Dużą wadą mojego zawodu jest to, że ludzie uważają mnie za eksperta od motoryzacji. Zdają mi pytania i dopiero wtedy wychodzi na jaw moja całkowita nieznajomość tematu. Bo naprawdę nie mam bladego pojęcia, co może stukać w silniku po odpaleniu na mrozie. Być może to zawór, ale równie dobrze w nocy po prostu mógł tam sobie uwić gniazdo dzięcioł – nie mam bladego pojęcia. Kiedyś jakiś pan podszedł do mnie na parkingu i zapytał, co ma zrobić z przeszkadzającymi mu świszczącymi uszczelkami w drzwiach. Zasugerowałem bez namysłu, żeby zwiększył głośność radia. Ja tak robię i to działa, ale on był wyraźnie niepocieszony i na odchodne szepnął tylko coś w rodzaju, że jestem „d..a, a nie ekspert”.

Wiele osób czuje się rozczarowanych tym, że nie potrafię im doradzić w istotnych kwestiach. Ale spójrzcie na to w ten sposób – to trochę tak, jakbyście pytali aktorkę porno o to, jaki może być powód tego, że coś was piecze podczas siusiania. To, że zna się na penisach nie oznacza, że jest urologiem. Dokładnie tak samo jest ze mną – to, że znam się na samochodach, nie oznacza, że wiem, jak je naprawiać. Bo nie jestem mechanikiem.
Z zasady nie odpowiadam też na pytania w stylu „Jakie auto powinienem kupić?”. Bo jeżeli ktoś je zadaje, znaczy, że nie zna się na motoryzacji. Że potrzebuje czterech kółek do przemieszczania się z punktu A do B i gwarancji, że między nimi nie będzie musiał zahaczać o serwis. Dlatego koniec końców i tak trafi do salonu Toyoty. Nie muszę mu tego uświadamiać, bo sam szybko do tego dojdzie.
Inaczej sprawy wyglądają, gdy ktoś zapyta mnie: „Audi, BMW czy Mercedes?”. To zależy od tego, czy wolicie wyglądać jak człowiek, który dorobił się kasy metodą na wnuczka (Audi), czy jak właściciel sklepów z dopalaczami (BMW). Ewentualnie jak gość, który jedną nogą jest na tamtym świecie (Mercedes). Oczywiście teraz tylko żartuję. Podkreślam to dlatego, że przez minione 10 lat nie wszyscy zdążyli się do tego przyzwyczaić.
Niemniej jednak faktycznie chciałbym podkreślić, że nie ma czegoś takiego jak samochód, który spełni oczekiwania wszystkich. Jedni lubią tort bezowy, drudzy zapach mokrego psa. Jedni oczekują, że auto będzie miękkie jak pianki marshmallow, inni lubią czuć się, jakby jechali po bruku wózkiem sklepowym. Dla jednych istotny jest minimalizm, inni chcą jeździć pałacem sułtana, w dodatku świecącym w środku jak Dubaj nocą. Współczesny rynek motoryzacyjny jest w stanie zaspokoić każde oczekiwania. Pod jednym warunkiem – że sami wiecie, czego oczekujecie.
W ten oto sposób przechodzimy płynnie do Volvo S60 T8, które testowałem w mijającym tygodniu. Tak naprawdę nazywało się Volvo S60 T8 Recharge Polestar Engineered, w związku z czym Szwedzi właśnie pokonali Mercedesa w kategorii „robimy skomplikowane nazwy, żebyście nie wiedzieli, co kupujecie”. Zatem czuję się w obowiązku wyjaśnić wam, że T8 świadczy o tym, że mamy do czynienia z najmocniejszą wersją S60. Recharge to znak, że można je ładować, bo oprócz silnika spalinowego jest tu również motor elektryczny. Z kolei dopisek Polestar Engineered sugeruje, że paru łebskich gości zadbało o to, by samochód miał więcej mocy, bardziej sportowe zawieszenie i lepiej hamował.
S60 T8 Recharge Polestar Engineered ma 405 KM – 318 koni z silnika benzynowego i 87 z elektryka umieszczonego przy tylnej osi. Gdy wdepniecie pedał gazu w podłogę, poczujecie, jak prostują się wam zmarszczki i po 4,4 s będziecie jechali 100 km/h. Możecie śmiało zrobić to nawet w zakręcie, bo zawieszenie Ohlinsa to klasa sama w sobie. Coś jak Omega w świecie zegarków. Ponieważ w Volvo dobrze wiedzą, że jazda polega nie tylko na rozpędzaniu się, lecz także hamowaniu, zamontowano tu tarcze i klocki Brembo. Zatrzymują one S60 mniej więcej z taką skutecznością jak uderzenie w drzewo. Dołóżcie do tego średnie spalanie na poziomie 2,5 litra paliwa oraz możliwość przejechania 59 km na silniku elektrycznym, a dostaniecie samochód, którego może oczekiwać każdy i który nikogo nie zawiedzie. Od dzisiaj, za każdym razem gdy ktoś mnie zapyta, jakie auto kupić, powinienem z jedną ręką na sercu, a drugą na Biblii odpowiadać: „Volvo S60 T8 Recharge Polestar Engineered”.
W tym miejscu mógłbym skończyć. Wy bylibyście już w drodze do najbliższego salonu Volvo, a ja mógłbym wysłać fakturę do Göteborga. Ale muszę być uczciwy i dodać do beczki miodu łyżkę dziegciu. A nawet osiem. Po pierwsze, w zimowych warunkach bateria wystarcza realnie na maksymalnie 30 km. A gdy się rozładuje, spalanie benzyny rośnie pod niebiosa. Przy bardzo spokojnej jeździe bocznymi drogami udało mi się zejść w okolice 8 litrów. Na autostradzie było to 9–10 litrów. Przy czym cyfrę 9 wstawiłem tu tylko z sympatii do Volvo. Możecie powiedzieć, że to i tak niewielka wartość, jak na sportowy wóz, który ma 405 KM. Ale problem polega na tym, że S60 T8 nie jest sportowym wozem. Ponieważ nie rozpędza się do 300 km/h. Szczerze mówiąc, nie rozpędza się nawet do 200 km/h. Jego prędkość maksymalna to żałosne 180 km/h. Naprawdę. Volvo tłumaczy, że w ten sposób troszczy się o bezpieczeństwo nasze, innych uczestników dróg i pieszych.
Pozwólcie, że wyłuszczę wam to jeszcze raz. Szwedzi sprzedają auto o mocy 405 KM, ze sportowym zawieszeniem i sportowymi hamulcami i nie pozwalają wam jechać szybciej niż 180 km/h, bo „to jest niebezpieczne”. I biorą za to 300 tys. zł. Ja tylko przypomnę, że na niemieckich autostradach nadal nie ma ograniczeń prędkości. Na torach również nie. A gdzie sprawdzić Ohlinsa, jeśli nie tam? Na osiedlowej drodze?
Wygląda to trochę tak, jakbyście kupili najlepszy nóż. Taki z japońskiej stali, ręcznie odlewany i wykuwany, genialnie wyważony i bardzo drogi. Wręczając go wam, producent oświadczyłby, że go stępił. Po to, żebyście nie zrobili krzywdy sobie ani nikomu innemu.
Nie chodzi o to, że chciałbym jeździć Volvo 250 km/h. Ale chciałbym mieć świadomość, że mogę. Zapłaciłem za nie 300 tys. zł plus dodatki i bardzo, naprawdę bardzo bym się zawstydził, gdybym został wyprzedzony na niemieckiej autostradzie przez Skodę Fabię 1.6 TDI. Ale nie wykluczam, że problem leży po mojej stronie, a nie po stronie Volvo.
Natomiast już nie moją winą jest to, z czego zrobiono tapicerkę w S60 T8 Polestar. W katalogu i cenniku powtarza się informacja, że to skóra. Ale z czego? Ze zużytego siodła? Moja babcia kładła ceraty podobnej jakości na stole w kuchni letniej. Wygląda na to, że Szwedzi postanowili ocalić nie tylko trochę istnień ludzkich, lecz także krowich. Jestem zdumiony i może nawet trochę się wyżywam, ale to tylko dlatego, że zawsze uważałem wnętrza Volvo za świetnie wykonane, minimalistyczne, ponadczasowe, przy tym praktyczne. Przez tę tapicerkę czuję się zdradzony. Na szczęście poza nią, reszta została taka, jaka być powinna.
Mam ogromny dysonans poznawczy związany z tym autem. Z jednej strony lubię jego komfort, sposób, w jaki się prowadzi, wygląd, ciszę, wygodę, sposób, w jaki przyspiesza i to, jak aksamitnie jeździ na elektryce po mieście. Z drugiej – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś robi mnie w konia. Za 300 tys. zł oferuje mi auto z ceratą na fotelach, rozpędzające się do 180 km/h i spalające w trasie znacznie więcej, niż można oczekiwać od hybrydy plug-in. I wmawia mi, że to wszystko w imię ekologii i bezpieczeństwa. Mówiąc zwięźle i dyplomatycznie, Volvo S60 T8 Recharge Polestar Engineered nie spełnia moich oczekiwań. Ale to przecież nie oznacza, że nie spełni oczekiwań kogoś z was.