W świecie, który coraz bardziej odbiega od postulowanych scenariuszy wyhamowania globalnego ocieplenia, gotowość do ponoszenia ofiar na rzecz dekarbonizacji wydaje się wątlejsza niż kiedykolwiek w krótkiej historii tego nurtu międzynarodowej polityki. Czy kryzys, który dotknął w ostatnich latach dyplomacji klimatycznej, może jeszcze okazać się ozdrowieńczy?
Requiem dla zielonego maksymalizmu
Trzydziesty szczyt stron międzynarodowej konwencji o zmianie klimatu (COP30) odbył się równo 10 lat po uzgodnieniu przełomowego, jak się wówczas zdawało, porozumienia z Paryża. To w 2015 r. niemal cały świat zdecydował się na działania zmierzające do utrzymania w ryzach temperatur. Granicę wytyczono „wyraźnie poniżej 2 st. C” w stosunku do okresu sprzed ery nowoczesnego przemysłu. Celem uznanym za optymalny było ocieplenie 1,5-stopniowe, pozwalające, według znacznej części badaczy, ograniczyć ryzyko superkosztownej klimatycznej „reakcji łańcuchowej” – sprzężenia zwrotnego, w którym wzajemnie na siebie oddziałujące procesy trwale zdestabilizują znane nam warunki życia na Ziemi. Zamiast oczekiwanego w pierwszych latach konsekwentnego podnoszenia poprzeczki w ramach coraz ściślej integrującego się wokół przyszłości planety porządku światowego nastąpiła jednak kaskada kryzysów. A w wyłaniającym się z nich nieładzie partykularyzmy i sprzeczności interesów dają o sobie znać najsilniej od dekad.
COP30 w Brazylii był w tych okolicznościach tym, czym być musiał: kolejnym z serii klimatycznych spotkań, na których szczytem marzeń było uniknięcie nazbyt spektakularnego fiaska. Obradujący nieopodal ujścia Amazonki delegaci zdołali – co w historii COP-ów należy do rzadkości – zakończyć obrady, tylko o dzień przekraczając założony termin i, mimo coraz głębszych podziałów, uzgodnić kompromisowe konkluzje, obrandowane jako „mutirão”. Ten wywodzący się z tradycji rdzennych ludów Brazylii termin oznaczający oddolną mobilizację społeczności nie do końca pasował jednak do ducha minimalizmu ambicji, który okazał się niezbędnym warunkiem porozumienia.
Słabnąca moc klimatycznego katastrofizmu
Co gorsza, coraz wyraźniej widać, że zatarciu uległy kluczowe – choć sceptycy powiedzieliby, że od początku niezbyt godne zaufania – elementy mechanizmu klimatycznego. Postępów nie gwarantuje już „dawanie przykładu” przez kraje aspirujące do miana klimatycznych liderów ani szantaż moralny. Relatywnie większą moc sprawczą niż wzniosłe słowa ma pieniądz płynący z uprzemysłowionej Północy do wrażliwych gospodarek Południa, finansujący ich transformacje, przygotowania na znacznie cieplejszą przyszłość i, coraz częściej, po prostu rekompensujący już powstałe w związku z globalnymi przemianami szkody. Cóż jednak z tego, gdy hojność bogatszych ma coraz wyraźniejsze granice. Nic dziwnego, bo mierzą się z jednej strony z ewentualnością zasypywania dziury powstałej po amerykańskich zobowiązaniach, a z drugiej – z konsekwentną odmową partycypacji ze strony drugiego światowego supermocarstwa. Powiedzmy sobie zresztą wprost, że i dla większości beneficjentów pomocy – poza okolicznościowymi przemówieniami na forum ONZ – rozwój pozostaje celem bliższym sercu niż cięcie emisji.
Okazało się, że rację mieli ci, którzy zgłaszali wątpliwości, czy zbyt często odmalowywane widmo katastrofy nie utraci swojej mocy perswazyjnej. Na nastroje opinii publicznej i stanowiska rządów oddziaływać zaczęły z jednej strony nowe trendy w międzynarodowej gospodarce, których katalizatorem okazały się COVID-19 i kryzys inflacyjny, z drugiej zaś – pierwsze symptomy rosnących kosztów przebudowy systemów energetycznych.
W tych okolicznościach naturalnym kierunkiem jest wzrost znaczenia adaptacji do postępujących już zmian klimatu jako kwestii niemal równoprawnej z próbami ich ograniczenia. Jednak i w tej sprawie uzgodnienia COP30 nie powalają. Wspólne finansowanie adaptacji klimatycznej zgodnie z zobowiązaniem podjętym cztery lata temu w Glasgow powinno sięgnąć w tym roku ponad 40 mld dol., ale wciąż nie jest pewne, czy cel ten uda się spełnić (faktyczną wielkość pomocy przekazanej w 2023 r. szacowano na zaledwie 26 mld). W Brazylii postanowiono, że środki na ten cel zostaną powiększone trzykrotnie do 2035 r. Ale nie dość, że kwota 120 mld dol. odbiega od potrzeb związanych z adaptacją – ostrożnie szacowanych na 310–359 mld dol. – to jeszcze są wątpliwości, czy wszyscy cel potrojenia pomocy będą rozumieli w ten sposób (w tekście decyzji COP nie wskazano jednoznacznie roku bazowego).
Drugim godnym uwagi punktem w skromnym dorobku brazylijskiego szczytu są zręby globalnego mechanizmu współpracy w dziedzinie sprawiedliwej transformacji. To bezpośrednia kontynuacja ważnej idei z ogłoszonej przez Polskę siedem lat temu na szczycie w Katowicach Śląskiej Deklaracji Solidarnej i Sprawiedliwej Transformacji. To za sprawą ówczesnej polskiej prezydencji po raz pierwszy tak mocno wybrzmiała potrzeba pogodzenia celów ochrony klimatu ze wzrostem gospodarczym i utrzymaniem miejsc pracy. Teraz to istotne narzędzie (zwłaszcza z punktu widzenia związków zawodowych i innych organizacji wspierających prawa pracowników branż doświadczających transformacji) staje się pełnoprawną częścią instytucjonalnego ładu. Przynajmniej na tak długo, jak długo trwać będzie sam ład.
Ledwo żywy duch międzynarodowej współpracy
Stany Zjednoczone po raz pierwszy w historii nie wysłały na szczyt klimatyczny swojej delegacji. Donald Trump ogłaszał wprawdzie dwa razy wystąpienie z porozumienia paryskiego, ale USA pozostają stroną konwencji klimatycznej z 1992 r. i miały prawo do udziału w pracach COP. Postawa Trumpa nie wywołała na razie reakcji łańcuchowej. Na wypowiedzenie umowy klimatycznej nie zdecydowała się do tej pory nawet flirtująca z tym pomysłem Argentyna, swoje delegacje do Belém przysłało ponad 190 państw, a łączna liczba uczestników szczytu przekroczyła 56 tys. Absencja drugiego co do wielkości współczesnego (i mimo szybkiego nadrabiania dystansu przez Chiny nadal pierwszego w ujęciu historycznym) emitenta gazów cieplarnianych zrobiła jednak swoje, zarówno jeśli chodzi o układ sił, jak i morale obecnych.
Osamotniona Europa, która na arenie wewnętrznej szuka dziś nowej równowagi między celami klimatycznymi, bezpieczeństwem i konkurencyjnością, nie ma siły ani autorytetu, które pozwalałyby skutecznie naciskać na partnerów, by pożegnali się z paliwami kopalnymi. I, jak zaświadcza bilans negocjacji z Belém, w przełamaniu tego stanu rzeczy nie pomogło jej nawet wytyczenie kolejnego wyśrubowanego celu, 90-proc. redukcji emisji do 2040 r.
Prawda jest taka, że – wbrew wielokrotnie powtarzanym zapewnieniom o „wciąż żywym duchu multilateralizmu” w obliczu pogłębiających się podziałów – w kwestiach klimatycznych dotyczą one m.in. zaostrzania kursu w kwestii paliw kopalnych, zobowiązań finansowych oraz statusu Chin jako państwa rozwijającego się (a zarazem gospodarki ekstremalnie uprzemysłowionej i największego emitenta CO2) – mechanizm globalnego konsensusu coraz mniej pasuje do ducha czasu. A mówiąc bardziej dosadnie, ramy instytucjonalne, w których jest prowadzona międzynarodowa polityka ochrony klimatu, skazuje ją obecnie na klincz. Nie wprost potwierdza zresztą tę diagnozę konstatacja prezydenta COP30 André Corrêi do Lago, że w warunkach ograniczonych postępów negocjacyjnych na forum ONZ konieczne jest jego omijanie. To właśnie poza gremium Narodów Zjednoczonych mają być tworzone mapy drogowe działań w kluczowych obszarach, takich jak odwrót od paliw kopalnych czy ochrona lasów. Brazylijska prezydencja zobowiązała się do opracowania projektów tych dokumentów przed przyszłoroczną konferencją COP31 (ma się odbyć w Turcji).
Ochrona klimatu w czasach umiarkowanych ambicji
W uzyskaniu efektu globalnej mobilizacji nie pomagają coraz liczniejsze sygnały wskazujące na ostateczną klęskę walki o cel 1,5 st. Dotychczasowe ocieplenie mierzone w perspektywie 2100 r. szacuje się wprawdzie na 1,3 st. C, ale obecnie jesteśmy na dobrej drodze, by ten wynik podwoić. Kiedy w Brazylii zaczynały się rozmowy, światło dzienne ujrzały m.in. nowe dane Światowej Organizacji Meteorologicznej (WMO) potwierdzające, że nadal rośnie kluczowy dla zmiany klimatu wskaźnik, którym jest stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze ziemskiej (w przypadku dwutlenku węgla mówimy o wpływie na efekt cieplarniany mierzony w setkach lat). Coroczny raport Międzynarodowej Agencji Energii pokazał zaś, że z roku na rok rośnie luka między hipotetycznym scenariuszem klimatycznej neutralności a projekcją obserwowanych dziś polityk i deklaracji. W akcie końcowym COP30 po raz pierwszy to rosnące prawdopodobieństwo przekroczenia pułapu 1,5 st. C zostało wyartykułowane wprost. W zamian mamy już tylko nadzieję na ograniczenie skali i czasu ewentualnego przekroczenia tego pułapu.
Wszystko to nie oznacza, że świat zatoczył koło. Globalna transformacja – napędzana m.in. przez rosnące zapotrzebowanie na energię elektryczną, rozwój technologii niskoemisyjnych, potrzeby przemysłu, ale też wymogi ochrony środowiska czy konieczność zastępowania wysłużonych źródeł energii – trwa. I choć jej trajektoria nieraz jeszcze będzie wymagała korekt – ze względu na zaskakujące analityków realia – nic nie zapowiada, żeby jej tempo miało znacząco spaść.
Elementem marketingu brazylijskiej prezydencji było ukute przez prezydenta Lulę da Silvę pojęcie COP-u prawdy. W intencji Luli jego sednem miało być wypowiedzenie wojny klimatycznemu negacjonizmowi i dezinformacji (to z kolei uderzenie w krecią robotę, którą dla sprawy klimatycznej robi m.in. administracja Donalda Trumpa). Nie odbierając wagi tej sprawie (choć w skuteczność tak rozumianej „wojny o prawdę” można powątpiewać), sugerowałbym inne podejście. Dziś to przede wszystkim twórcy i orędownicy światowej polityki klimatycznej powinni stanąć w prawdzie. Pierwsza połowa bieżącej dekady przekreśliła scenariusz, w którym wyzwania klimatyczne biorą górę nad wszystkimi innymi uwarunkowaniami: bezpieczeństwem narodowym, równowagą społeczną i rozwojem. Dziś „klimatyści” muszą znaleźć na siebie nowy pomysł w świecie, w którym tworzą tylko i aż jeden z parametrów nowej polityki. ©Ⓟ