Rząd Mateusza Morawieckiego ewidentnie nie ma większości w Sejmie. Potrafi obronić się przed konstruktywnym wotum nieufności, ale nie jest w stanie skupić się wokół agendy łączącej ugrupowania Zjednoczonej Prawicy. Spotkanie liderów trzech partii raczej potęguje, niż łagodzi to wrażenie.

Rząd bez większości
Prezes PiS Jarosław Kaczyński, wybierając taktykę grillowania koalicjantów, tylko przyspiesza procesy rozpadu obozu. To zabawne, ale przy okazji odwołania wiceministra z Solidarnej Polski Janusza Kowalskiego, jak i podtrzymania trzech wiceministrów z Porozumienia, których odejścia chciał Jarosław Gowin, przypomniano nagle zasadę, że za politykę personalną w rządzie odpowiada premier. Choć przy okazji rekonstrukcji nie ukrywano, że skład gabinetu mebluje mu Kaczyński.
Każdy z tych konfliktów ma inną logikę. Zbigniewowi Ziobrze wybaczano do tej pory więcej – dymisja Kowalskiego nastąpiła po wielu miesiącach szarpania tygrysa, Kaczyńskiego, za wąsy. To zrozumiałe, ten obóz ma większą tolerancję dla radykalizmu, który jest po prostu parodią poglądów i inicjatyw samego prezesa PiS. Solidarna Polska wciąż wydaje się zresztą mniej groźna. Unijny fundusz odbudowy da się przegłosować w Sejmie bez niej – głosami części opozycji. Choć gdy przypomnimy sobie zablokowanie z woli Ziobry projektu „amnestionowania” urzędników oskarżonych o bezprawne działania w trakcie pandemii, widać, że o pełnym bezpieczeństwie trudno mówić. A już premier Morawiecki musi się stale obawiać ciosu w plecy ze strony tego koalicjanta.
Co do Jarosława Gowina – jego winą jest oponowanie z pozycji mniejszej partyjności i przyznawania – do pewnego stopnia – racji opozycji. Można się zastanawiać, dlaczego Kaczyński zgodził się na atak Adama Bielana na Gowina w momencie, kiedy rząd zaczął forsować wysoce kontrowersyjny podatek medialny. Czy naprawdę prezes uwierzył, że uda się przejąć Porozumienie z niemal wszystkimi posłami? Czy też chodzi mu bardziej o hałas, gonienie króliczka, może o satysfakcję raczej niż o osiąganie realnych celów?
W każdym razie rozdźwięk z Gowinem podważa sensowność zgłaszania przez PiS projektów twardych, inicjatyw „odgórnej rewolucji” – czy dotyczy to mediów, sądów, czy innych sfer. Takie raczej nie przejdą. Pewien polityk związany z frakcją Bielana przekonywał wprawdzie, że dla podatku medialnego da się uciułać głosy bez 13 posłów Gowina, a większość z posłów postawiona przed wyborem: szybkie wybory albo posłuszeństwo, wybrałaby to drugie. Ale bez ludzi Gowina większość się nie składa, a ta alternatywa jest pozorna. Trudno sobie wyobrazić gorszy moment dla rządzących na nowe wybory niż teraz, przy przedłużaniu się pandemii i wyraźnej bezradności rządu w walce z nią.
Wypada podkreślić jeszcze jedno – pomysł podatku medialnego wywołał radość pisowskich jastrzębi, jak Ryszard Terlecki. Ale to nie „twardogłowi” go wymyślili, a ludzie z otoczenia Morawieckiego. Premier zaryzykował uderzenie w Polsat, telewizję, która pokazywała go, kiedy – zwłaszcza podczas kampanii parlamentarnej 2019 r. – wycinała go TVP Jacka Kurskiego. Najwyraźniej licytacja na radykalizmy jest istotą wewnętrznej polityki w PiS. Dodajmy: na radykalizmy coraz bardziej nieskuteczne.
Możliwe, że lubiący uchodzić za pragmatyka premier traktuje swój twardy kurs jako dodatkowe zabezpieczenie. Metoda zwalczania pandemii nie stała się w zasadzie przedmiotem sporu w Zjednoczonej Prawicy, pomijając kilka liberalnych gestów Gowina wobec tracących przedsiębiorców. A jednak spekulowano, że kiedy niezadowolenie społeczne będzie rosło, Morawiecki może stać się kozłem ofiarnym. Teraz szef rządu staje się nie tylko twarzą ogłaszanego ślamazarnie scenariusza odbudowy, Nowego Ładu, lecz także kimś, kto walczył bohatersko z medialnymi oligarchami.
Ale walczył tak, aby nie wygrać – już ogłoszono, że projekt jest zaledwie „preprojektem” poddanym „prekonsultacjom”.
Pandemia i arogancja
Trzeba jednak odnotować, że premier popełnia w walce z pandemią coraz więcej błędów. Że jego otoczenie coraz bardziej zawodzi słuch społeczny. Trudno go było w pierwszych miesiącach nie bronić. Jego ekipa miotała się i wikłała w sprzecznościach – ale wraz z całą Europą, z innymi rządami nieznającymi prawdy o wirusie i jego konsekwencjach. Do pewnego stopnia tak jest nadal. Chaotyczne lockdowny, wprowadzanie obostrzeń i wycofywanie się z nich to specjalność wielu państw, i to tych dysponujących najbardziej doświadczonymi administracjami. Trudności z dostarczaniem szczepionki to, wbrew demagogii polskiej opozycji, zjawisko ogólnoeuropejskie. Tarcze, choć dziurawe, zapobiegają na razie masowemu bezrobociu.
Ale też większość Polaków coraz wyraźniej kwestionuje w sondażach obostrzenia. Po raz pierwszy nie tylko Konfederacja, lecz także liberalna i lewicowa opozycja stanęły po stronie takich postaw. Te nastroje zmieniają się nie tylko z powodu naturalnego zmęczenia restrykcjami, ale też z racji drażniącego tonu rządowych oficjeli. Którzy cofając niektóre restrykcje, dziwią się potem, że Polacy korzystają z poluzowań, że stawiają się na narciarskich stokach czy w hotelach. Epizody, jak szaleństwo grupki turystów na zakopiańskich Krupówkach, stają się dla ministra zdrowia Adama Niedzielskiego punktem wyjścia do nieznośnych pouczeń w stylu kiepskich pedagogów. Prawo do korzystania ze sklepu czy z hotelu zmienia się w rodzicielską łaskę, którą obdarza się obywateli, ale po to, aby straszyć odebraniem przywileju.
Błędem premiera było, i do pewnego stopnia wciąż jest, wytworzenie atmosfery hurraoptymizmu w kwestii szczepień. Zapowiadano, że wszystko skończy się do wakacji, minister Michał Dworczyk opowiadał przed swoim zachorowaniem, że „jesteśmy na ostatniej prostej”. Może chodziło o zachęcenie do zaszczepiania się. Ale nie ma niczego gorszego niż zawiedziona nadzieja.
Gołym okiem widać, że wszystko potrwa znacznie dłużej. Możliwe, że prognozy zapowiadające „trzecią falę” są prawdziwe, chociaż samo pojęcie też zostało zdeprecjonowane powtarzającymi się anonsami, że „już, już nadchodzi”. Dywagacje premiera i ministrów o liczbowych warunkach wystarczających do tego, aby luzować, się zmieniały. Choć przyznajmy: cofnięto się przed przywracaniem restrykcji już w tym tygodniu.
Zarazem, jeśli rząd serio traktuje twardy, lockdownowy kurs, to dlaczego nie zadbał o ustawowe umocowanie restrykcji? Już w ponad 60 sprawach sądy uwolniły świadczących usługi od kar sanepidu. Ta luka to ciche przyzwolenie, aby prawo szło swoim torem, a życie swoim? Nieporadność? Obstawiałbym to drugie. Jest to zarazem zła lekcja. Tracą ci, którzy stosują się do dziurawych, nieprawomocnych przepisów. Wygrywają bardziej asertywni.
Nie da się napisać precyzyjnego scenariusza, ale nie wykluczam niczego, także nasilających się antyrestrykcyjnych wstrząsów – w drugiej połowie roku. W takiej sytuacji słaby rząd, niemogący liczyć na lojalność większości, z premierem niemającym jednoznacznego poparcia we własnym obozie, będzie sobie radził gorzej. Szef rządu otoczony ludźmi pozbawionymi społecznego słuchu – tym bardziej.
Aborcja, nacjonaliści i…
Nie ulega wątpliwości, że druga kadencja Zjednoczonej Prawicy przyniosła więcej dowodów tej utraty słuchu. Przykładem jest werdykt Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Można go bronić racjami merytorycznymi – jeśli uznać chory płód za odrębną ludzką istotę, trudno mu odmawiać ochrony prawnej. Ale też można uznać, że dotychczasowy kompromis był bezpieczniejszy z punktu widzenia społecznej atmosfery. Odwlekał konflikt. Pozwalał uniknąć otwarcie wykrzykiwanego hasła, że „aborcja jest OK”.
Niezależnie od tych sprzeczności rządzący nie mieli świadomości społecznych konsekwencji tego orzeczenia – a przecież TK nie wydał go w politycznej próżni. „Popierałem pójście w kierunku zakazu aborcji eugenicznej, ale pojęcia nie miałem, że to wywoła taki wybuch” – zwierzał mi się ważny polityk PiS. Dziś jest to kolejne narzędzie polaryzacji – nieprzypadkowo Platforma Obywatelska staje na pozycji „aborcji na życzenie”. To wynika nie tyle ze zmiany poglądów, co z badań nastrojów.
Można kontrargumentować, że polaryzacja na tym tle jest przeceniana, że PiS ma wciąż najwięcej głosów w sondażach, a nastroje młodzieży nie liczą się aż tak bardzo, bo młodych wyborców jest mniej – choćby z powodu niżu demograficznego. Można nawet zauważać, że światopoglądowa radykalizacja programu PO integruje pękającą Zjednoczoną Prawicę. Trudniej jest myśleć Gowinowi o zmianie sojuszy, kiedy potencjalnymi partnerami są zwolennicy Strajku Kobiet. Ale w dłuższej perspektywie czas nie będzie raczej pracował na rzecz prawicy. A można było tę konfrontację przynajmniej odwlec.
Innego typu straty przyniosła sprawa mianowania i odwołania z funkcji szefa wrocławskiego oddziału IPN Tomasza Greniucha, hajlującego działacza ONR. Tu straty wyborcze są mniej oczywiste. Za to straty polityczne – ogromne, zwłaszcza w wymiarze międzynarodowym.
Kierownictwo IPN popełniło błąd, także moralny. Nie oddaje się kawałka polityki historycznej w ręce człowieka wykonującego, nawet kiedyś, faszystowskie gesty. Który nie całkiem odciął się od tej swojej przeszłości. Ale w obliczu sporów, choćby tego sądowego wokół publikacji „Dalej jest noc”, to więcej niż błąd. To zbrodnia – odwracając maksymę biskupa Talleyranda.
Na Zachodzie panuje przekonanie, że polskie sterowane przez władzę sądy karzą badaczy za podnoszenie tematu krzywd Żydów ze strony Polaków podczas II wojny. To nie tak – proces z autorami „Dalej jest noc” był cywilny, a nie karny, każdy ma prawo bronić dobrego imienia swojej rodziny, a prof. Jan Grabowski występuje chętnie nie tyle jako badacz, ile jako prokurator. Ale jeśli potrzeba było dowodu na przemianę Polski w duchu radykalnie prawicowym, to zdjęcia hajlującego Greniucha spełniły tę rolę.
Obecne kierownictwo IPN zostało wyłonione przez PiS. Od kilku tygodni wiadomo było o tej nominacji. Czy nie należało użyć wpływów natychmiast? Tymczasem pozwolono, aby twarzą w tej dyskusji stał się wicemarszałek Terlecki, wyznawca tezy: „Słychać wycie? Znakomicie!” – wystarczyło, że Kaczyński uważa go za wyrocznię w sprawie IPN. Pomawiana o to, że jest centralistyczną machiną, Zjednoczona Prawica okazuje się w takich chwilach tworem bezwładnym albo reagującym przypadkowymi odruchami. Pamiętajmy, także i w tej sprawie ekstremizm prawicowy jest tam odbierany jako grzech najmniejszy.
Nowe kłopoty
Nadzieją dla PiS jest przywołany już Nowy Ład. Nie wiem, czy jeszcze przez wiele miesięcy będzie on w stanie konkurować rozgłosem z samą pandemią. Ale bez wątpienia paraliżowany z dwóch stron, przez frondę prawicową (Ziobro) i liberalną (Gowin), rząd będzie się starał wywołać wrażenie, że w sprawie społeczno-ekonomicznej odbudowy kraju ma program ambitny i rozległy.
Opozycja powtarza, że to tylko zapowiedzi, jak w przypadku dawniejszych inwestycyjnych obietnic Morawieckiego. Nie całkiem tak jest, potężne unijne pieniądze muszą być podjęte; zresztą wiele punktów programu jest sztywnych, podyktowanych przez samą Brukselę, choćby wydatki na zieloną energetykę czy na cyfryzację kraju. To zresztą jest już powodem kontrowersji wewnątrz obozu rządzącego, np. Solidarna Polska opiera się ekologiczno-energetycznemu segmentowi tego programu. Stąd zwłoka w jego ogłoszeniu.
Można się cieszyć, że w ciągu sześciu lat obiecuje się nam podniesienie składki zdrowotnej do 6–7 proc. PKB. Służba zdrowia czy edukacja to polskie pięty achillesowe. Zarazem są punkty, gdzie rząd reaguje biurokratyczną rutyną. Receptą na zmniejszającą się dzietność mają być nie tyle kolejne ułatwienia dla matek czy rodzin, ile Instytut Demografii i Rodziny oferujący Polakom pronatalistyczną propagandę.
To magiczne myślenie. Chociaż nie lekceważyłbym całego tego pakietu. PiS nieraz uciekał spod noża, pokazując może nieliczne, może obciążone różnymi kosztami, ale jednak osiągnięcia (sprawniejszy system fiskalny, socjalne transfery).
Wobec wieloletniej natury programu odbudowy kluczem do przetrwania w roli hegemona sceny politycznej będzie jednak radzenie sobie rządu z pandemią i umiejętność rozwiązania sprzeczności we własnym obozie przez coraz starszego i bardziej despotycznego Kaczyńskiego. Przypomnę, że w tej kadencji poza technicznymi ustawami związanymi z kryzysem nie przeforsował on w zasadzie niczego istotnego. Padła i progresywna piątka dla zwierząt, i nie przejdzie – raczej – prawicowo-rewolucyjny podatek mający zmienić geografię mediów. Trwanie przy władzy staje się celem samym w sobie. Coraz trudniej to ukryć.