Pół roku temu sekretarz zdrowia USA Robert F. Kennedy Jr. złożył Amerykanom brawurową obietnicę: we wrześniu zaprezentuje wyniki badań, które ostatecznie wyjaśnią przyczyny autyzmu. Naukowców, którzy od wielu lat usiłują rozszyfrować stojące za nim mechanizmy, ogarnęło podszyte zgrozą niedowierzanie. Obawiano się, że Kennedy Jr. wyniesie do rangi obowiązującego dogmatu pseudoteorię, której promowanie zapewniło mu status ikony antyestablishmentu – o tym, że rzekomo istnieje związek między zaburzeniem ze spektrum autyzmu a szczepieniami. Prognozy te (na razie) się nie spełniły, ale sensacje, które zaserwowali prezydent USA i najwyższy urzędnik ds. zdrowia, w środowiskach medycznych uznano za kolejny niebezpieczny mit. Mit, który wpędzi tysiące matek w poczucie winy, a kobiety w ciąży w niepewność.
Według oficjalnych konkluzji administracji przyczyną autyzmu u niektórych dzieci jest zażywanie przez przyszłe matki paracetamolu. Ogłaszając tę rewelację, Donald Trump poradził odliczającym czas do porodu Amerykankom, aby zamiast sięgać po lek, zacisnęły zęby. – Nie przyjmujcie go. Walczcie ze wszystkich sił, żeby go unikać – zalecał prezydent, dodając, że wyjątkiem są poważne dolegliwości, np. bardzo wysoka gorączka.
Idąc za ciosem, administracja rekomendowała nową terapię mającą niwelować objawy autyzmu: leukoworynę przepisywaną przy niedoborach kwasu foliowego (wit. B9) i jako antidotum na toksyczne efekty leków onkologicznych. Kennedy przekonuje, że preparat może poprawić zdolności komunikacji u dzieci w spektrum, choć dowody są na razie bardzo skąpe. Garstka małych badań, na które powołuje się administracja, może dawać tylko fałszywe nadzieje. Leukoworyny nie zaleca obecnie żadne uznane stowarzyszenie medyczne. Amerykańska Akademia Pediatryczna podkreśliła, że jest to eksperymentalna terapia, której działania naukowcy jeszcze dobrze nie znają.
Pomysł z przepisywaniem leukoworyny opiera się na hipotezie, że deficyt kwasu foliowego w okresie prenatalnym może zaburzać neurogenezę i tworzenie się połączeń synaptycznych. W dotychczasowych badaniach lek przynosił umiarkowane efekty. W największym z nich preparat podano 40 dzieci. U większości zaobserwowano poprawę, zwłaszcza u tych, które miały przeciwciała blokujące receptory dla kwasu foliowego (i wynikający z tego niedobór witaminy B9 w mózgu).
Wysyp diagnoz autyzmu
Hipoteza o tym, że paracetamol może wpływać na rozwój mózgu, zaczęła się przebijać kilkanaście lat temu, gdy epidemiolodzy z Norwegii, Danii i ze Szwecji zauważyli podwyższone ryzyko zaburzeń neurorozwojowych u dzieci matek, które długotrwale przyjmowały ten preparat w ciąży. Były to jedynie statystyczne obserwacje bazujące na analizie danych z rejestrów zdrowotnych, więc naukowcy upominali, aby interpretować je z ostrożnością. Od tamtej pory pojawiło się sporo badań z innych krajów, ale ich wyniki nie pozwalały wyciągnąć jedno znacznych wniosków, a tym bardziej potwierdzić związku przyczynowego. Nawet tam, gdzie dostrzegano korelację między paracetamolem a autyzmem, okazywała się ona bardzo słaba albo pozorna. Dlatego amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) i jej europejska odpowiedniczka (EMA) stwierdziły, że ustalenia są niejednoznaczne, co oznacza, że nie ustalono ryzyka.
Pokazuje to m.in. największa dotąd analiza, opublikowana w zeszłym roku na łamach „Journal of the American Medical Association” (JAMA). Jej autorzy prześwietlili dokumentację medyczną prawie 2,5 mln osób urodzonych w Szwecji w latach 1995–2019. Według nich teorii o złowrogim działaniu tabletek przeciwbólowych nie da się obronić. Zaburzenie ze spektrum zdiagnozowano u 1,42 proc. dzieci kobiet, które brały w ciąży paracetamol, i u 1,33 proc. dzieci kobiet, które go nie stosowały. Różnica całkiem zanikała po uwzględnieniu par rodzeństwa, których matka sięgała po lek tylko w jednej z ciąż.
Eksperci podkreślają, że tworzenie połączeń nerwowych w okresie płodowym zależy od skomplikowanego splotu przesłanek, z których kluczowe są uwarunkowania genetyczne – szacuje się, że 60–90 proc. przypadków autyzmu ma podłoże dziedziczne. Geny wchodzą zaś w interakcje z całą paletą innych czynników: biologicznych, środowiskowych, okołoporodowych. Wyższy wiek rodziców, zanieczyszczenie powietrza, wcześniactwo, niska waga noworodka – każdy z tych aspektów może zwiększać ryzyko autyzmu. Podobnie jak gorączka lub infekcja w czasie ciąży, czyli dolegliwości, przy których zwykle używa się paracetamolu. To samo dotyczy innych leków stosowanych w czasie ciąży, zwłaszcza preparatów, które działają na układ nerwowy (np. przeciwpadaczkowych). Jeśli badacze nie odfiltrują tych elementów, to wyniki mogą się okazać zafałszowane. „Nie istnieje jedna, pierwotna przyczyna autyzmu ani jeden lek, który zapewniłby każdemu dziecku czy dorosłemu w spektrum to, czego potrzebuje” – podsumowała szefowa Amerykańskiej Akademii Pediatrycznej Susan Kressly.
W deklaracjach Kennedy’ego wszystkie te niuanse znikają. Zapowiadając w kwietniu swoją zdrowotną petardę, argumentował, że „autyzmowi można zapobiegać”, a lawinę nowych diagnoz nazwał „epidemią”. Słowa te padły w reakcji na nowy raport Centers for Disease Control and Prevention (CDC), który pokazywał pięciokrotny wzrost liczby nowych przypadków w ciągu nieco ponad dwóch dekad: o ile w 2000 r. zaburzenie ze spektrum rozpoznawano u jednego ośmiolatka na 150, o tyle w 2022 r. już u jednego na 31. Dla Kennedy’ego było to potwierdzenie, że naukowy mainstream się myli. – Geny nie wywołują epidemii – oświadczył. Jako jej źródło wskazał „toksyny środowiskowe”, które krytycy zinterpretowali jako eufemistyczne określenie szczepionek. Jeszcze nie wiedzieli, że do starej pseudoteorii niedługo dołączy nowa.
Świadomość i akceptacja
Nie ma prostego wyjaśnienia, dlaczego przybywa dzieci w spektrum. W grę wchodzi wiele nakładających się na siebie elementów, zaczynając od rozszerzenia kryteriów diagnostycznych. Do połowy XX w. lekarze sądzili, że kilkulatki, które się nie komunikują i nie reagują na otoczenie, przejawiają wczesne oznaki schizofrenii. Używana na całym świecie klasyfikacja zaburzeń psychicznych DSM dopiero w 1980 r. wyodrębniła kategorię „autyzmu dziecięcego”, który miał się charakteryzować poważnymi deficytami mowy, powtarzalnymi ruchami i obsesyjnym przywiązaniem do rutyny. Przyjęta definicja była na tyle wąska, że mieściło się w niej niewiele dzieci.
W kolejnych edycjach DSM kryteria dopracowano, uwzględniwszy m.in. trudności w kontaktach społecznych, ograniczoną ekspresję emocjonalną czy poziom wsparcia, jakiego potrzebuje dana osoba. Dodano też nowe zaburzenia neurorozwojowe, w tym zespół Aspergera. Granice między poszczególnymi typami autyzmu były subtelne i nieostre, więc psychiatrzy często stawiali różne diagnozy na podstawie podobnych objawów. W ostatnim wydaniu klasyfikacji z 2013 r. ujęto je w formie spektrum. Za tymi zmianami poszły kolejne: upowszechnienie badań przesiewowych, łatwiejszy dostęp do specjalistów, większa świadomość i akceptacja neuroróżnorodności...
Jedno z najbardziej przekonujących wyjaśnień mówi, że wiele dzieci, u których rozpoznaje się dziś zaburzenie ze spektrum, w przeszłości byłoby uznanych za upośledzone intelektualnie. Ilustruje to badanie naukowców z Penn State University, którzy przyjrzeli się danym dotyczącym 6,2 mln uczniów z lat 2000–2010. Liczba przypadków autyzmu wzrosła w tym okresie ponad trzykrotnie, ale za ok. 65 proc. z nich odpowiadała redukcja orzeczeń o niepełnosprawności intelektualnej. Liczebność klas specjalnych prawie przy tym nie drgnęła. Co więcej, wsparcie zaczęło też docierać do dzieci, które dawniej nie miały na nie szans. Jeszcze kilkanaście lat temu autyzm był w Ameryce domeną białych chłopców z zamożnych domów. Obecnie zaburzenie nieco częściej rozpoznaje się u czarnych i Latynosów z rodzin o niższym statusie socjoekonomicznym. Dziewczynki są diagnozowane trzy razy rzadziej, ale luka płciowa powoli się zmniejsza (w 2012 r. były diagnozowane prawie pięciokrotnie mniej). Na badania decyduje się też coraz więcej osób dorosłych. Kolejnym elementem tej układanki może być opóźnianie rodzicielstwa – dane pokazują, że im starsi rodzice, tym wyższe ryzyko autyzmu u dziecka. Niektórzy eksperci nie wykluczają, że jakąś rolę odgrywa także naddiagnozowanie, czyli „podciąganie” pod zaburzenie łagodnych czy niespecyficznych objawów, choć żadnych wiarygodnych szacunków nie ma.
Rewolta przeciwko nauce
Kennedy Jr. nie ufa wywodom autorytetów medycznych, lecz dyskredytowanie go jako ideologicznie zacietrzewionego ignoranta byłoby banalnym uproszczeniem. Ferment napędzający kampanię spod znaku Make America Healthy Again (MAHA) nie jest denializmem w zerojedynkowym wydaniu, oszołomstwem, które odrzuca cały system produkcji wiedzy – metody, dowody, instytucje, procedury itd. – na rzecz zakotwiczonych w religii lub teoriach spiskowych „alternatywnych prawd”. Jego rewolta przeciwko konsensusowi naukowemu czerpie paliwo z przeświadczenia o skorumpowaniu strzegących go elit. W wizji MAHA cały współczesny establishment medyczny znajduje się pod kontrolą Big Pharmy: koncerny manipulują badaniami klinicznymi, żeby wprowadzać swoje szczepionki i leki na rynek, profesorowie ignorują niewygodne dane w sponsorowanych przez branżę artykułach, wplątani w sieć konfliktów interesów urzędnicy ukrywają lub minimalizują zagrożenia, PR-owcy w przebraniu lekarzy promują w mediach terapie, które nam szkodzą...
Siła strategii RFK tkwi w cynicznym wykorzystywaniu dyskursu naukowego. Można by pomyśleć, że jest czempionem medycyny opartej na dowodach – swoje wypowiedzi obficie okrasza specjalistyczną terminologią, a prezentacje szpikuje statystykami i wykresami. W książkach na temat rzekomych zagrożeń płynących ze szczepień zapewnia czytelników, że jego tezy bazują na wynikach setek badań opublikowanych w rygorystycznie recenzowanych czasopismach. Ciągle domaga się więcej danych, krytykuje nieprzejrzyste praktyki i żongluje niemożliwymi do zweryfikowania cytatami. W jednym z wywiadów przekonywał, że kontrowersyjne hipotezy na temat źródeł autyzmu były przez długi czas tłumione, ale pod jego nadzorem Narodowe Instytuty Zdrowia (National Institutes of Health, NIH) nie będą odmawiać grantów żadnym ambitnym projektom badawczym, jeśli te spełniają najwyższe standardy. Kennedy Jr. nie kwestionuje statusu poznawczego nauki – on uważa, że ją naprawia.
Ale gdy przyjrzeć się bliżej jego wywodom, okaże się, że ekspercki żargon i sztuczki retoryczne służą jedynie kreowaniu pozorów racjonalnej debaty. Pod płaszczykiem zdrowego sceptycyzmu dostajemy okruchy faktów przykryte grubymi warstwami manipulacji i kłamstw. RFK podważa bezpieczeństwo szczepionek, utrzymując, że nie ma randomizowanych badań klinicznych, które pozwoliłyby ocenić ich rzeczywiste skutki (fałsz – przeprowadzono wiele badań z grupą placebo i kontrolną). Próbuje osłabić wiarygodność środowisk medycznych, podkreślając, że trawi je kryzys replikacyjny (wielu wyników badań nie udaje się powtórzyć, ale to nie dyskredytuje całej dyscypliny). Łącząc zaburzenia neurorozwojowe u dzieci z narażeniem na działanie rtęci i pestycydów, zarzuca regulatorom i ekspertom lekceważenie długofalowego wpływu przesiąkniętego chemikaliami środowiska (analizy toksykologiczne nie dostarczają jednoznacznych odpowiedzi na pytania o skutki przewlekłej ekspozycji na mieszanki szkodliwych substancji w niskich dawkach).
Strategia RFK do złudzenia przypomina metody kwestionowania szkodliwości palenia i emisji freonów, które przed laty stosowali doradcy przemysłu tytoniowego i chemicznego. Naomi Oreskes i Erik M. Conway w książce „Merchants of Doubt” nazwali te zabiegi „fabrykowaniem wątpliwości” (manufacturing doubt). Wytrawni denialiści chwytają się naturalnych w nauce ograniczeń metodologicznych i ryzyka błędów, aby je wyolbrzymić i przemienić w argumenty za alternatywnymi narracjami. Typowa zagrywka to przywoływanie tylko tych badań, które pasują do własnego poglądu (tzw. cherry picking). Kolejna – prezentowanie sceptycznej opinii jako równorzędnej konsensusowi ekspertów. Ma to stworzyć wrażenie, że istnieje wiele teorii i nie da się rozstrzygnąć, która z nich jest prawdziwa. Sprytnym posunięciem retorycznym jest też żądanie „100-procentowych dowodów” (co zwykle jest niemożliwe). Inne popularne chwyty to: cytowanie wyrywanych z kontekstu danych, błędne interpretowanie wyników, skupianie się na drobnych, ale niewyjaśnionych anomaliach... W ostateczności mogą się sprawdzić wyświechtane slogany, takie jak „naukowcy ukrywają fakty (zagrożenia/skutki uboczne/skalę problemu...)”. Do rozsiewania wątpliwości konieczne jest zrekrutowanie „niezależnych” ekspertów – najlepiej takich, którzy czują się prześladowani lub marginalizowani przez akademickie elity. RFK ma ich akurat pod dostatkiem.
Demontaż zdrowia
Choć na pierwszej linii frontu znalazł się ostatnio paracetamol, głównym podejrzanym – nie tylko o zainfekowanie dzieci autyzmem, lecz także o sprowadzenie na Amerykanów lawiny dolegliwości i chorób przewlekłych od cukrzycy i alergii po niepłodność i narkolepsję – pozostają szczepionki. Zaledwie miesiąc po zaprzysiężeniu Kennedy Jr. zatrudnił jako swojego doradcę Davida Geiera, który słynie z forsowania hipotezy o związku między autyzmem a obecnym w szczepionkach tiomersalem (to etylowa postać rtęci wykorzystywana w niektórych zastrzykach jako konserwant). Kilkanaście artykułów na ten temat, które wraz z ojcem Markiem opublikował w niszowych pismach medycznych, zostało w końcu wycofanych pod naciskiem krytyki. Oburzeni naukowcy kpili, że na podstawie użytej przez Geierów metodologię można by „udowodnić”, iż scrollowanie Facebooka powoduje raka trzustki. Jako cudowny lek na autyzm duet promował lupron, preparat wykorzystywany m.in. do chemicznej kastracji przestępców seksualnych. W 2012 r. samorząd lekarski stanu Maryland ukarał Geiera juniora za praktykowanie medycyny bez prawa wykonywania zawodu. W Departamencie Zdrowia ma za zadanie wykrywać matactwa w rządowych bazach danych w sprawie niepożądanych działań zastrzyków.
W czerwcu Kennedy Jr. zdymisjonował cały 17-osobowy skład komitetu doradczego CDC, odpowiedzialnego za przygotowywanie rekomendacji dotyczących szczepień, twierdząc, że większość jego członków „otrzymała duże sumy pieniędzy od koncernów farmaceutycznych”. Zarzuty były bezpodstawne – eksperci zdrowotni są gruntownie prześwietlani pod kątem konfliktów interesów. Ich miejsca zajęło ośmiu alt-medowych aktywistów. Gwiazdą tej plejady jest Robert Malone, kontrowersyjny lekarz, który zdobył rozgłos w pandemii, lansując twierdzenie, że technologia mRNA może modyfikować DNA. Podobnie jak jego szef promował preparaty, które były nieskuteczne w leczeniu COVID-19 (iwermektyny i hydroksychlorochiny).
Od objęcia urzędu Kennedy Jr. demontuje kolejne ogniwa amerykańskiej infrastruktury szczepionkowej. Anulował warte 500 mln dol. granty na rozwój technologii mRNA. Zlikwidował program, z którego finansowano sieć laboratoriów pracujących nad lekami antywirusowymi, które miały zapobiec następnej pandemii. Gdy na początku roku w Teksasie szerzyła się odra, bagatelizował znaczenie szczepionek, zamiast tego wychwalając domowe sposoby: tran i witaminę A. Z podlegających RFK instytucji zwolniono setki naukowców i specjalistów (część wypowiedzeń później wycofano). Wielu odeszło samych, tłumacząc, że nie chcą firmować dezinformacji i kłamstw.
Gdy latem FDA zatwierdziła zaktualizowane szczepionki przeciwko COVID-19, zaleciła je tylko seniorom i osobom szczególnie narażonym na zakażenie lub ryzyko powikłań. Był to sygnał, że dostęp do preparatu stanie się trudniejszy i droższy, bo prywatni ubezpieczyciele zdrowotni zwykle podejmują decyzje o refundacji kosztów na podstawie rządowych wytycznych. Niektóre stany zaczęły więc wydawać własne. W październiku CDC potwierdziła rezygnację z powszechnych szczepień przeciwko COVID-19, a także zarekomendowała, by małym dzieciom osobno podawać zastrzyki przeciwko ospie wietrznej, a osobno przeciwko odrze, śwince i różyczce (zamiast jednej szczepionki MMRV, jak do tej pory). Zmianom tym sprzeciwiła się nominowana przez RFK szefowa CDC Susan Monarez, co kosztowało ją pracę. Na stanowisku przetrwała 29 dni. ©Ⓟ