A więc dokonało się. Uczniowie po półrocznej przerwie znów usiedli w ławkach, a przedszkolaki na podłogach. Choć było różnie – w niektórych szkołach na wejście do budynku trzeba było czekać godzinę w kolejce – 1 września prawie każda placówka rozpoczęła pracę. Jak poinformowała dziennikarzy rzeczniczka resortu edukacji, na ponad 48,5 tys. szkół i przedszkoli w trybie mieszanym pracuje jedynie 12, natomiast w 47 przypadkach trzeba było przejść na pracę zdalną. To miejsca, w których stwierdzono zakażenie koronawirusem np. u kogoś z kadry pedagogicznej.
Wiadomo, że ten rok szkolny będzie dla wszystkich trudny – podszyty niepewnością i lękiem, wymuszający zmianę nawyków, a pewnie i co jakiś czas powroty na zdalne nauczanie. Będzie to kolejny rok, w którym oświatą wstrząsa tsunami, ale dyrektorzy, nauczyciele i uczniowie mają po prostu dojechać do celu. A na koniec góra obwieści sukces, choć prawdę mówiąc, nie przyłożyła do niego ręki.
Matematycy pracujący nad modelami rozwoju pandemii sugerują, że należałoby najpierw zbadać grunt. Na przykład odczekać dwa tygodnie, aż wszyscy wrócą z wakacji i okaże się, kto oprócz pamiątek przywiózł z nich COVID-19. Albo zacząć od otwierania placówek w małych miejscowościach, sprawdzić, jakie rozwiązania mają wpływ na transmisję wirusa i na tej podstawie zdecydować, co ze szkołami tam, gdzie gęstość zaludnienia jest większa. Żadna z tych sugestii nie została wzięta pod uwagę. Mamy więc, co mamy – wielki eksperyment.
Dziennik Gazeta Prawna

Dzieci gdzieś być muszą

Nauka w szkołach musiała się rozpocząć od września, bo jak pokazywały zamawiane przez różne media badania, takie było oczekiwanie rodziców. Mniej więcej połowa była gotowa posłać dzieci do placówek bez żadnych dodatkowych warunków. Co czwarty dopuszczał nauczanie naprzemienne – online i w ławce (patrz np. sondaż Pollster dla „Super Expressu”). Nic dziwnego. „Korona” wywróciła życie rodzin do góry nogami. „W jednym pokoju siedzi Przemek i ma calle od rana do nocy – z Indiami, Wielką Brytanią itd. Dzieci nie rozumieją, czemu nagle nie mogą gdzieś wchodzić ani pobawić się z tatą, skoro jest w domu”. „Co z tego, że wyjechaliśmy na Mazury, skoro całe dnie jestem sama: ja i moja trójka. Mąż siedzi w pokoiku na górze, zamknięty jak księżniczka w wieży, próbując zarządzać zespołem. Niedługo oszalejemy”. „Wyczekiwałam na przedszkole drugiego dziecka i powrót do pracy, bo już bardzo męczyło mnie siedzenie w domu. Ledwo wróciłam, a od marca znów wylądowałam na zasiłku, tym razem covidowym”. „Uczymy się, ale ja mam jednego służbowego laptopa i smartfona, i własny psujący się tablet. A zadania ze szkół dostaje trójka dzieci”. „Po miesiącu córka zaczęła się uczyć, bo zdobyłam dostęp do komputera. Ma piątki, bo w desperacji ogarnęłam za nią zadania z miesiąca przerwy”. I tak w setkach historii, które z autopsji albo z bliższego lub dalszego kręgu znajomych zna prawie każdy z nas.
Szkoła po raz kolejny ujawniła swoją główną funkcję – przechowalni. Bez niej sypią się firmy, którym nagle brakuje zaangażowanych pracowników, a także zdrowie psychiczne nieprzyzwyczajonych do tak intensywnego obcowania ze swoimi pociechami rodziców. Zwykle cena uzyskiwanego przez posłanie dziecka do placówki czasu nie jest zbyt wysoka. W dobie koronawirusa drastycznie jednak wzrasta – każdemu wyjściu do szkoły może towarzyszyć lęk, czy za chwilę wszyscy nie wylądujemy na kwarantannie.
Jak wynika z ankiet prowadzonych przez Grzegorza Całka z Instytutu Inicjatyw Pozarządowych, większość rodziców uważa, że to MEN powinien odpowiadać za bezpieczeństwo uczniów w szkołach. Tymczasem nie wywiązuje się z tego najlepiej. Minister edukacji Dariusz Piontkowski na jednej z konferencji był łaskaw powiedzieć, że to nie rodzice będą decydować, czy dziecko wraca do szkoły, czy zostanie w domu, bo nie są epidemiologami. Racja, jednak sęk w tym, że epidemiolodzy, MEN i – szerzej – rząd nie wydają się bardziej kompetentni w ocenie sytuacji. A przynajmniej nie dają po sobie poznać, że są.

Sprzeczne komunikaty

Sam szef MEN miesza się w tej sprawie w zeznaniach. Najpierw zapowiedział, że jeśli pogorszy się sytuacja epidemiczna, decyzję o zamknięciu szkoły podejmie dyrektor. Potem jednak okazało się, że dyrektor może co najwyżej poprosić lokalny sanepid o zgodę. Jak pokazuje praktyka – te owej zgody nie zamierzają wyrażać. A przynajmniej odmawiały większości szkół, które wystąpiły z prośbami o akceptację dla planów zdalnej nauki. I nic dziwnego, bo główny inspektor sanitarny mówi jasno: zamykamy szkoły, tylko jak będzie potwierdzony przypadek koronawirusa. Żeby nie było zbyt łatwo, jednocześnie konsultant ds. chorób zakaźnych i pediatrii radzi, by nie poddawać testom na COVID-19 dzieci z lekkimi objawami. Czyli w praktyce nie ma możliwości szybkiego zamknięcia szkoły, jeśli jakieś dziecko wirusa jednak złapie, bo bez testów nie da się tego jednoznacznie stwierdzić.
Minister w trakcie wakacji kategorycznie zaprzeczał też, by uczniowie musieli w szkołach nosić maseczki. Kilka dni po konferencji, na której to ogłosił, wycofywał się jednak z tego stwierdzenia rakiem i przyznawał, że w dużych szkołach może jednak wprowadzić taki obowiązek. Na razie w przepisach nic takiego się nie znalazło, za to MEN wysyła do szkół kilkadziesiąt milionów maseczek, znów wydając sprzeczne komunikaty.

Potęga dobrej myśli

Aha, zaprosił także na swoją konferencję prasową panią wicedyrektor jednej ze stołecznych szkół, która miała przekonać dyrektorów, by nie bali się otwierać placówek. A mówiła tak: – Wszystko zależy od tego, co myślimy i czujemy. To, że koronawirus jest, to oczywiste, ale to nie znaczy, że wszyscy się zarażą i wszyscy przeniosą się na drugą stronę lustra, bo takiej możliwości po prostu nie ma. Jest grypa, była angina i po tych chorobach są różne powikłania i następuje czasami śmierć. Jednak nie bierzemy tego pod uwagę – mówiła. I jeszcze: – Jeżeli będziemy emanować optymizmem i będziemy nastawieni na pozytywne rozwiązania, to one takie będą. Widzę, że niektórzy z państwa myślą negatywnie, myślą o tym, co złego może się wydarzyć, i to zło państwa spotyka. Człowiek dostaje to, czego pragnie, o czym ciągle myśli.
Już teraz w szkołach pojawiają się rodzice, którzy myślą pozytywnie i twierdzą, że pandemia to wymysł. Donoszą do placówek oświadczenia, w których – powołując się na wolność i konstytucję – odmawiają brania udziału w szkolnych procedurach antycovidowych, takich jak mierzenie dzieciom temperatury, noszenie masek w częściach wspólnych, dezynfekcja rąk zamiast mycia mydłem, przeprowadzanie na dzieciach testów i badań przesiewowych, pobieranie wymazów, zamykanie w izolatce czy izolatorium w przypadku pojawienia się podwyższonej temperatury. Są też tacy, którzy zwracają uwagę, że nie ma podstawy prawnej, by dziecko, które ma więcej niż 37 kresek na termometrze, odsyłać do domu. Dyrektorzy są wściekli, a urzędnicy MEN przyznają, że w zasadzie rodzice mają rację, bo procedury są nieobowiązkowe i wynikają tylko z zaleceń, a nie twardego prawa. I nie dają podpowiedzi, jak egzekwować te wymogi.
Jeśli także minister edukacji pielęgnuje dobre myśli, dzięki czemu wielki eksperyment z posłaniem dzieci do szkół i przedszkoli faktycznie nie doprowadzi do żadnej tragedii, to oczywiście dobrze. Choć niekoniecznie dla rządu, który od pół roku utrzymuje państwo w stanie parawyjątkowym. Co bowiem, kiedy ludzie pomyślą, że bez najmniejszego sensu spędzili pół roku w domu lub kilka tygodni na niezasłużonej kwarantannie, a w tym czasie upadła ich firma, sypnęły się plany na przyszłość?
Przy otwieraniu szkół nie wzięto pod uwagę sugestii fachowców od modeli rozwoju pandemii. Mamy więc to, co mamy – wielki eksperyment