Przemysł mięsny to pierwsza branża w Niemczech, w której rząd federalny spróbuje ustawowo wyeliminować wykorzystywanie zagranicznych pracowników.
Tak naprawdę, chcę tylko poczekać kilka miesięcy i zobaczyć, co się stanie. Jak będzie tak jak jest, to się stąd wyniosę – Marcin (imię zmienione) stoi przy otwartych drzwiach balkonowych i wydmuchuje papierosowy dym.
Z balkonu rozpościera się widok na centrum Weißenfels. To wschodnioniemieckie miasto – z odnowionym, ale pustym starym miastem. Wystarczy się wychylić, by dostrzec dwie białe budowle. Jedna to stary barokowy zamek. Marcin, choć mieszka w Weißenfels dwa lata, jeszcze tam nie był. Drugi budynek, o wiele lepiej widoczny, to kanciasta budowla z blachy, w której mieści się rzeźnia firmy Tönnies.
To największy koncern mięsny w Niemczech, który kontroluje ponad 30 proc. rynku. Swoje produkty eksportuje także do najdalszych zakątków świata. To też największy pracodawca w mieście, lecz próżno pytać miejscowych o warunki pracy. Spośród ponad 2 tys. pracowników zdecydowaną większość stanowią robotnicy z krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
Marcin jest jednym z nich. – Ściągnął mnie kumpel w 2018 r. Zarabiam najniższą godzinową stawkę niemiecką – opowiada.

8,8 tys. naruszeń prawa

– Proszę sobie wyobrazić: rozcinanie zakrwawionych półtusz, ramię w ramię z kolegami, bez ochrony przed „koroną”, praca po 12, a czasem 16 godzin, sześć lub siedem dni w tygodniu, wieczorem wciśnięcie do busa, na końcu skoszarowanie w małej ruderze. I jedyne, co tam masz, to spleśniały materac, który kosztuje cię kilkaset euro miesięcznie – to mogłyby być słowa Marcina, ale wypowiedział je minister pracy Hubertus Heil.
Podczas debaty w Bundestagu polityk SPD przekonywał deputowanych do projektu ustawy, który przygotował jego resort. Nowe regulacje mają poprawić sytuację kilkudziesięciu tysięcy obcokrajowców pracujących w branży mięsnej. – Nie powinno być pracowników drugiej kategorii – podkreślał minister.
Kontrolowane przez socjaldemokratów ministerstwo pracy chce, aby już od 1 stycznia 2021 r. koncerny z branży mięsnej w kluczowych częściach działalności – takich jak ubój, rozbiór czy przetwórstwo – nie mogły stawiać przy linii pracowników pozyskiwanych w ramach umowy o podwykonawstwo (Werkvertrag). Dotychczas w ten sposób przedsiębiorstwo mogło przekazać zewnętrznej firmie konkretny dział i określić cele do zrealizowania. W ten właśnie sposób wielkie hale produkcyjne koncernu Tönnies zostały rozparcelowane pomiędzy różnych pośredników.
Zmiany proponowane przez resort pracy są następstwem skandalu, który wybuchł w czerwcu. W największym zakładzie firmy Tönnies w Rheda-Wiedenbrück na zachodzie Niemiec ponad 2 tys. spośród 7 tys. pracowników zakaziło się koronawirusem. Na światło dzienne zaczęły wychodzić powody masowych infekcji: pracownicy tłoczący się przy liniach i w korytarzach zakładu, a po pracy wracający do ciasnych mieszkań robotniczych.
To nie był pierwszy skandal dotyczący warunków zatrudniania zagranicznych pracowników, który wybuchł w Niemczech w trakcie pandemii. Od marca do czerwca, pomimo zamknięcia granic, niemieckim rolnikom udało się sprowadzić pracowników sezonowych z Polski, ale przede wszystkim z Rumunii i Bułgarii, którzy do RFN trafiali czarterowymi samolotami. Zatrudniający nie przestrzegali przepisów mających zapobiegać rozprzestrzenianiu się wirusa. Ponieważ pracowników było mniej, to ci, którzy dotarli, musieli ciężej i dłużej pracować. W takich warunkach doszło do masowych zakażeń, jeden rumuński pracownik zmarł po powrocie z pola.
O problemach w branży mięsnej mówiło się od lat. W ubiegłym roku władze Nadrenii Północnej-Westfalii zleciły przeprowadzenie kontroli. „(…) Zidentyfikowano łącznie ok. 8,8 tys. naruszeń prawa, w tym ok. 5,9 tys. naruszeń przepisów dotyczących czasu pracy. Braki w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy, niektóre z nich poważne, stwierdzono w 85 proc. badanych przedsiębiorstw” – brzmi fragment raportu, który ministerstwo pracy dołączyło do projektu ustawy.

Głośno, chłodno i śmierdzi

– Jest głośno i chłodno, mięso jest różne, czasem dobre, a czasem stare, śmierdzące. W pierwszym dniu przełykałem własne wymiociny i pytałem się w duchu: „Co ja tu robię?” – opowiada o swojej pracy Marcin.
Koncern Tönnies od czasu masowych infekcji nie wpuszcza dziennikarzy na teren swoich rzeźni i nie odpowiada na pytania. Wgląd w jego pracę umożliwia film nakręcony przez reporterów magazynu „Spiegel”, którzy weszli na teren zakładu na długo przed wybuchem pandemii. Widać przedsiębiorczy rozmach szefa koncernu Clemensa Tönniesa. W zakładzie w Weißenfels zabija się 20 tys. świń dziennie, w Rheda-Wiedenbruck, nazywanej także megarzeźnią, pod nóż trafia 30 tys. zwierząt na dobę. Nagrania ujawniają również precyzję, z jaką są zaprojektowane poszczególne, w dużym stopniu zautomatyzowane, procesy uboju i rozbioru świni. Człowiek jest w nich tylko elementem maszynerii, który stojąc przy linii, sprawnymi ruchami noża kroi i wykrawa miejsca niedostępne jeszcze dla urządzeń rzeźniczych.
– Tylko nie daj się zmylić. Linia normalnie idzie dwa razy szybciej. Przez podkręcone tempo często zdarzają się wypadki – Marcin pokazuje bliznę. – Kolega przejechał mi nożem po palcu. Poszły ścięgna, musiałem mieć od razu operację.
W zakładzie normą są zmiany trwające 10 godzin. – Jeśli dasz radę, możesz i okrągłe 24 godziny pracować – przekonuje Marcin. – Formalnie nie można pracować dłużej niż 10 godzin, ale możesz skończyć jedną i zacząć drugą zmianę. Mój rekord to 17,5 godzin płatnych, bo za przerwy nie płacą. Byłem na zakładzie cały dzień i całą noc, wszyscy o tym wiedzą. Niemcy też. Zresztą nikt mnie nie zmuszał. Brakowało ludzi, więc zostałem na dłużej – stwierdza.
Pracowanie po kilka zmian z rzędu potwierdza raport przygotowany po kontrolach w Nadrenii Północnej-Westfalii. Zmiany przygotowywane przez resort pracy mają temu zapobiec. Czas pracy ma być rejestrowany elektronicznie, zaś zakłady mają być regularnie sprawdzane pod kątem możliwych naruszeń.

Poza systemem

Pracownicy mają nadzieję, że przepisy zlikwidują sytuacje, w których poszczególne działy zakładu stały się udzielnymi księstwami podległymi firmom pośredniczącym. – Kto dobrze żyje z brygadzistą, ten ma pracę, a kto źle, ten idzie do domu albo musi siedzieć na kantynie parę godzin, bo nie ma dla niego zajęcia – opowiada wzburzona Katarzyna, która dla polskiego pośrednika, spółki IRC Czupryńscy, przepracowała w zakładzie w Weißenfels ostatnie 10 lat. Brygadziści odpowiedzialni za daną linię to Polacy. Nadzór koncernu nad codzienną produkcją jest znikomy.
Katarzyna zgłosiła się do punktu doradczego dla pracowników zagranicznych po tym, gdy pośrednik zaczął kwestionować jej prawo udania się na leczenie. – 27 kwietnia poszłam na chorobowe, bo miałam zabieg w szpitalu. Lekarz powiedział mi, że przez stanie na linii zepsułam sobie kręgosłup. Zadzwonił wtedy do mnie polski opiekun i zapytał, dlaczego nie ma mnie w pracy. Powiedziałam, że jestem na chorobowym. „Żebyś tego nie żałowała” – rzucił. – Jak nie mają ludzi, to ściągają z chorobowego. To norma – mówi Katarzyna. Pracownicy punktu doradczego „Praca i Życie” przyznają, że to typowa sytuacja.
Katarzyna pracowała przy szynce. Linia poruszała się szybko, do pracy ustawiono trzy osoby. Uważa, że za pieniądze, które dostawał pośrednik, powinno pracować sześć osób. – Poszłam po podwyżkę, nic nie dostaliśmy – kwituje. Katarzyna udała się do punktu po poradę i zgodziła się na rozmowę z DGP oraz niemiecką telewizją MDR. Kilka dni po spotkaniu poinformowała, że dostała wypowiedzenie. Chcę skonfrontować zarzuty byłej pracownicy z przedstawicielami firmy IRC Czupryńscy. Próby dodzwonienia się pod numer biurowy spełzają na niczym. Również na pytania wysłane mailem nie dostałem odpowiedzi.
Sytuacją pracowników zagranicznych zajmuje się posłanka Zielonych Beate Müller-Gemmeke. Bierze udział w pracach nad ustawą resortu pracy, które trwają obecnie w komisjach parlamentarnych. – Jeśli ktoś np. nie dostanie całej pensji, powinien udać się do sądu. Ale nikt tego nie robi, bo ludzie nie znają języka ani przepisów. Poza tym ryzyko utraty miejsca pracy jest zbyt duże – zaczyna rozmowę. Dlatego jej zdaniem do przepisów powinna zostać dodana możliwość wniesienia przez związki zawodowe pozwu zbiorowego przeciwko firmie, w której istnieje podejrzenie strukturalnych zaniedbań.
Potrzebę dostosowania przepisów do wyjątkowo słabej pozycji pracowników zagranicznych podkreśla też Piotr Mazurek, ekspert sieci „Uczciwa mobilność”. – Tu istnieje system odpowiedzialności własnej. Jeżeli pracownicy się nie zorganizują, nie można oczekiwać poprawy sytuacji – tłumaczy niemiecką rzeczywistość, w której związki tradycyjnie odgrywają ważną rolę. Podobnie jak Müller-Gemmeke nie ma złudzeń co do tego, że pracownicy przyjeżdżający z Polski, Rumunii lub Bułgarii nagle zaczną się zrzeszać. Między innymi właśnie dlatego Federacja Niemieckich Związków Zawodowych postanowiła wydzielić fundusze na 10 regionalnych punktów „Uczciwa mobilność”, które udzielają pomocy prawnej zagranicznym prekariuszom.

Gruzin na włoskich papierach

Na polskich portalach gromadzących opinie pracowników można odnaleźć dwie kategorie komentarzy na temat firm ściągających do pracy w niemieckich rzeźniach: złe i bardzo złe. – Teraz zakładem trzęsą Rumuni. Mają taką pozycję, że nawet Niemcy im nie podskoczą – mówi Marcin. Rumunów i Bułgarów zaczęło przybywać pięć lat temu. Ale teraz również i pośrednicy z tych krajów zaczynają sięgać kresu swoich możliwości rekrutacyjnych. – Ostatnio przyszło do pracy ze 30 nowych Bułgarów. Po miesiącu zostało ich może 12 – śmieje się Marcin.
Z obław policyjnych, które przeprowadzono pod koniec września, wynika, że część pośredników zaczęła ściągać ludzi spoza UE, którzy na teren Niemiec wjechali ze sfałszowanymi dokumentami. Podejrzane są firmy rumuńskie, które w ten sposób sprowadzały obywateli Mołdawii, oraz polscy pośrednicy, którzy ściągali Ukraińców. – U nas każdego już spotkasz na zakładzie. Nawet Gruzinów na włoskich paszportach – śmieje się Marcin.
Funkcjonariusze przeszukali też pomieszczenia pracowników firmy IRC Czupryńscy w Weißenfels. Policja nie ujawnia szczegółów akcji. Niemieckim mediom udało się jednak ustalić, że zatrzymane osoby zostały już zwolnione, a nielegalni pracownicy z Ukrainy przy pomocy niemieckich doradców wrócili do kraju.
Pośrednicy w ten sposób odpowiadają na żądania dotychczasowych pracowników. Gdy Polacy zaczęli domagać się lepszych płac, zaczęto zastępować ich Rumunami i Bułgarami, a teraz sięga się po kolejne grupy. To nie jest zresztą tylko specyfika branży mięsnej. – Również w niemieckim sektorze opieki nad seniorami następuje zamiana Polek przez Ukrainki, które pracują za dużo mniejsze stawki – twierdzi dr Anna Safuta z Uniwersytetu w Bremie. Sektor, którym się zajmuje, obejmuje kilkaset tysięcy zagranicznych pracowników, głównie kobiet, które pielęgnują starsze osoby. Ekspertka widzi dużo podobieństw w różnych branżach, które zatrudniają niemal wyłącznie obcokrajowców. – To prace, które opłacają się tylko wtedy, kiedy jest się migrantem kursującym pomiędzy pracą a domem w swojej ojczyźnie – twierdzi.
– W branży mięsnej stosunkowo łatwo zrobić porządek – przekonuje Piotr Mazurek. Jednak spotyka się w codziennej pracy z osobami z różnych branż, które zgłaszają istnienie podobnych problemów. To sprzątanie, logistyka, usługi kurierskie czy opieka nad starszymi. – Trudno zmienić też coś w rolnictwie, gdzie mamy krótki okres zatrudnienia. Ludzie przyjeżdżają, na końcu się okazuje, że dostali za mało pieniędzy, ale autobus już czeka z odpalonym silnikiem i kierowca właśnie ma odjeżdżać – opisuje trafiające do niego skargi.
– Tak, państwo będzie musiało regulować także inne sektory – przyznaje Müller-Gemmeke. – W głównym obszarze działalności pracownicy powinni mieć normalne umowy, a nie być częścią umowy o podwykonawstwo między koncernem a pośrednikiem – mówi. Polityczka Zielonych tłumaczy, że mechanizmy elastycznego zatrudnienia zostały stworzone, aby firmy mogły starać się o dodatkowy personel w czasach szczytu, np. w okresie letnim, gdy branża mięsna wytwarza produkty przeznaczone na grilla. Z czasem jednak przedsiębiorcy zaczęli wykorzystywać tańsze i prostsze przepisy do zatrudniania coraz większej ilości pracowników. Ubiegłoroczne kontrole wykazały, że w niektórych przedsiębiorstwach w Nadrenii Północnej-Westfalii 100 proc. pracowników jest wynajmowanych przez zakład od pośredników.

Dodatkowy zarobek

– Przeważnie kończyłam pracę w sobotę o trzeciej w nocy. Wtedy od razu wsiadałam do samochodu i jechałam do Polski – Katarzyna opowiada o swoim cotygodniowym rytuale. Po sześciu godzinach była u siebie, w niewielkiej miejscowości blisko Bydgoszczy. Na weekendy do domu zjeżdża też Marcin. – Jestem z lubuskiego, więc czasem i po trzech godzinach jestem już w domu. Jedziemy zawsze po czterech, pięciu w samochodzie. To taki tryb życia – przekonuje.
Gdy trafia się sobota pracująca, Marcin i jego dział zostają na weekend w Weißenfels. – Wtedy robimy imprezę. Zbierze się w mieszkaniu z ośmiu chłopa. Pociągniemy po nosie, wódki się napijemy – mówi. Opowiada o hucznym pożegnaniu kolegi, który znalazł pracę w rzeźni w Szwajcarii – zabawa skończyła się przyjazdem policji. – To był jeden z nielicznych kontaktów z Niemcami, bo tak to jeszcze z kasjerką w supermarkecie zamieniam „Guten tag” i „Danke”. Oprócz tego cały czas wśród swoich – twierdzi.
To, że pracownicy Tönnies’a są kwaterowani w zbiorczych mieszkaniach, jest przedmiotem krytyki ze strony niemieckich mediów i organizacji dbających o prawa pracownicze. Mieszkanie w wiele osób miało też ułatwić rozprzestrzenianie się pandemii. Marcin patrzy na to nieco inaczej. – Tak mieszkamy, pewnie standardów to nie spełnia, ale też nie jest źle. Przynajmniej sprzątamy po sobie po obiedzie, a nie tak jak niektórzy – opisuje. Oprócz Marcina mieszka tam jeszcze czterech innych mężczyzn. Tapety na ścianach są wypłowiałe, w dwóch sypialniach znajdują się tylko proste łóżka, ubrania każdego z lokatorów są wrzucone do sportowych toreb leżących obok. W salonie dwie sofy, dwa stoliki. Pusto. Uderza brak prywatnych rzeczy, żadnych zdjęć rodziny, książek, czegoś, co wskazywałoby, że mieszka się w tym miejscu od lat. Jedynie w salonie nad wejściem do kuchni ktoś powiesił niewielki obrazek Jezusa Miłosiernego. – Zastanawialiśmy się przez moment, czy nie iść na swoje, ale trzeba byłoby samemu dbać o rachunki i opłaty – tłumaczy Marcin. Teraz za mieszkanie odpowiada pośrednik. Większość pracowników, gdy dostaje jakieś pismo z urzędu lub kasy chorych, od razu przekazuje to swojemu kierownikowi.
Dla Piotra Mazurka jest oczywiste, że pracownicy wpadają w sieć zależności od pośredników. – Z jednej strony taką pracę jest bardzo łatwo podjąć. Nie musisz znać niemieckich przepisów, języka, nie musisz szukać mieszkania. Ten łatwy dostęp do pracy jest koniecznością, bo inaczej nikt by tu nie przyjechał – tłumaczy. – Z drugiej strony szybko pojawia się argumentacja: „Przecież to my ci tu wszystko załatwiliśmy, więc możesz robić nadgodziny, za które ci później nie zapłacimy. A jak się nie podoba, to do widzenia. Wylądujesz na ulicy i jeszcze nie dostaniesz pieniędzy za ostatni miesiąc”.

Pod pewnymi warunkami

– To nie jest przyjemna praca, ale prawda jest taka, że nikt nas na siłę nie trzyma. Chcemy zarobić – mówi Marcin. Każdy ma trochę inną stałą stawkę netto za godzinę. – Jak przepracuję 200 godzin w miesiącu, dostanę na rękę 1,5 tys. euro – wylicza. To przy obecnym kursie daje ok. 6,8 tys. zł. Jak masz papiery na rzeźnika, to w kraju wyciągniesz ok. 5 tys. zł. Ale w Niemczech dochodzi jeszcze zasiłek na dzieci. – Moja córka skończyła 18 lat i już nie bierze „pięćsetki”. Tutaj dostaję na nią 204 euro miesięcznie do 25. roku życia i wyrównanie na drugie dziecko – tłumaczy.
Te wszystkie kalkulacje nie zmieniają faktu, że swoje obecne miejsce pracy nazywa „szpitalem psychiatrycznym”. Po wejściu w życie nowej ustawy oczekuje przede wszystkim lepszych pieniędzy. – Jeżeli po zmianach od nowego roku dostałbym 2,5 euro więcej za godzinę oraz zaczną normalnie płacić za nadgodziny, to pewnie zostanę – stwierdza.
Tymczasem oczekujący na zmianę będą musieli uzbroić się w cierpliwość. – Projekt wyszedł z ministerstwa kontrolowanego przez socjaldemokratów. Posłowie chadecji związani z kręgami przemysłowymi chcą wpłynąć na ostateczną treść. Trwa lobbing. Branża wskazuje, że przepisy regulujące jedną konkretną branżę mogą być niekonstytucyjne – Piotr Mazurek tłumaczy, co może jeszcze wydarzyć się z projektem. – Lobby przemysłu mięsnego i firm pośredniczących jest szalenie aktywne. Pod presją polityków CDU wejście ustawy w życie zostało opóźnione, a to nie wróży nic dobrego – przyznaje Müller-Gemmeke. – Jeśli zakaz umów podwykonawstwa w branży pozostanie, ale dozwolona pozostanie praca czasowa, to firmy będą się mogły z łatwością przestawić. Możliwe, że już wielu pośredników dostało pozwolenia na prowadzenie tego typu działalności. Praca czasowa jest nieco bardziej regulowana w niemieckim prawie niż umowy podwykonawstwa, ale koniec końców sytuacja pozostanie wtedy bez zmian. To byłoby fatalne – twierdzi.
Katarzyna wciąż przebywa na chorobowym, ale z Weißenfels nie chce wyjeżdżać. Chce poczekać i zobaczyć, co zmieni się po wejściu nowej ustawy. – Zawsze powtarzałam, że może ja już tego nie doczekam, ale kiedyś w końcu ludzie będą pracowali bezpośrednio u Niemca, a pośrednicy przestaną na nas żerować – mówi.
Artykuł powstał dzięki stypendium dziennikarskiemu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.