Żyjemy w czasach apokaliptycznych, w oczekiwaniu na którąś z licznych przepowiedzianych katastrof. Czy jednak zauważylibyśmy koniec świata, gdyby się wreszcie wydarzył? Kultura, w której nas wychowano, lubi spektakularne wizje: wybuchy, płomienie, trzęsienia ziemi, mordercze hekatomby. Tymczasem istnieje znaczne ryzyko, że już jest po wszystkim, tylko jeszcze się nie zorientowaliśmy, przegapiwszy znaki na niebie i ziemi.

Trzeba przyznać, że te znaki nie bywają spektakularne: uschnięte drzewo, żywopłot, z którego znikły wróble, nadzwyczaj miłe ciepełko w grudniu. Innymi słowy – dzień po końcu świata nie będzie się niczym różnił od dnia poprzedzającego. Procesy te zachodzą w skali globalnej, sprowadzając nas do roli mrówek przyglądających się bez zrozumienia ciemnej podeszwie buta, który za moment zdepcze ich mrowisko. „Wciąż nie mogłam pojąć rozumem, że to nie jest historia o nas, że nie gramy w niej ról głównych, lecz jesteśmy tylko postaciami na dalszym planie, które niemal zlewają się z tłem, jak ptasie wołanie w lesie” – zauważa niemiecka pisarka Judith Schalansky w eseju „Rozchwiane kanarki, głębokie doły”, poświęconym sposobom, w jaki język sonduje erę schyłkowego antropocenu (bądź pozostaje wobec niej bezradny).

Przemijanie i rozpad

Judith Schalansky „Rozchwiane kanarki, głębokie doły”, przeł. Kamil Idzikowski, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2025
ikona lupy />
Judith Schalansky „Rozchwiane kanarki, głębokie doły”, przeł. Kamil Idzikowski, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2025 / Materiały prasowe

Schalansky – urodzona w dawnym NRD prozaiczka, eseistka, graficzka, projektantka książek – z upodobaniem pisze o entropii i próbach ocalenia tego, co skazane na pożarcie: przez czas, ludzką zachłanność, przemiany cywilizacyjne i polityczne. Jej „Atlas wysp odległych. Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę” (przeł. Tomasz Ososiński, Dwie Siostry 2013) łączy piękny projekt wizualny z krótkimi tekstami o terytoriach tak izolowanych i odległych, że niemal nieistniejących (mimo to – a może przez to – skrajnie środowiskowo wrażliwych). „Spis paru strat” (przeł. Kamil Idzikowski, Ha!art 2022) opowiada uważnym językiem na pograniczu prawdy i fikcji, prozy i eseju, o tym, co bezpowrotnie utraciliśmy – mowa tu, eklektycznie, o gatunkach zwierząt, pejzażach, budynkach, zjawiskach, pojęciach. Wreszcie „Szyja żyrafy” (przeł. Kamil Idzikowski, Ha!art 2024) to nietypowa powieść, w której historia pewnej sfrustrowanej nauczycielki z meklemburskiej prowincji spotyka się z chłodnym językiem biologicznego ewolucjonizmu: mowa tu o zwycięzcach i przegranych w darwinowskiej walce o przetrwanie, a my wiemy, że nauczycielka, pełna wściekłej nostalgii sierota po NRD, jest ostatnią ze swego gatunku; wkrótce jej świat zginie, pochłonie go coś innego, najpewniej dzika przyroda, która z wolna powraca na terytoria, z których niegdyś ją wygnano.

W pewnym sensie warto rozpocząć przygodę z pisarstwem Schalansky (a jest to przygoda – zapewniam) od „Rozchwianych kanarków, głębokich dołów”. W tym niedługim tekście znajdziemy odniesienia licznych tematów frapujących niemiecką autorkę: tworzenia się i poznawczej struktury metafor oraz ich zwrotnego wpływu na rzeczywistość, niszczycielskiej siły „czynienia sobie ziemi poddaną”, lokalnych skutków globalnych katastrof, melancholii przemijania i rozpadu.

Nie można pomyśleć

Esej ten powstał jako próba refleksji nad kataklizmem, który wstrząsnął również polską opinią publiczną: latem 2022 r. rzekę Odrę na odcinku wieluset kilometrów dotknęło masowe wymieranie ryb i innych organizmów wodnych. Odpowiedzialne za to były złote algi, które w ciepłej, zanieczyszczonej i bardzo zasolonej wodzie miały idealne warunki do kwitnienia. Zasolenie i zanieczyszczenie Odra zawdzięczała – całkowicie legalnym, jak się okazało – zrzutom wody z zakładów przemysłowych. Łańcuch niepozornych, pozornie niepowiązanych zdarzeń doprowadził do potwornej śmierci całego rzecznego ekosystemu.

Schalansky zastanawia się, jakie mamy językowo-intelektualne narzędzia kontroli nad takimi sytuacjami, słusznie zakładając, że nie da się nijak zapanować nad czymś, czego nie można nawet pomyśleć. Przygląda się więc metaforom „punktów zwrotnych” i systemów wczesnego ostrzegania – najbardziej funkcjonalną przenośnią okazuje się „kanarek w kopalni”.

I tu zaczyna się właściwa przygoda, bo Schalansky jest pisarką dociekliwą. Zaczyna więc dekonstruować tę przenośnię. Wędrujemy do XIX-wiecznych szybów kopalnianych, gdzie kanarki w klatkach, jako istoty oddechowo wrażliwe, miały informować górników o skażeniu powietrza metanem albo tlenkiem węgla, chwiejąc się na swoich drążkach, a potem spadając z nich. Prekursor tej metody ochronnej, szkocki lekarz i fizjolog John Scott Haldane (zawdzięczamy mu również maskę przeciwgazową), opracował nawet specjalny aparat do resuscytacji omdlałych kanarków. Czy książka Schalansky też jest takim aparatem? Jeśli przyjmiemy, że my sami pełnimy obecnie rolę kanarków, być może tak: wskazywałaby na to ilustracja na okładce, przedstawiająca urządzenie zaprojektowane przez Haldane’a.

Przyglądamy się też samym kanarkom, a ściślej: powiązaniom ich losów z działalnością człowieka. Kanarki – należące do wyselekcjonowanych genetycznie ras, hodowane jako śpiewające ozdoby wykwintnych salonów – dawno już przestały przypominać swoich dzikich protoplastów z Wysp Kanaryjskich. Swoją drogą, owi protoplaści byli zwierzęcymi świadkami kolejnego kataklizmu: Hiszpanie, kolonizując Kanary, doprowadzili przecież do całkowitej zagłady miejscowej ludności – Guanczów, znanych z tego, że posługiwali się na odległość unikatowym językiem gwizdów. Nic im to gwizdanie nie pomogło, natomiast śpiewanie pomogło kanarkom: znów dziko żyją na Wyspach Kanaryjskich, ale są to, o ironio, kanarki z importu, te europejskie, hodowlane.

Rezygnacja z nadziei

Książka Schalansky w jakiejś mierze traktuje o strategiach obrony umysłu przed bombardowaniem wieściami o apokalipsie. Może wizja planety, która strząsa z siebie pasożytniczą ludzkość, nie jest taka straszna? Może – w duchu „ciemnej ekologii” Timothy’ego Mortona – należy przyjąć, że życie w katastrofie stwarza nowe możliwości wyjścia poza wąską perspektywę „antropo- ku czemuś zupełnie innemu, nieznanemu, ciekawemu?

Ta konstatacja przypomina mi o innej przeczytanej niedawno książce – osobliwej dystopijnej idylli „Solea Minor” Evelin Márton, węgierskiej pisarki z Siedmiogrodu. Znów mamy tu wyspę, tytułową Soleę Minor; w zasadzie nieważne, gdzie leży ta wyspa, bo jest to i tak ostatni kawałek lądu, jaki ocalał, po tym jak zniszczeniu uległa cała ziemska biosfera. Nie wiemy dokładnie, ile czasu minęło od końca świata, to też nieważne – nieliczni ocaleńcy, wszyscy płci męskiej, już tego nie pamiętają.

Evelin Márton „Solea Minor”, przeł. Daniel Warmuz, Warsztaty Kultury, Lublin 2025
ikona lupy />
Evelin Márton „Solea Minor”, przeł. Daniel Warmuz, Warsztaty Kultury, Lublin 2025 / Materiały prasowe

Dystopie z apokaliptycznym wątkiem są zwykle zbudowane na podstawie motywów budowy nowego porządku po definitywnym i całkowitym upadku starego. Zerwanie z tym millenarystycznym schematem myślowym bywa dla pisarza (nie mówiąc już o czytelniku!) trudne. Nawet Cormac McCarthy w swojej smoliście pesymistycznej „Drodze” zostawia malutkie okienko nadziei. Nawet Michel Houellebecq w równie ponurej „Możliwości wyspy” nie wyklucza całkowicie i bezwarunkowo opcji ocalenia, nawet jeśli to tylko nieprzytomne rojenia narratora. Tymczasem Evelin Márton deklaruje jasno: nie ma żadnej ludzkiej przyszłości; dziwacy, ekscentrycy i nieszczęśliwcy z Solei Minor dokończą swoich dni bezpotomnie, krążąc w kółko po murszejącym śmietnisku cywilizacji, oblanym ze wszystkich stron oceanem.

Tyle że rezygnacja z nadziei jest w tej opowieści wyzwalająca. Nie ma tu żadnej plemiennej rzezi rodem z „Mad Maxa”, anarchia przejawia się u Márton w nostalgicznym rozleniwieniu, w kultywowaniu całkowicie zbędnych rytuałów codzienności, w zawieraniu i ugruntowywaniu nierokujących przyjaźni – w małym, skromnym, nagim życiu. Stoi za tym, można założyć, przekonanie, że trzeba nam zabrać przyszłość, byśmy wreszcie przestali wierzyć w postęp. A te przyjaźnie u Márton? Cóż, wykraczają poza granice gatunkowe: choćby po to, by się dowiedzieć, w czym mogą nam pomóc foki i morsy, warto czytać tę przedziwną książkę. ©Ⓟ