Nie ma innej drogi dla konserwatyzmu niż formułowanie wizji Polski - kraju wspierającego zarówno heteroseksualistów, jak i homoseksualistów, rodziców pragnących tradycyjnego wychowania dzieci i tych progresywnych.

Jeszcze żaden z konserwatystów rozżalonych na PO po jej stanowisku w sprawie aborcji nie opuścił partii, którą nieraz współzakładał ponad 20 lat temu, a mamy branżową dyskusję o tym, gdzie wymyśleni uciekinierzy dołączą. Do Zjednoczonej Prawicy? Do PiS? Do Gowina (który w sumie jest i nie jest zjednoczony)? Do PSL? A może do Hołowni?
Nie sposób sformułować powodu, dla którego bohaterowie „konserwatywnego buntu” mieliby opuścić swoje ugrupowanie. Nie pociągną za sobą elektoratu, nie mają liderów. Nie jest też jasne, dlaczego mieliby nagle zyskać wiarygodność jako ludzie z zasadami. Bardzo długo przecież współtworzyli partię, w której wszelkie zasady zostały zastąpione przez Pierwszą Zasadę: nie filozofujemy, tylko walczmy z PiS.
Taktyczne i osobiste dylematy konserwatystów mogą ciekawić, jednak o wiele ważniejsze wydaje się uświadomienie sobie, na co właściwie patrzymy: na ostatnie „sieroty po POPiS-ie”. Nie na „sieroty po PO”.
***** konsensus
W latach 2004–2005 większość klasy politycznej i więcej niż połowa elektoratu dałaby się opisać wspólnymi etykietkami: Unia Europejska, dyscyplina finansowa, reformy rynkowe, tradycja narodowa, porozumienie z Kościołem czy kompromis aborcyjny. Partia Jarosława Kaczyńskiego traktowała ruchy radykalnie narodowe albo radykalnie katolickie z wyższością, jaką okazuje się młodszemu rodzeństwu. Między PO a PiS mieliśmy przepływy myśli i ludzi – nie tak dawno Roman Giertych przypomniał w „Newsweeku”, że w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza byli Stefan Meller, Zyta Gilowska, Radosław Sikorski i Ludwik Dorn. Debata prezydencka Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska w 2005 r. przypominała pogawędkę w klubie dżentelmenów; co ciekawe, obaj odcinali się od „Gazety Wyborczej”, a ona była obu mało przychylna.
Co tam jednak dwie zaprzyjaźnione (!) partie. Gdybyśmy zajrzeli do gabinetu SLD, to zobaczylibyśmy: reformy, UE, Polska, Kościół. Kierownictwo postkomunistycznej lewicy w 1997 r. z wrogością przyjęło wyrok Trybunału Konstytucyjnego, który zablokował proaborcyjną nowelizację ustawy o ochronie życia. Uzasadnienie TK kierowanego przez Andrzeja Zolla leżało dokładnie w poprzek wartości bronionych przez Sojusz, zarazem jednak odsunęło wizję ciężkiej ideologicznej wojny. W tymże 1997 r. lewica przegrała wybory właściwie przez przypadek, ale już kilka lat później była u władzy. I narzekania na TK się skończyły. Liderzy SLD nie ukrywali ulgi, że aborcję mają z głowy – rozkładali teatralnie ręce, podkreślając, że nic nie mogą, bo cholerny trybunał wszystko zablokował. I zajęli się tym, co przyniosło im zdjęcia w podręcznikach historii: wprowadzeniem III RP do UE; stąd sławne „Unia warta była mszy” Leszka Millera i dobre relacje prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z Episkopatem.
O ideowości ówczesnego PSL nawet nie ma co się rozpisywać, wszystkie etykietki były dla niego OK, byle kółka rolnicze miały dotacje, a rolnicy subwencje (bądź odwrotnie).
Ten, dla Polaka Anno Domini 2021, niewiarygodny świat, w którym gorące wojny partyjne osobiste i o symbole biegały po piętrach, zaś w fundamentach królował polityczny konsensus, znikał, znikał – i znikł. Ostatni, którzy go symbolizują, to raczej konserwatywni posłowie trochę liberalnej PO. „Posłowie pokroju Rasia i Zalewskiego muszą pogodzić się z faktem, że w 2021 r. nie można być konserwatywnym liberałem, jak to sobie PO wymarzyło w 2001 r. Na wzmocnienie formuły konserwatywnej wewnątrz PO nie ma pozwolenia, a na kolejne ugrupowanie «liberalno-konserwatywne» nie ma w Polsce miejsca. Ktoś, kto jest «konserwatywnym liberałem», musi teraz zostać albo w pełni konserwatystą, albo stać się w pełni liberalny” – oceniał w gazecie „Super Express” prof. Rafał Chwedoruk. Trafnie, bo nadszedł czas samookreślenia. Ale i nietrafnie – w tym znaczeniu, że nie istnieją te obozy „w pełni konserwatywny” czy „w pełni liberalny”.
Fikcje obozu liberalnego
W swoim pierwszym exposé w 2007 r. Donald Tusk mocno jeszcze akcentował ideę wolności indywidualnej – i zakończył dziarskim „Wolni ludzie, tworzyć czas!” Cypriana Kamila Norwida. Potem przyszedł kryzys 2008 r. i po ugaszeniu pożaru „obóz liberalny” został przez Tuska surowo pouczony – wizjonerstwo jest dla chorych, zaś zdrowi pracują nad pragmatycznym rozwiązywaniem problemów, rzucając od czasu do czasu elektoratowi emocjonującą wypowiedź w dowolnej sprawie. Odchodząc, Tusk postawił na czele rządu i partii Ewę Kopacz, archetyp postawy „a co wy mi tu o jakichś wizjach gadacie, trzeba solidnie pracować, ot co”.
Po Kopacz władzę nad partią przejął Grzegorz Schetyna. Jesienią 2020 r. starałem się docisnąć byłego już przewodniczącego PO o zasady ideowe partii. Czy lekcje religii mają być finansowane z budżetu państwa? Odpowiedź: to właśnie musimy przedyskutować z partnerami, z którymi chcemy budować koalicję przeciwko PiS. Innymi słowy – najważniejsze to wspólnie wygrać z PiS, reszta – potem się zobaczy. W tym sensie Schetyna, nawiasem mówiąc, przez długi czas wzorowy liberalny konserwatysta, był nieodrodnym dziedzicem Tuska.
Pragmatyczne? Pozornie tak, bo łatwiej układać się stronom niemającym silnych przekonań. W istocie Schetyna powielał model z lat powszechnego konsensusu. Zgoda co do bardzo ogólnych zasad – trochę kapitalizmu, trochę katolicyzmu oraz co nieco narodu z Europą na czele, słuchajcie, przecież tak naprawdę kogo takie spory obchodzą – i hajda na PiS. Hajda na partię, która wyłamuje się z powszechnej zgody.
Dodajmy uczciwie, że w takiej atmosferze konserwatyści z PO czuli się jak ryba w wodzie. Nikt ich nie drażnił, oni też nikogo nie drażnili. Kom promis aborcyjny, kompromis kapitalistyczny, kompromis genderowy, kompromis sądowy (w znaczeniu – a może by jednak reformować sądownictwo, a nie tylko „bronić przed dyktaturą PiS”?). Tak, można by się o to kłócić, tylko po co? Dwa tygodnie po mojej rozmowie ze Schetyną wyrok TK wysadził w kosmos całą ideologię „u nas ecie-pecie, byle być na wojnie z PiS”. Nagle okazało się, że kto w odpowiedzi na niewygodne i budzące kontrowersje tematy ma odpowiedź: „to problem, o którym trzeba rozmawiać”, jest dinozaurem. Ruch wywołany przez Strajk Kobiet pokazał atrakcyjność formuły rewolucji obyczajowej. Wojna z PiS jest tylko fragmentem rewolty.
Koalicja Obywatelska, podobnie zresztą jak PSL i ruch Hołowni, nie mają symetrycznej odpowiedzi dla tych, którzy chcą walczyć z PiS i nawet popierają Strajk Kobiet, ale z feminizmu biorą tylko ogólne wskazania co do poprawy losu kobiet, a z idei gender tylko przesłanie, że nie ma co sztucznie rozdymać różnic między mężczyznami a kobietami. Dalej nie pójdą. Chcą niezawisłych sądów i zaorania TVP, cieszą się, że aktyw feministyczny gotów orać neo-KRS i TVP Info. Lecz chcą też, aby chłopcy wychowywani byli raczej na chłopców niż na osoby z penis(ki)em i aby rodzina przedstawiana była jako pożądany model relacji męsko-damskiej, a matki i ojca nie nazywać w dokumentach „rodzic A” i „rodzic B”. Nie chcą, aby zamiast wykładowczyń i uczniów były „osoby nauczające” i „osoby nauczane”. I na pewno nie chcą, aby łamanie reguł gender nadpoprawności powodowało stygmatyzację w internecie.
Kolibry (jak jeszcze w latach 80. nazywało się konserwatywnych liberałów) tak samo są dzisiaj spóźnieni w sporze z wojowniczym feminizmem, jak reszta PO. Nie wykazywali przez lata nawet tej autonomii przekazu, jaką prezentuje skromne ugrupowanie Barbary Nowackiej – sojusznik PO w ramach parlamentarnego klubu Koalicja Obywatelska. Zawsze można powiedzieć, że peowską prawicę powstrzymywała pragmatyczna ocena sytuacji – nie można zaogniać sporów w koalicji (ciekawe, że Inicjatywie Polskiej nie przeszkadza afiliacja koalicyjna w wyrazistym formułowaniu przekazu). W istocie jednak zdecydowała, owszem, pragmatyka, tyle że środowiskowa – cóż możemy zyskać na stawianiu się, skoro dzięki ideowej płyciźnie całej PO mamy w tej partii tak dobrze?
Rezultaty tej postawy przyszły teraz. PO mało wiarygodnie zmienia kurs w sprawie aborcji, konserwatyści spóźnieni i mało wiarygodnie przypominają o sobie dopiero w reakcji na posunięcia większości. Dialog, ale i spór z (umownie mówiąc) rewolucją feministyczną był takim samym obowiązkiem kolibrów, jak spór ze Zjednoczoną Prawicą. Bo jeśli nie żyją tym sporem, to po co w ogóle są?
Fiksacje obozu konserwatywnego
Obóz drugi, „w pełni konserwatywny”, został już zmiażdżony przez PiS, który z konserwatyzmem ma niezwykle mały zbiór wspólny. Nie chodzi mi o żonglowanie podręcznikowymi definicjami, po prostu partia stawiająca znak równości między dobrym działaniem państwa a kontrolą państwa przez partię, koło konserwatyzmu nawet nie stała. Dawny TK bardzo konserwatywnie bronił „życia poczętego” i na prawdziwą walkę z nim nikt się nie poważył. Dzisiejszy trybunał jest gruchotem pozbawionym moralnego znaczenia – dzięki działaniom PiS. Niejedyny to przykład świadomego wypłukiwania bezstronności z instytucji państwa. Gdzie nie spocznie oko Saurona, tam to, co publiczne, staje się partyjne, tyle że albo po awanturze, albo po cichu.
Istnieją pisowscy konserwatyści. Reprezentanci tego nurtu przyznają, że „pewne elementy” działań partii są błędne, ale zaraz po smutnym westchnięciu rejterują z drogi wiodącej do krytyki partii Kaczyńskiego. Jak? W sprawdzony sposób: mówić o innych, demonizować i dehumanizować przeciwnika, tłumaczyć (kłamać), że „jest wojna cywilizacji”, odsuwać autorefleksję, wyszukiwać wszelkie podłości w działaniach wrogów, aby usprawiedliwić podłość władzy. Zjednoczona Prawica zniszczyła w Polsce wspólną przestrzeń, pisowscy konserwatyści przerzucają odpowiedzialność za zniszczenia na publicystów i działaczy opozycji. Współtworzą z Jarosławem Kaczyńskim wyimaginowaną rzeczywistość – PiS pomagając, ale topiąc konserwatyzm. Kolibry wykazały się brakiem odwagi pod parasolem PO, „piskonsy” zrobili to samo pod parasolem PiS – tylko w ich przypadku wygląda to znacznie brzydziej.
Wciąż w cudzym wazonie?
Kluczem zmian ostatnich lat nie jest idea konserwatywna, lecz idea zarządzania policją, szkołą, mediami, gospodarką przez prezesa partii (jak ten niemłody człowiek daje sobie radę z tym wszystkim, to naprawdę zagadka). Kolibry z PO nie dlatego nie są w PiS, że spóźnili się na pociąg. Po prostu z przerażeniem patrzą na fatalne w konsekwencjach antypaństwowe i nieodpowiedzialne harce partii Kaczyńskiego. Im nie wystarcza formuła „głosowania za, ale bez przyjemności”. Chcieli – i chcą – głosować przeciwko. Krótko mówiąc, kolibra dużo więcej odpycha od konserwatystów w Zjednoczonej Prawicy niż od własnej PO.
Plan polityczny to tylko część obrazu. Istotnym rysem zmian ostatnich miesięcy jest łatwo zauważalna zmiana języka dużej części opozycji. To język walki z konserwą, Kościołem, męską dominacją i prawicą wskazywaną jako otulina dla faszyzmu i patriarchatu. Zbliżeni do PiS konserwatyści próbują widzieć problem w ofensywie genderowo-feministycznej. Niestety, jest inaczej. Problemem podstawowym jest jałowość reakcji Kościoła i prawicy na nową, trudną sytuację. Nie ma innej drogi dla konserwatyzmu niż formułowanie wizji Polski – kraju wspierającego zarówno heteroseksualistów, jak i homoseksualistów, zarówno rodziców pragnących tradycyjnego wychowania dzieci, jak i tych progresywnych. Polska konserwatywna to Polska wspólnej przestrzeni.
Właśnie tej przestrzeni, którą zwalczają pisowcy, aktyw progresywny, niemała część hierarchów Kościoła oraz liczni fanatycy antypisu. Kolibry o tę wspólną przestrzeń nie umieli walczyć, zbudzili się więc z ręką w nocniku. Wybór, który przed nimi stoi dzisiaj, to jednak nie jest wybór, gdzie się rozpuścić – w Polsce liberalnej, czy też w Polsce pisowskiej, lecz: więdniemy dalej w cudzym wazonie czy walczymy ze wszystkimi wrogami wspólnej przestrzeni.