowieka. Niektórzy nie dają sobie z nim rady i tkwią w zawieszeniu - mówi w rozmowie z DGP Marcin Sińczuch doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. Specjalizuje się m.in. w socjologii młodzieży i antropologii współczesności.

Z Marcinem Sińczuchem rozmawia Emilia Świętochowska
Czy trudno dziś stać się dorosłym?
Myślę, że tak. W wymiarze kulturowym ta trudność wiąże się z rozmyciem dotychczasowych wzorów wchodzenia w dorosłość. Dawniej było jasne, że młodość kończy się wraz z rozpoczęciem pracy, zawarciem małżeństwa, osiągnięciem samodzielności. Te wzorce były mocno zakorzenione w tradycyjnych instytucjach: rodzinie, Kościele, wspólnocie lokalnej. Dziś nie istnieje dominujący model bycia dorosłym człowiekiem, bo nie ma już tak silnych źródeł wartości, w oparciu na których ludzie tworzą swoją tożsamość.
Czym jest więc dzisiaj dorosłość?
Mówi się często, że osoba dorosła to taka, która podejmuje decyzje samodzielnie w odniesieniu do swoich potrzeb. A te mogą być różne: rozwój zawodowy, osobisty, rozrywka, przyjemności. Dorosłość staje się więc indywidualnym projektem każdego człowieka. Z czym wiąże się także wysiłek: musimy sami sobie tę dorosłość stworzyć. Niektórzy nie dają sobie rady i tkwią w zawieszeniu. Psycholog James Marcia pisał o takich ludziach, że mają tożsamość rozproszoną – nie podejmują decyzji i zobowiązań, żyją z dnia na dzień, bez dalszych planów i celów. Młodzi otrzymują też często sprzeczne komunikaty, co to znaczy być osobą dorosłą.
Co to znaczy?
Weźmy taki przykład: praca zawodowa a rodzicielstwo. Z jednej strony mamy przekaz, że aby być dorosłym, trzeba się skupić na karierze, planować ją świadomie, wiele jej podporządkować, szczególnie na początku. Młodzi słyszą, że jeśli przez pierwsze 5–10 lat na rynku pracy dobrze w siebie zainwestują, to ich droga zawodowa potoczy się pomyślnie. Z drugiej strony nieraz stoi to w sprzeczności z zadaniami, które pojawiają się, gdy zdecydują się na dzieci. Zwłaszcza w przypadku kobiet. Obok kulturowego aspektu dorosłości istnieje też jej wymiar ekonomiczny: wiele osób, które mają pomysł na siebie, czują potrzebę stabilizacji i założenia rodziny, nie są w stanie tego osiągnąć, bo nie pracują albo ich dochody są zbyt niskie.
Jak wynika z ostatniego raportu GUS „Pokolenie gniazdowników w Polsce”, ponad 2 mln 25–34-latków to single mieszkający z rodzicami. Mimo że dwie trzecie z nich pracuje, i to zwykle w pełnym wymiarze, na podstawie umowy o pracę.
Jednocześnie 60 proc. gniazdowników nie osiąga żadnych dochodów lub miesięcznie zarabia poniżej płacy minimalnej. To ludzie, którzy zwyczajnie nie mają własnych środków finansowych, by rozpocząć niezależne życie.
Już 10 lat temu autorzy powstałego pod kierunkiem Michała Boniego w kancelarii premiera raportu „Młodzi 2011” pisali, że osiągnięcie życiowej stabilizacji nie jest proste ani oczywiste głównie dlatego, że „klucz do dorosłości – praca – stał się dobrem deficytowym i niepewnym”. Co się zmieniło od czasu tamtej diagnozy?
Wiele. Mamy dziś wyjątkowo niski wskaźnik bezrobocia. Ale o ile dla całej populacji wynosi on ok. 6 proc., o tyle wśród młodych jest znacząco wyższy. Najliczniejszą grupę bezrobotnych stanowią ludzie w wieku 25–34 lata – ich odsetek sięga 28 proc. całej puli. Wśród osób do 24. roku życia, które już się nie uczą, co ósma nie ma pracy. Niezależnie od tego młodym jest teraz łatwiej o zatrudnienie niż 10–20 lat temu. Zwłaszcza że większość z nich nauczyła się funkcjonować na europejskim rynku pracy. Osoby, które kończą szkołę i mają w swoim otoczeniu ludzi pracujących na Zachodzie, wiedzą, że muszą nauczyć się języka, wybrać zawód atrakcyjny za granicą itp. Nie zmieniło się to, że większość młodych podejmujących pierwszą pracę w Polsce nie może liczyć na zarobki, które umożliwią im samodzielne utrzymanie. Najmniej gniazdowników – poniżej średniej europejskiej – jest we Wrocławiu i w Warszawie, czyli w miastach oferujących największe możliwości kariery zawodowej, samorealizacji, lepsze warunki życia.
Na drugim biegunie są gminy wiejskie w województwach podlaskim, warmińsko-mazurskim, podkarpackim czy lubelskim, w których nawet połowa mieszkańców w wieku 25–34 lata mieszka z rodzicami.
Nic dziwnego. Wieś od lat się wyludnia, ale szybciej migrują stamtąd kobiety. Mężczyźni częściej pozostają na gospodarstwie rolnym – z powodu tradycji, potrzeby opieki nad rodzicami, braku innego wykształcenia i wzorów. Często nie mają z kim założyć własnej rodziny, ponieważ kobiety wyjeżdżają. Zresztą im dalej od centrów urbanizacyjnych, które są też ośrodkami wymiany kulturowej dostarczającymi nowych wzorów i bodźców, tym trudniej o zmianę zachowania, nowy pomysł na życie, poprawę możliwości ekonomicznych.
Dlaczego kobiety szybciej migrują ze wsi?
To kwestia głęboko zakorzenionej tradycji. Polska wieś przez wieki była raczej patrylokalna, co znaczy, że mężczyzna zostawał tam, gdzie jego gospodarstwo, a kobieta przeprowadzała się do rodziny i domu męża, czasem z wianem w postaci pieniędzy, inwentarza, zwierząt hodowlanych czy ziemi. Ten funkcjonujący od setek lat model kulturowy polegał na tym, aby „wypychać” kobiety z domu. W czasach PRL dotyczyło to zresztą wszystkich młodszych dzieci, nie tylko córek. Model ten utrzymuje się do dziś, tyle że teraz kobiety niekoniecznie wychodzą za mąż, nie idą na służbę, lecz wyjeżdżają do miasta zdobywać wykształcenie lub do pracy. Założenie jest takie, że mężczyźni, którzy zostają na gospodarstwie, powinni się na nim skupić. Edukacja schodzi na dalszy plan, przez co trudniej im niż kobietom znaleźć pracę poza rolnictwem.
To dlatego wśród gniazdowników jest tak duża dysproporcja płci? Według raportu GUS z rodzicami mieszka 43 proc. młodych mężczyzn. Wśród kobiet odsetek ten wynosi 29 proc.
Jedna rzecz to wzorzec kulturowy – kobietom łatwiej jest opuścić rodzinny dom. Druga – są lepiej wykształcone, więc mają mniej trudności ze znalezieniem pracy i lepiej radzą sobie w nowych realiach. Dotyczy to zarówno mieszkanek miast, jak i wsi. Oprócz tego kobiety mają inny kapitał: urodę, umiejętności tworzenia relacji emocjonalnych, wspólnoty, prowadzenia domu. Dzięki temu, nawet jeśli nie mają zaplecza finansowo-edukacyjnego, to i tak mogą być atrakcyjne na rynku matrymonialnym. Oczywiście wiele kobiet ma dziś także kapitał finansowy, więc nie musi już opierać się na swoich kompetencjach społecznych i emocjonalnych.
A mężczyźni?
Bez odpowiednich zasobów finansowych trudno im zawalczyć o partnerkę i założyć rodzinę. To dalej tak działa. Dochody kobiet i mężczyzn się wyrównują, związki stają się coraz bardziej partnerskie, ale jeśli chodzi o dobór partnerów, dochody wciąż odgrywają istotną rolę. Mężczyzna – jak piękny by nie był – musi mieć jakiś kapitał finansowy, by na rynku matrymonialnym zaistnieć. Kobieta może natomiast rekompensować braki w sferze ekonomicznej innymi zasobami i niekoniecznie jest to wygląd. Spójrzmy zresztą, jak wyglądają małżeństwa Polek i Polaków z obywatelami krajów zamożniejszych niż nasz. Widać tam ewidentną dysproporcję: mamy kilka razy więcej Polek, które wychodzą za mąż za Niemców, niż Polaków, którzy żenią się z Niemkami. W przypadku krajów z niższym PKB niż Polska trend jest odwrotny: o wiele więcej Polaków żeni się z Ukrainkami czy Białorusinkami, niż Polek wychodzi za mąż za mężczyzn ze Wschodu.
Według badań Eurostatu odsetek gniazdowników wzrósł u nas z 36,4 proc. w 2005 r. do 43,1 proc. w 2019 r. Dlaczego?
Nie znalazłem danych, które pomogłyby to wyjaśnić, ale moja socjologiczna intuicja podpowiada, że to dlatego, że coraz mniej osób decyduje się na założenie własnych rodzin. W 2005 r. dostępność mieszkań była przecież jeszcze niższa niż dzisiaj, a młodzi częściej się pobierali i mieli dzieci. Albo byli samotnymi rodzicami, nawet jeśli nie mieli się dokąd wyprowadzić i pozostawali w rodzinnym domu. Według przyjętej definicji osoby, które mieszkają z rodzicami, ale mają własne dzieci lub małżonka, nie są zaliczane do gniazdowników.
Te 46,1 proc. robi szczególne wrażenie na tle unijnej średniej, która od kilku lat wynosi ok. 28 proc.
W UE mamy bardzo zróżnicowane modele. Oś przebiega mniej więcej po linii północ – południe. Albo inaczej: kraje katolickie – kraje protestanckie. Po jednej stronie mamy państwa skandynawskie, Holandię, do niedawna członka UE Wielką Brytanię, ale też Francję, gdzie wiek opuszczania domu rodzinnego jest niski. W skrajnych przypadkach – jak Szwecja, Finlandia – wynosi on 18–20 lat. Tam młodzi automatycznie wyprowadzają się, gdy idą na studia lub rozpoczynają pracę. Po drugiej stronie są Włochy, Hiszpania, Chorwacja, Bułgaria, gdzie dzieci długo mieszkają z rodzicami, średnio nawet do trzydziestki. Polska zawsze była gdzieś pośrodku – przeciętny wiek opuszczania domu rodzinnego oscylował u nas w okolicach 27–29 lat dla mężczyzn i 26–27 lat dla kobiet.
W niewielu jednak krajach UE odsetek gniazdowników wzrósł przez ostatnich 15 lat tak wyraźnie jak w Polsce. Te wyjątki to m.in. Grecja i Słowacja.
Widać ewidentnie, że problem jest natury ekonomicznej. Wiemy już, że przez ostatnie 15 lat na polskiej wsi ubyło kobiet, przez co mężczyznom trudniej znaleźć partnerkę. Nieprzypadkowo dzieje się to w województwach o najniższych wskaźnikach zamożności. Kolejna rzecz to postępujące procesy kulturowe: z dekady na dekadę młodzi ludzie czują coraz mniejszą presję, by mieć dzieci. Założenie własnej rodziny przestaje być warunkiem zdobycia społecznego uznania.
Mimo że partia, która rządzi w Polsce od prawie sześciu lat, nieustannie podkreśla, że fundamentem jej polityki jest wspieranie polskiej rodziny i wzrostu dzietności?
Problem spadku dzietności jest w agendzie politycznej co najmniej od naszej pierwszej dekady w UE, kiedy politycy zorientowali się, że mnóstwo młodych ludzi, którzy wyjechali za Zachód, nie będzie u nas mieć dzieci. Na początku imigracja była nawet ulgą dla rządzących – zakładano, że skoro tylu młodych wyjechało, to nie będą potencjalnym źródłem fermentu, ich radykalizm nie zagrozi stabilizacji politycznej. Ale szybko okazało, że wskaźnik reprodukcji społecznej mocno zjechał w dół i teraz doświadczamy kryzysu demograficznego. Politycy, którzy próbują temu zaradzić, strzelają do tarczy, ale nie celują w dziesiątkę.
Czyli?
Albo pomoc dla par ma niewielki wpływ na ich budżety, jak to było w przypadku „kosiniakowego”, albo jest ona nie całkiem celna – jak 500 plus, które bardzo przyczyniło się do zmniejszenia ubóstwa wśród małoletnich, lecz nie wpłynęło znacząco i długofalowo na zwiększenie liczby urodzeń. Kiedyś wszystkie instytucje wywierały na młodych presję, aby zawierali małżeństwa i mieli dzieci: rodzina, Kościół, władza, wspólnota lokalna. Dziś ta presja na dzietność działa głównie w sferze medialnej: mamy oto moralną panikę, że jest nas coraz mniej, że kobiety nie chcą rodzić.
A społeczny nacisk na posiadanie dzieci już nie działa?
Nie. Dawniej stara panna czy stary kawaler w rodzinie to był wstyd. Taka osoba była nieustanne piętnowana i negatywnie oceniana przez otoczenie. Zresztą jak się człowiek rozejrzał wokół, to faktycznie wszyscy mieli męża, żonę, dzieci… Dziś życie rodzinne się atomizuje; rodziny są mniejsze, rzadko się spotykają, nie mieszkają w jednym domu ani nawet w tej samej okolicy czy mieście. Co więcej, alternatywa dla posiadania dzieci – kariera zawodowa, własny rozwój, zaspokajanie różnych potrzeb, brak zobowiązań długoterminowych – jest na tyle atrakcyjna, że decyzja o potomstwie może wydawać się abstrakcyjna, budzić lęk ekonomiczny. A założenie rodziny nie przynosi już takich korzyści jak kiedyś.
Korzyści?
Posiadanie dzieci było niegdyś źródłem szacunku i gwarantowało wsparcie ze strony otoczenia. Nawet ich wychowywanie było w pewnej mierze uwspólnione – dzieci były dozorowane, wychowywane, uczone, a nawet karmione czy ubierane przez całą wieś czy kamienicę. Dziś to wraca – na forach internetowych rodzice, zwłaszcza mamy, wspierają się, wymieniają rady i pomysły, a często także nieodpłatnie przekazują ubrania, zabawki itp. Jednak dawniej, gdy kobieta zachodziła w „legalną” ciążę, to od razu awansowała w lokalnej hierarchii. Podobnie jak mężczyzna, który zostawał ojcem. Niegdyś młody człowiek myślał: aby inni oceniali mnie jako wartościową osobę, pełnoprawnego członka wspólnoty, muszę mieć męża, żonę, dzieci...
…bo inaczej będę uważany za ktoś niedojrzałego?
Tak, takiego „nie do końca człowieka”. Rodzic i małżonek był postrzegany jako bardziej wiarygodny partner czy kandydat do pracy. Jeszcze dawniej, w XIX w. i na początku XX w., posiadanie gromady dzieci, które można było wysłać do pracy w fabryce czy kopalni, dawało rodzinom robotniczym dodatkowy dochód. A jeżeli mieszkało się na wsi i miało spore gospodarstwo, to było człowieka stać, by wykształcić któregoś z synów na rzemieślnika, księdza czy wysłać na służbę do miasta. Dzięki temu rodzina tworzyła silną, wzajemnie wspierającą się sieć – system ciotek, wujów, stryjów, kuzynów itd. Jeśli nawet gospodarstwo było małe, to dzieci pracowały u sąsiadów i też był z tego jakiś zysk. Wysoka dzietność była więc strategią często umożliwiającą rodzinie awansowanie w hierarchii społecznej.
A teraz?
Posiadanie dzieci nie ma takiego znaczenia – ani dla kariery zawodowej, ani w relacjach społecznych, które bardziej koncentrują się na kręgu przyjaciół niż rodzinie. Chyba że w grę wchodzą jakieś wysokie, eksponowane stanowiska, gdzie nadal jest to pożądane – weźmy np. polityków, którzy w trakcie kampanii wyborczych biorą śluby, by uwiarygodnić się w oczach elektoratu. Wciąż istnieje przeświadczenie, że rodzina to nasza pełnia bycia w społeczeństwie, że osoba, która ją ma, jest bardziej godna zaufania niż singiel lub singielka. Ale o ile takiego schematu używa się do oceniania osób na tzw. świeczniku, o tyle nie oddziałuje on już na życie codzienne większości młodych ludzi. Kwestia tego, czy mam dzieci, czy jestem w związku formalnym, została „sprywatyzowana”. Na posiadanie dużej liczby potomstwa w dużych miastach patrzy się jak na aberrację i prostą ścieżkę do zubożenia. Reakcja społeczna jest często taka: podjęliście decyzję, by mieć piątkę dzieci, to sobie radźcie. Nawet w sferze symbolicznej nie jest to doceniane. Kościół nieproporcjonalnie więcej miejsca poświęca w kazaniach i innych oficjalnych wystąpieniach sprawie aborcji, dzieciom nienarodzonym niż autentycznej trosce o rodziny wielodzietne i propagowaniu takiego modelu wśród wiernych.
Co zatem mogłoby zachęcić pary do posiadania dzieci?
Ludzie, którzy zastanawiają się, czy mieć potomstwo, muszą mieć pewność, że nie zostaną ze wszystkim sami, że ich warunki życia nie pogorszą się drastycznie. Brakuje silnego, jednorazowego bodźca na początek, który mógłby zaważyć na takiej decyzji, np. 10–20 tys. zł na pierwsze i drugie dziecko. Taka poduszka finansowa nie jest niczym niezwykłym, funkcjonuje w wielu krajach. Wszystkie badania pokazują, że posiadanie dziecka wiąże się z dużymi wydatkami i powoduje „przeoranie” dotychczasowych przyzwyczajeń i stylu życia. Jeśli para nie dostanie jakiejś zachęty – która kiedyś była wpisana w kulturę – to potomstwo będzie widziała przede wszystkim w kategoriach „co możemy stracić?”.
A nie sądzi pan, że skala gniazdownictwa w Polsce to głównie porażka polityki mieszkaniowej kolejnych rządów?
Też. Co z tego, że mamy najniższe w historii stopy procentowe, a liczba oddanych mieszkań zbliża się do wskaźników z czasów Gierka, skoro 60 proc. gniazdowników nie stać na wkład własny. Poszczególne rządy próbowały coś z tym zrobić. Koalicja PO–PSL postawiła na dopłaty do kredytu. PiS obiecywał 100 tys. lokali w programie „Mieszkanie plus”, który, jak wiemy, mocno kuleje. Mamy starzejące się społeczeństwo, w którym spora część ludzi umiera, nie pozostawiając spadkobierców. Może tu jest miejsce na inicjatywę państwa?
Co pan proponuje?
Na przykład coś w rodzaju państwowego lub gminnego programu odwróconej hipoteki – rząd czy samorząd byłby gwarantem wypłaty dożywotnich świadczeń dla starzejących się właścicieli mieszkań, które po ich śmierci zasiliłyby pulę lokali komunalnych dla młodych rodziców. Oczekiwania młodego pokolenia co do standardów życia również się zmieniły. 20–30 lat temu ludzie godzili się z tym, że będą mieszkać w dwóch czy trzech pokojach w rodzinie wielopokoleniowej, przynajmniej dopóki nie dostali lokalu ze spółdzielni albo nie stać ich było na kupno własnego. Dzisiaj młodzi częściej pytają: dlaczego mamy się tak męczyć? Ważne jest też poczucie bezpieczeństwa w innych wymiarach. Choćby kwestia dostępu do antykoncepcji, czyli pewność, że będziemy mieć dziecko, kiedy je zaplanujemy, a nie wtedy, gdy się ono przydarzy. To także kwestia poczucia bezpieczeństwa kobiety w ciąży. Jeśli potencjalne matki będą czuć obawę, że w sytuacji zagrożenia nie dostaną odpowiedniej pomocy i zostaną same, dla wielu z nich będzie to argument, aby decyzję o dziecku opóźnić lub w ogóle zrezygnować z potomstwa.
Amerykańska psycholożka Jean Twenge pisze, że osoby z pokolenia Z – czyli urodzone mniej więcej po 1995 r. – dojrzewają wolno, są wyizolowane i pełne niepewności ekonomicznej, mają większą niż ich poprzednicy potrzebę bezpieczeństwa i komfortu emocjonalnego. Czy wejście w dorosłość będzie się coraz bardziej odraczać?
O ile systemy społeczne są dziś o wiele lepiej niż kiedyś przygotowane do sytuacji kryzysowych – co zgrabnie opisał w książce „Homo deus” Yuval Noah Harari, o tyle na poziomie jednostkowym brakuje nam wsparcia, również przy wchodzeniu w dorosłość. Bo nie ma już silnie funkcjonujących rodzin i środowisk lokalnych. W efekcie ludzie odczuwają lęk przed podejmowaniem ryzyka, ograniczają swoją aktywność albo ją odraczają. Dlatego dzisiejsze 25–34-latki bardziej przypominają pod względem wzorów zachowań, np. aktywności zawodowej, 18–24-latków sprzed 30–40 lat. Dawniej młoda osoba, aby coś przeżyć, musiała pojechać autostopem, upić się, pobić się z kimś... A dziś może obejrzeć youtubera, który podróżuje autostopem na Kamczatkę, powalczyć w grze, obejrzeć pornografię. Internet jest protezą, która pozwala przeżywać pewne emocje, ale na średnim poziomie satysfakcji. Z drugiej strony młodzi szybko uczą się funkcjonować cyfrowo, przez co rośnie ich wiedza o świecie i świadomość różnych zagrożeń. Na poziomie indywidualnym tworzy to jednak niepewność, która też skłania młodych ludzi do minimalizowania ryzyka. A bez chęci jego podejmowania nie ma mowy o dorosłości. Zadaniem dla nas wszystkich jest więc także takie wychowanie, dzięki któremu młodzież stanie się gotowa na ryzyko i będzie wiedziała, co robić, jeśli coś w życiu się jej nie powiedzie.
Najmniej gniazdowników jest we Wrocławiu i w Warszawie, czyli w miastach oferujących największe możliwości kariery zawodowej, samorealizacji, lepsze warunki życia