W tym roku Donald Trump nie doczekał się Pokojowej Nagrody Nobla. Nadal więc nie dołączył do czwórki amerykańskich prezydentów, których nią uhonorowano. Ale to, jak bardzo jej pragnie, sprawia, iż należy się liczyć, że wcześniej czy później zdobędzie wymarzone trofeum. Być może dopiero wówczas, gdy norweski rząd stanie w obliczu karnych stawek celnych nałożonych przez USA oraz embarga na eksport gazu. Jednak istnieją szanse, że użycie drastycznych metod nie będzie konieczne. Przecież niegdyś Theodore Roosevelt sprawił, że Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Hiszpanii, anektowały Hawaje, oderwały Panamę od Kolumbii i umocniły protektorat na całą Ameryką Łacińską. A i tak pokochał go cały świat.

Wojownik z wyboru

„Byłem chorowitym, delikatnym chłopcem, cierpiałem na astmę i często zabierano mnie w podróże, żebym mógł oddychać” – pisał Roosevelt w autobiografii wydanej w 1913 r. „Rzadko chodziłem do szkoły. Nigdy nie chodziłem do szkół publicznych, tak jak później moje własne dzieci” – dodawał. Jak na kogoś, kto przechorował większość dzieciństwa i przebywał pod opieką rodziców, okazał się zaskakująco wojowniczym człowiekiem. Jak sam pisał, bardzo imponował mu ojciec. Siła, sukcesy i to, jak cieszył się życiem Theodore Roosevelt senior, sprawiały, że syn chciał mu dorównać. Pomimo astmy zajął się więc sportem, wybierając boks i zapasy. Potem dorzucił strzelectwo, skupiając się na zajęciach godnych mężczyzny. Po czym przez całe życie udowadniał, iż nim jest. Zupełnie nie pasując do schematu rozpieszczanego dziedzica fortuny. Bogactwo nie było tym, co dawało mu rzeczywiste zadowolenie, uwielbiał walczyć i zwyciężać. W kolejnych etapach swego życia zawsze toczył zmagania wymagające odwagi, połączonej z hartem ducha.

Gdy w 1884 r. zmarła jego żona Alice, przerwał karierę w Partii Republikańskiej i zaszył się w dziczy. Zakosztował tam życia myśliwego, a następnie właściciela rancza. W końcu został zastępcą szeryfa hrabstwa Billings w Północnej Dakocie. Do Nowego Jorku wrócił dopiero po dwóch latach żałoby. I wkrótce zdobył sławę największego twardziela w mieście znanym z gangów i kwitnącej przestępczości.

Dzięki poparciu republikanów 30-letni Roosevelt został szefem nowojorskiej policji. A uchodziła ona wtedy za najbardziej skorumpowaną w całym kraju. Prawie nikt nie wróżył mu powodzenia, ale w niespełna rok uczynił on z NYPD wzorowych funkcjonariuszy. Stało się o tym tak głośno, iż prezydent William McKinley zaproponował Rooseveltowi stanowisko zastępcy sekretarza marynarki wojennej. Pragnął tym sposobem przypodobać się wyborcom, bo ci zachwycili się młodym człowiekiem, uchodzącym za nieprzekupnego.

Imperialista z powołania

McKinley, wpuszczając Roosevelta do rządu, nie docenił, z kim ma do czynienia. Niewiele znaczące stanowisko zastępcy sekretarza marynarki wojennej wystarczyło młodemu politykowi do tego, by zacząć zmieniać politykę zagraniczną Ameryki. Czynił to, wywierając presję na prezydenta, przy aplauzie prasy i obywateli.

Poprzedni lokator Białego Domu Grover Cleveland zaniechał przyłączenia Hawajów do USA, choć prosili o to mieszkający na tym archipelagu amerykańscy osadnicy. „Rezygnacja z aneksji Hawajów była zbrodnią przeciwko białej cywilizacji. Wszystkie wielkie rasy panujące były waleczne” – oznajmił Roosevelt na początku 1897 r. Odbiło się to echem w prasie i postulat przyłączenia Hawajów zaczęli podnosić kolejni politycy. Zaś zastępca sekretarza marynarki wojennej wzmacniał presję na prezydenta, nie gryząc się w język. W końcu Partia Republikańska zażądała tego od McKinley’a i prezydent musiał ulec.

Tymczasem Roosevelt dopiero się rozkręcał, biorąc na celownik Hiszpanię, której wojska stacjonowały na Kubie. Wyrwanie wyspy z rąk europejskiego państwa stało się kolejną misją wojowniczego młodzieńca. W liście do znajomego napisał: „Mówiąc między nami, z radością powitałbym niemal każdą wojnę, myślę bowiem, że ten kraj jej potrzebuje”. Pretekst do rozpoczęcia konfliktu nadarzył się sam. Krążownik „Maine”, po tym jak zacumował w hawańskim porcie 15 lutego 1898 r., wyleciał w powietrze. Wiele lat później wyszło na jaw, że tragedię spowodował pożar w luku amunicyjnym, który wybuchł z winy obsługujących ją marynarzy. Ale zaraz po katastrofie to Roosevelt jako jeden z pierwszych oskarżył Hiszpanów o zatopienie okrętu. Śmierć 260 amerykańskich marynarzy i wskazanie winnych rozpaliło opinię publiczną w USA do czerwoności. Pokojowy McKinley musiał pod presją obywateli rozpocząć wojnę. Zastępca sekretarza marynarki wojennej nie zamierzał przyglądać się jej przebiegowi z Waszyngtonu. W kwietniu 1898 r. złożył dymisję i zaczął formować jednostkę ochotników, nazwaną Rough Riders (Ostrymi Jeźdźcami).

Jego chęci osobistego udziału w walkach z Hiszpanami przeciwni byli prezydent, szefostwo Partii Republikańskiej oraz druga żona Edith, która właśnie urodziła czwarte dziecko. „Zawsze uważałem, że jeśli wybuchnie poważna wojna, chciałbym móc wytłumaczyć moim dzieciom, dlaczego brałem w niej udział, a nie dlaczego nie brałem. Co więcej, głęboko wierzyłem, że naszym obowiązkiem jest wyzwolenie Kuby i publicznie wyraziłem to uczucie, a kiedy człowiek zajmuje takie stanowisko, powinien być gotów potwierdzić swoje słowa czynami” – tłumaczył w autobiografii Roosevelt.

Po dotarciu na Kubę Rough Riders zdobyli sobie sławę najodważniejszych z żołnierzy i przyćmiła ją tylko sława ich dowódcy. Ukoronowaniem stał się szturm na wzgórze San Juan 1 lipca 1898 r. Awansowany do stopnia pułkownika Roosevelt tuż przed atakiem zauważył, że amerykańscy żołnierze na widok dobrze okopanych Hiszpanów umierają ze strachu. Wydobył więc z kabury rewolwer i zapowiedział, że zastrzeli każdego, kto spróbuje uciec z pola walki. Rough Riders zaczęli wówczas skandować: „On zawsze tak robi, on zawsze tak robi!”. Po tak lakonicznej mowie motywacyjnej poprowadził szturm, który potem opisywano jako najbardziej szaleńczy w całej historii armii Stanów Zjednoczonych. „To był najwspanialszy dzień w moim życiu” – zapisał Roosevelt.

Bojowy prezydent

Po powrocie do ojczyzny bohater wojenny mógł przebierać w ofertach. Republikanie wystawili go w wyborach na gubernatora stanu Nowy Jork, które wygrał z marszu w 1898 r. Wkrótce potem zmarł wiceprezydent Garret Hobart. McKinley musiał szybko znaleźć zastępcę, więc republikańscy przywódcy podsunęli mu Roosevelta, który w Nowym Jorku zdążył się już wyrywać spod ich kurateli. Ale prezydent także miał serdecznie dość byłego zastępcy sekretarza marynarki wojennej i jego agresywnych poczynań. Stawiał opór. Dopiero połączona presja partii, gazet i wyborców zmusiła go, by zaproponował Rooseveltowi wiceprezydenturę. Tak otworzyła się przed nim droga do Białego Domu.

Nikt nie mógł przewidzieć, iż po wygranych wyborach popularnego McKinley’a śmiertelnie postrzeli 6 września 1901 r. anarchista Leon Czołgosz. Zaraz po śmierci głowy państwa Stany Zjednoczone doczekały się najmłodszego, bo liczącego zaledwie 42 lata i najbardziej wojowniczego prezydenta w swojej historii. Traf chciał, że tuż przed zamachem sformułował on swoje polityczne credo. Oznajmił: „Mów łagodnie i miej przy sobie gruby kij, a zajdziesz daleko”. Dotyczyło ono wizji amerykańskiej polityki zagranicznej. Jak wówczas Roosevelt tłumaczył: „Jeśli naród amerykański będzie mówił łagodnie, a jednocześnie utrzymywał w najwyższej gotowości i doskonałym stanie swoją marynarkę wojenną, doktryna Monroe'ego zaprowadzi go daleko”.

Tego się trzymał w polityce zagranicznej podczas prezydentury. Przy czym również w kwestii spraw wewnętrznych nie hamował swojej wojowniczości. Odczuły to trusty pieczołowicie budowane przez najbogatszych ludzi Ameryki. Zwykli obywatele ich nienawidzili, bo po zmonopolizowaniu kolejnych gałęzi gospodarki windowały ceny towarów i usług. Roosevelt spełnił oczekiwania wyborców i rozpoczął długoletnią wojnę z największymi monopolami w USA. I doprowadził do ich rozbicia.

W międzyczasie rozczłonkował Kolumbię. Ta odrzuciła ofertę oddania za 10 mln dol. Stanom Zjednoczonym „we wieczyste posiadanie” pasa ziemi przecinającego w poprzek jej prowincję – Panamę. Prezydent był bowiem gorącym zwolennikiem zbudowania pod patronatem Amerykanów kanału łączącego ze sobą dwa oceany. Po niedocenieniu przez Bogotę jego uprzejmej oferty, sięgnął po kij: rezydujący w Panamie konsul USA zorganizował antykolumbijskie powstanie. Rebeliantom natychmiast przybyły z odsieczą dwie amerykańskie kanonierki z oddziałem piechoty morskiej. Bezradna Kolumbia musiała pogodzić się z tym, że 4 listopada 1903 r. panamskie Zgromadzenie Narodowe ogłosiło niepodległość. Po czym zawarto z Waszyngtonem umowę na budowę kanału, który stał się jednym z kluczowych szlaków komunikacyjnych globu.

Wzniecając konflikty, Roosevelt mógł się chwalić sukcesami i jego popularność wśród Amerykanów biła rekordy. Stany Zjednoczone ustanowiły protektorat nad Filipinami, umocniły gospodarczą obecność w Chinach, z czym musiały się pogodzić europejskie mocarstwa, podporządkowały sobie Kubę. Zaś w Ameryce Łacińskiej Waszyngton sukcesywnie likwidował resztki hiszpańskich i brytyjskich wpływów. Po długim poczcie prezydentów starających się trzymać Stany Zjednoczone z dala od rozgrywek innych mocarstw, Roosevelt przyłączył się do gry o wpływy w świecie. Zrobił to od razu z pozycji siły. Ale gdy wszyscy zaczęli czuć przed nim respekt, nagle postanowił zostać orędownikiem pokoju.

Pożądany rozjemca

Kiedy w lutym 1904 r. wybuchła wojna rosyjsko-japońska, Waszyngton nie zamierzał się mieszać do konfliktu. Kilka lat wcześniej sekretarz stanu John Hay sformułował doktrynę otwartych drzwi. Mówiła ona, że USA nie zaakceptują jakichkolwiek ograniczeń w dostępie do dalekowschodnich rynków, a już zwłaszcza chińskiego. A jeśli ktoś będzie próbował im to odebrać, zderzy się z ich siłą militarną. „Polityka otwartych drzwi jest jedyną polityką zgodną z zasadami równości i uczciwego postępowania” – mówił Hay w 1899 r.

Tymczasem definitywne zwycięstwo Rosji lub Japonii w wojnie mogło zachwiać równowagę sił na Dalekim Wschodzie. Oba kraje sąsiadowały z Chinami i prowadziły na ich terytorium agresywną ekspansję. Natomiast Stany Zjednoczone, podobnie jak Wielka Brytania, Francja i Niemcy były daleko. Położenie geograficzne i wielkie odległości sprawiały, iż trudniej im było utrzymywać wpływy w Chinach. Zachowanie takowych gwarantowała jedynie równowaga sił. W tym kontekście wojna rozwijała się po myśli Amerykanów. Rosja ponosiła klęski, ale dużo mniejsza oraz zasobniejsza Japonia, pomimo wygrania wszystkich bitew morskich i lądowych, szybko opadała z sił. Świadomość, że jeśli Rosjanie zdecydują się na długoletni konflikt na wyniszczenie, to w końcu mogą wygrać, skłoniła Tokio do szukania sposobów zawarcia szybkiego pokoju.

Już w lipcu 1904 r. japoński minister spraw zagranicznych zaczął sondować, czy Roosevelt nie chciałby wziąć na siebie roli rozjemcy. Japoński rząd wybrał akurat jego, ponieważ prezydent USA kilka razy wypowiadał się z sympatią o Japończykach. Gdy tymczasem europejscy przywódcy traktowali ich z wyższością. „W tej sytuacji prezydent Roosevelt doszedł do wniosku, że istnieją sprzyjające warunki do wystąpienia z propozycją mediacji. Przedtem jednak chciał się upewnić, czy Japończycy będą popierać politykę otwartych drzwi w Chinach” – opisuje w opracowaniu „Prezydenci USA – laureaci Pokojowej Nagrody Nobla” Longin Pastusiak. „W kwietniu 1905 r. rząd japoński zapewnił Stany Zjednoczone, że opowiada się za polityką otwartych drzwi w Mandżurii oraz za przywróceniem tej prowincji Chinom. Roosevelt uznał to za zadowalające” – dodaje.

Wojowniczy prezydent już wcześniej dostrzegł, iż najbardziej opłaca mu się zostać gorącym zwolennikiem pokoju. Pierwszą propozycję zorganizowania rokowań pod patronatem USA wysłał carowi Mikołajowi II w lutym 1905 r. Władca zbył ją, wierząc, że wkrótce losy wojny się odwrócą, choć właśnie skapitulował kluczowy dla Rosji na Dalekim Wschodzie Port Artur. W drugiej połowie lutego zaczęła się wielka bitwa pod Mukdenem, która potrwała do 10 marca 1905 r. Trzy rosyjskie armie poniosły klęskę, tracąc aż 50 tys. żołnierzy. Jednak Mikołaj II nadal zbywał Roosevelta milczeniem. Przerwała je dopiero bitwa morska stoczona w pobliżu wyspy Cuszima. Rosyjska Flota Bałtycka opłynęła pół globu, by 28 maja 1905 r. zostać posłaną na dno przez japońską marynarkę wojenną. Dopiero ta klęska i rewolucyjne wrzenie, narastające w całej Rosji, sprawiły, że car zgodził się przekazać 8 czerwca 1905 r. prezydentowi USA, iż przyjmuje jego propozycję.

Jak zawsze uprzejmy Theodore Roosevelt szybko przekonał Petersburg i Tokio, że negocjacje powinny odbywać się na terytorium USA. Najlepiej w Portsmouth, bo lato w Waszyngtonie bywało męczące.

Obrońca pokoju

Do miasteczka nad zatoką Maine delegacje przybyły 8 sierpnia 1905 r. Codziennie wożono je promem przez zatokę do budynku pobliskiej bazy morskiej floty USA. Rozmowy nie były łatwe. Mikołaj II nakazał swoim ludziom, żeby nie godzili się na ustępstwa terytorialne oraz reparacje. Rosja winna też zachować pełną swobodę rozmieszczania wojsk na Dalekim Wschodzie. Tokio zaś pragnęło maksymalnie wyzyskać odniesione zwycięstwo. „Główną przeszkodą w zawarciu traktatu pokojowego było żądanie przez Japonię ogromnego odszkodowania w wysokości ponad 600 mln dol. Rosja, która znajdowała się w trudnej sytuacji finansowej, odmówiła. Rokowaniom groziło fiasko” – pisze Pastusiak.

Prezydent i wspierający go sekretarz wojny William H. Taft rozegrali wówczas mistrzowską partię. Taft popłynął do Tokio i tam przekonał premiera Japonii, by ten uznał zwierzchnictwo USA nad Filipinami. W zamian Waszyngton zaakceptował podporządkowanie Japończykom Korei. Następnie Roosevelt zmusił rosyjską delegację, żeby pogodziła się z taką zmianą wpływów na Półwyspie Koreańskim. Poza tym Rosjanie musieli przekazać Japonii połowę wyspy Sachalin. Imperium Romanowów wycofało także siły z Mandżurii i Liaotung. Po spisaniu wszystkich ustaleń 5 września 1905 r. obie delegacje podpisały traktat pokojowy.

Niewiele ponad rok później przewodniczący Komitetu Noblowskiego Gunnar Knudsen, podczas uroczystego wręczania nagrody ustanowionej przez Alfreda Nobla, odczytał 10 grudnia 1906 r. laudację na cześć Theodore'a Roosevelta. Laureat nie mógł przybyć i wyróżnienie odbierał w jego imieniu ambasador USA. „Stany Zjednoczone były jednym z pierwszych krajów, które wprowadziły ideał pokoju do praktyki politycznej. Zawarły umowy pokojowe i arbitrażowe z różnymi państwami. Ale to, co zwróciło szczególną uwagę przyjaciół pokoju i całego cywilizowanego świata, to rola prezydenta Roosevelta w doprowadzeniu do zakończenia krwawej wojny między dwoma wielkimi mocarstwami świata – Japonią i Rosją” – czytał Knudsen.

Laureat Pokojowej Nagrody Nobla podziękował w odczytanym podczas uroczystości telegramie. Poinformował, że przekazaną mu sumę przeznaczy na utworzenie fundacji o nazwie Industrial Peace Committee (Pokojowy Komitet Przemysłu). „Celem jego będzie dążenie do lepszych i bardziej sprawiedliwych stosunków między moimi rodakami — zarówno między kapitalistami, jak i między robotnikami, na niwie działalności przemysłowej i rolniczej” – napisał. To zapewniło mu dodatkowe uznanie.

Wkrótce stał się najpopularniejszym politykiem świata, uwielbianym przez prasę, ludzi kultury i nauki oraz opinię publiczną. Tylko jedna nacja nie podzielała tego zachwytu. „Kiedy na świecie chwalono Roosevelta, Japończycy niezwykle ostro go krytykowali. Liczyli na duże odszkodowania i większe łupy terytorialne. Rząd japoński nie chciał powiedzieć społeczeństwu, że nie jest w stanie kontynuować wojny. Wiedział również, że układ nie zadowoli żądnych ekspansji imperialistycznych kół w Japonii. Winę za układ w Portsmouth zrzucono więc na Roosevelta” – pisze Pastusiak.

Wiadomość o przyznaniu mu Nobla Tokio powitało antyamerykańskimi demonstracjami. Laureata raczej to nie zmartwiło. Na Dalekim Wschodzie udało mu się utrzymać równowagę sił, gwarantującą USA otwarte drzwi do Chin, a cała półkula zachodnia znalazła się pod protektoratem Ameryki. Mógł więc skupić się na zaangażowaniu w obronę pokoju w Europie. Nakłaniając wiosną 1906 r. (jeszcze przed uhonorowaniem go Noblem) Niemcy i Francję, by nie wszczynały wojny o Maroko. Konferencja pokojowa w hiszpańskim Algeciras, która przyniosła ten sukces prezydentowi USA, wskazywała, że już nie musi sięgać po gruby kij. I choć uwielbiał walczyć, dbałość o interes Stanów Zjednoczonych mówiła mu, że bardziej się opłaca zostać uprzejmym rozjemcą. ©Ⓟ