W Polsce strona pisowska i jej przeciwnicy rzadko się co do czegoś zgadzają. Tym bardziej interesujące jest, dlaczego akurat w kwestii symetryzmu panuje porozumienie.
"Być może najgroźniejsze jest dziś mówienie, że PiS i PO to takie same partie; to musimy odrzucić" – to słowa Jarosława Kaczyńskiego wygłoszone w Jachrance na początku grudnia podczas przemówienia dla działaczy Prawa i Sprawiedliwości. Warto się im przyjrzeć uważniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, chociaż prezes PiS nie użył tego sformułowania, w jego wypowiedzi zawarta jest obiegowa definicja symetryzmu, jaką znaleźć można w polskiej debacie publicznej począwszy od 2015 r. Według niej symetryzm ma być perspektywą intelektualną polegającą na utożsamieniu postępowania rządu Platformy Obywatelskiej przed 2015 r. oraz rządu Prawa i Sprawiedliwości po zwycięskich wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Krytycy tak rozumianego symetryzmu po stronie opozycyjnej twierdzili, że prowadzi on do niebezpiecznej relatywizacji łamania konstytucji przez rząd Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego. Krytycy po stronie prorządowej uważali z kolei, że symetryści udają, że nie dostrzegają, jak bardzo inny od poprzednich ekip jest zespół wprowadzający „dobrą zmianę”.
Po drugie, zdanie Kaczyńskiego wyraża częste u krytyków symetryzmu paradoksalne przekonanie. Mimo iż tzw. symetryści nie stanowią żadnej zorganizowanej grupy, a raczej niewielką grupę publicystów, uważani są za bardzo wpływowych czy wręcz niebezpiecznych.
Ponieważ w Polsce strona pisowska i jej przeciwnicy rzadko się co do czegoś zgadzają, interesujące jest, dlaczego akurat w kwestii symetryzmu panuje takie zrozumienie.

Symetryzm jako bank pomysłów

Warto jedną rzecz wyjaśnić. Krytycy symetrystów z obu stron umieszczają w jednej grupie osoby niemające ze sobą wiele wspólnego pod względem ideowym. Zalicza się tu np. lewicowego Grzegorza Sroczyńskiego (Gazeta.pl), centrowe środowisko „Kultury Liberalnej”, prawicowe środowiska Klubu Jagiellońskiego i „Nowej Konfederacji”, lewicowych sympatyków partii Razem i powstającej partii Roberta Biedronia czy publicystów takich jak Piotr Skwieciński („Sieci”), Piotr Zaremba („Sieci”, DGP) czy Konrad Piasecki (TVN24). Przy tym jedynie nieliczni – jak Rafał Woś („Tygodnik Powszechny”) czy Robert Mazurek (RMF i DGP) – otwarcie określiły się jako symetryści.
Pozostali niechętnie witają określenie „symetrysta” pod swoim adresem. Częściowo wiąże się to z przekonaniem, że słowo to pełni w istocie funkcję zawoalowanej inwektywy. Częściowo natomiast odgrywa tu rolę wrażenie, że krytykom chodzi bardziej o wygodne ustawienie sobie przeciwnika w debacie publicznej, przekręcanie jego słów niż o wysłuchanie tego, co ma on do powiedzenia, a zatem – co szczególnie niepokojące – niż podjęcie poważnego dialogu.
Zastanówmy się natomiast, co mieli do powiedzenia tzw. symetryści po 2015 r. Wymienione wyżej osoby i środowiska mają różne zabarwienie ideologiczne, ale ich publicystyka po wygranej PiS wyrażała sprzeciw wobec twierdzenia, że w Polsce wystarczy odsunąć tę czy inną partię polityczną od władzy, aby wszystko było dobrze. Starali się przemyśleć głębokie źródła klęski koalicji PO-PSL i wysokiego zwycięstwa PiS. A także przedstawiać bank pomysłów na to, w jaki sposób nie tylko być „anty-PiS-em” (albo „anty-Platformą”), ale i reformować państwo w perspektywie dalszej niż jedna kadencja parlamentu. Tu zresztą między tzw. symetrystami panował ożywiony spór. Wskazywali oni na potrzebę wyjścia z rozrywającej Polskę polaryzacji. Wbrew temu, co często pisano, nie usprawiedliwiali także łamania konstytucji. Zadawali natomiast pytanie, jak przeprowadzać zmiany w państwie, nie będąc skazanym na to, że kolejna ekipa całkowicie je odwróci. Jeśli już chcieliby jakoś się nazywać, to używali słowa „państwowiec”, czasem także „nowy republikanin”.
To w tym kontekście opublikowaliśmy w „Kulturze Liberalnej” tekst „Symetryzm nie istnieje”. Broniliśmy w nim nie symetryzmu takiego, jak definiują go jego krytycy – ale namysłu w kontekście trzech minionych dekad istnienia III Rzeczypospolitej i dziesięcioleci, które nas czekają.

Powody niechęci

Jakie są więc przyczyny, dla których symetryzm tak mocno był krytykowany po obu stronach debaty publicznej w Polsce? Jest ich wiele.
Może chodzić o banalne neutralizowanie przeciwnika, który obnaża doraźność polskiej debaty i słabość partii politycznych, który żąda głębokiej refleksji, zarzucając niechętnym do tego osobom, że tak naprawdę ochraniają osobiste i grupowe przywileje.
Powody jednak mogą być o wiele głębsze. Mogą być związane z dobrze ustalonymi nawykami – na przykład nawykami myślenia. Pierwszy z nich dotyczy tego, jak formułowana jest diagnoza sytuacji politycznej. Stanowisko intelektualne symetrystów wynika ze stawiania wyraźnej granicy między diagnozą aktualnej sytuacji politycznej a taktyką politycznej mobilizacji. Diagnoza polega na przeprowadzaniu uważnej refleksji nad tym, w jakiej kondycji znajdują się aktualnie demokracja i praworządność w naszym kraju. Namysł taki jest ze swojej natury ostrożny. Ani nie bagatelizuje sytuacji (mówiąc np. „nic się nie dzieje” albo „nowy Trybunał Konstytucyjny jest świetny”), ani nie opisuje jej w kategoriach ostatecznych („demokracja w Polsce się skończyła”, „nad Wisłą panuje miękki totalitaryzm” itd.).
Natomiast w ramach taktyki mobilizacji politycznej formułuje się zdecydowane hasła, które mają za zadanie pobudzenie elektoratu do działania: do protestów, udziału w wyborach itd. W erze mediów elektronicznych i społecznościowych hasła takie przyjmują najczęściej postać radykalną, ponieważ inne nie zyskują zainteresowania odbiorców. Obie zwaśnione w Polsce strony korzystają z takich haseł. Kłopot w tym, że aby podtrzymywać uwagę widzów, używają coraz mocniejszych stwierdzeń.
W naszej debacie publicznej tymczasem elementy diagnozy i taktyki politycznej są nierozerwalnie związane i to weszło już jej uczestnikom głęboko w krew. Co prawda, jak pokazuje Hans Rosling w wydanej niedawno po polsku książce „Factfulness”, nie jest to zjawisko charakterystyczne wyłącznie dla Polski. Towarzyszy debatom między populistami a ich przeciwnikami na całym świecie. I jego skutkiem wszędzie jest to samo: zużycie języka, zawężenie wachlarza możliwych działań i ostatecznie wzajemne upodobnienie rywali politycznych.
Drugi rodzaj nawyków dotyczy tego, jak opisuje się przeciwnika politycznego. W ostatnio opublikowanej książce „Koniec pokoleń podległości” Jarosław Kuisz pisze o nawykach uczestnictwa w debacie publicznej wyniesionych z długich czasów, gdy Polska nie była suwerenna. Przez blisko 200 lat, z małą przerwą na II Rzeczpospolitą, Polacy koncentrowali się na tym, aby ich kultura przetrwała. Częścią budowania wspólnoty przetrwania było wzajemne mobilizowanie się do działania przez ostrzeżenia przed kolejną „Targowicą”, przed zdrajcami, którzy prowadzą do upadku państwa i jego okupacji przez przez obce mocarstwa. Stąd w opisach sytuacji politycznej często powracający podział na „my” – dobre społeczeństwo, i „oni” – źli okupanci, obca władza. Ten uniwersalny skądinąd podział polityczny zyskiwał w naszym kontekście kulturowym lokalny koloryt: walki o sprawy ostateczne, o utrzymanie państwa albo jego utratę.
Po 1989 r. ten podział został w sposób nawykowy przeniesiony w ramy własnego państwa. To położyło fundamenty pod najważniejsze podziały, do dziś rozgrywające polską politykę: wpierw podział postkomunistyczny, potem podział postsolidarnościowy – dziś pogłębiony w formie przeciwstawienia „obrońców demokracji” i jej „wrogów”.
Tyle Kuisz. Tzw. symetryści po 2015 r. do pewnego stopnia podważali te nawyki myślenia. Czynili to, apelując o myślenie w kategoriach państwa, pluralizmu i budowania przyszłości w zgodzie między pokoleniami. Wyprowadzali w ten sposób uczestników debaty publicznej ze strefy komfortu, powodując nieprzyjemne poczucie chaosu. W konsekwencji byli krytykowani jako szkodliwi „troublemakers”. Zastanówmy się teraz, jakie są tego konsekwencje.

Pyrrusowe zwycięstwa

W programie niedawnego Forum Demokracji, organizowanego przez dziennik „The New York Times” w Atenach, znalazło się coś, co głęboko mnie poruszyło. Głosy, które w naszym kraju określano jako symetrystyczne, w Stanach Zjednoczonych reprezentuje m.in. młody autor Yascha Mounk. Głośnym echem odbiła się jego ostatnia książka „The People vs. Democracy”, w której pisze o dwóch elitach w Ameryce, patrzących wzajemnie na siebie z brakiem zaufania i obawą. Wzywa do uważnego słuchania populistów, poszukiwania przyczyn ich popularności w społeczeństwie i do zbudowania liberalizmu na nowo.
Co zrobili organizatorzy z tamtejszym symetrystą? Umieścili w programie Forum jego wykład na sali plenarnej. To pozwoliło Mounkowi być wysłuchanym, zaś publiczności – podzielić się wątpliwościami co do jego diagnozy. Wszyscy wyszli bogatsi: o nowe idee, szerszą wspólnotę i o dialog. Słowem: pluralizm w praktyce.
A co stało się z symetryzmem w Polsce? Czy wygasł? W ciągu minionych trzech lat dyskusja z nim związana odbywała się przede wszystkim w ramach mediów opozycyjnych. Nie było tak, żeby wątek symetryzmu nie pojawiał się w mediach sprzyjających rządowi. Jednak po 2015 r. dyskusja na jego temat stanowiła ważną część reakcji na przegraną PO i PSL. W konsekwencji pierwszymi osobami, które wyrażały tego rodzaju poglądy, jak wyżej opisane, byli członkowie obozu szeroko określanego jako liberalny. Po drugiej stronie stanęły natomiast osoby, które zachęcały, aby w tym momencie przede wszystkim bronić demokracji i praworządności, a o szerszej perspektywie mówić później. To one stworzyły pojęcie symetryzmu jako zjawiska negatywnego, zaś tzw. symetryści odwdzięczyli się, wprowadzając do debaty pojęcie alarmizmu.
Wiele wskazuje na to, że ten etap polskiej debaty publicznej się zakończył. Ze względu na próby neutralizacji tzw. symetrystów straciliśmy na pewno, jako uczestnicy debaty publicznej, szansę na jej wzbogacenie dzięki nowym ideom i dialogowi, tak jak to się działo na konferencji w Atenach.
Z dzisiejszego punktu widzenia zarówno symetryści, jak i alarmiści odnieśli pyrrusowe zwycięstwa. Symetryści, bo wydaje się, że dynamika ostatnich wyborów lokalnych sprawiła, że argumenty o wprowadzanej przez Jarosława Kaczyńskiego dyktaturze, o trwałym upadku polskiej demokracji, o niechybnych fałszerstwach wyborczych straciły moc. Rozpowszechniło się natomiast przekonanie, że skoro w wyborach lokalnych Koalicja Obywatelska uzyskała całkiem dobre wyniki, to widocznie należy po prostu pozwolić partiom opozycyjnym stanąć w szranki z PiS. I nawet jeśli w kuluarach pojawia się nadal ostrzeżenie przed fałszerstwami wyborczymi czy gorliwymi aresztowaniami opozycjonistów, to przeważa przekonanie o mocy sprawczej powszechnego głosowania. Scenariusz Orbánowski, choć pozostaje poważnym ryzykiem, przestał wyglądać nad Wisłą na nieuchronny. Najwyraźniej Warszawa to nie Budapeszt.
Ale jednocześnie wydaje się, że tzw. symetryści przegrali. Zostali zmarginalizowani przez przekaz tożsamościowy i alarmistyczny, a nade wszystko przez to, że na razie ad calendas graecas odsunięto głębszy namysł o konieczności głębokich przemian państwa i polityki.
Z kolei tzw. alarmiści w wielu aspektach wygrali. Po pierwsze dlatego, że podnoszenie larum doprowadziło, jak się wydaje, do zdecydowanej reakcji Europy w sprawie polskiego sądownictwa, co wyraża niedawny wyrok TSUE. Alarmistom udało się również zdominować sferę publiczną. Jednocześnie jednak również przegrali, ponieważ alarmistyczny język opisu polskiej polityki częściowo także zużył się w kraju i przyczynił do uszkodzenia wizerunku Polski za granicą, już i tak potężnie nadwątlonego przez działania rządu Zjednoczonej Prawicy. Nie tylko przedstawiciele mediów, ale też akademii i biznesu spoza naszego kraju coraz częściej uważają Polskę za kraj nieuchronnie idący ramię w ramię z Węgrami. Gdy ostatnio pewien holenderski dziennik zaproponował mi wypowiedzenie się na temat Polski, pytanie brzmiało: jak to się dzieje, że kraje Europy Wschodniej są zafiksowane na nacjonalizmie, tradycjonalizmie i ekonomicznym protekcjonizmie? Zaś pewna niemiecka organizacja zaproponowała mi wygłoszenie wykładu pod tytułem „Żal po utraconej demokracji”. Takie są skutki uboczne alarmizmu.

Co dalej?

Obecnie istnieją dwa kierunki, w jakie może pójść debata na temat symetryzmu. Pierwszy to symetryzm na prawicy. Dawniej niektórzy propisowscy publicyści mogli grzmieć, że PiS to nie PO i że nie ma mowy o żadnej ciągłości między rządem Zjednoczonej Prawicy i koalicji PO-PSL. Jednak dziś, po trzech latach rządów obozu Jarosława Kaczyńskiego, stoimy przede wszystkim w obliczu defensywności ekipy rządzącej, dryfowania zamiast prawdziwych zmian, a przede wszystkim wobec niewywiązania się z fundamentalnej obietnicy, jaką była głęboka reforma państwa. Do tego dochodzą krytyki, takie jak sformułowana przez Łukasza Pawłowskiego „druga fala prywatyzacji”: chodzi o mechanizmy polegające na tym, że Polacy, otrzymując od państwa wsparcie np. w rodzaju 500+, uciekają do sektora prywatnego np. w dziedzinie przedszkoli i szkół. Dlatego można się spodziewać, że coraz głośniej będą odzywać się osoby wytykające ludziom PiS-u, że mimo radykalnych działań i retoryki, mimo wymiany personalnej nie potrafili oni zmienić najgłębiej leżących wad polskiego państwa, a przy okazji popsuli wiele z tego, co działało dobrze. Można się spodziewać, że podobnie jak Jarosław Kaczyński najbardziej oddani jego partii dziennikarze będą starali się tak rozumiany symetryzm tępić.
Drugim kierunkiem jest ten związany z powstającym ugrupowaniem Roberta Biedronia. Szeroko pojęte środowiska opozycyjne mają dziś z Biedroniem nie lada problem. Biedroń bowiem otwarcie buduje inicjatywę polityczną na zasadzie opozycji wobec duopolu PO-PiS. Parafrazując słowa Kaczyńskiego, można powiedzieć, że przekonuje, iż żadna z tych partii nie ma pojęcia, jak zbudować nową Polskę, a już na pewno jak komunikować się z obywatelami.
Wobec Biedronia pojawiają się zatem regularnie argumenty, które do złudzenia przypominają te wysuwane przeciwko tzw. symetrystom. Mówi się, że Biedroń rozbija opozycję, zgłaszając alternatywę wobec i tak trudnej do utrzymania Koalicji Obywatelskiej. A zatem, że zakłada, iż nasza dzisiejsza sytuacja polityczna jest zupełnie normalnym stanem międzypartyjnej konkurencji, zamiast opowiedzieć się po jednej ze stron sporu o to, czy demokracja w Polsce upadła. Mówi się także, że postępowanie Biedronia jest nieracjonalne, bo w związku z charakterem polskiej ordynacji wyborczej małe partie uzyskują więcej, gdy startują razem z wielkimi, czego przykładem jest umiarkowany sukces Nowoczesnej w ostatnich wyborach lokalnych – zatem Biedroń powinien przystąpić do koalicji z Platformą Obywatelską lub partiami lewicowymi. Takie argumenty padają niezależnie od tego, że – po tym jak ostatnio grupa posłów Nowoczesnej przeszła do Klubu Koalicji Obywatelskiej w parlamencie – wszelkie małe ugrupowania, które miałyby ochotę dołączyć do olbrzymiej Platformy Obywatelskiej, obawiają się podobnego mechanizmu.
Magazyn DGP z 4 stycznia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Jak słusznie napisał ostatnio Tomasz Sawczuk, nie wiadomo, czy Biedroniowi uda się wygenerować dostateczny popyt na swoje usługi polityczne. Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się ważne to, że dzięki Biedroniowi odzyskujemy jako obywatele możliwość wybierania nie z dwóch możliwych dań – PiS i PO – ale z trzech. Mamy więc pluralizm w praktyce – tu i teraz, zamiast odsuwania go w czasy po 2019 r., a może jeszcze dalej. Są więc, przynajmniej potencjalnie, trzy różne programy wyborcze, trzy różne wizje Polski. Czy zaś uda się zbudować trochę lepszy kraj dla nas wszystkich – to już zupełnie inna sprawa. Na dziś liberałowie powinni zadać sobie przede wszystkim jedno pytanie: jak nie dopuścić do tego, aby jak Emmanuel Macron we Francji pokonać populistów, a po roku znaleźć się w dramatycznym kryzysie?
W naszej debacie publicznej elementy diagnozy i taktyki politycznej są nierozerwalnie związane. To zjawisko towarzyszy debatom między populistami a ich przeciwnikami na całym świecie. I jego skutkiem wszędzie jest to samo: zużycie języka, zawężenie wachlarza możliwych działań i ostatecznie wzajemne upodobnienie rywali politycznych