Ekonomista Maximilian Dirks z Instytutu Badań Gospodarczych im. Leibniza w Essen sprawdził, co się stało z przepływami kapitałów inwestycyjnych (chodzi głównie o inwestycje bezpośrednie) po rosyjskiej inwazji. Zgodnie z oczekiwaniami zachodnie inwestycje w Rosji uległy wtedy raptownemu zahamowaniu. W ciągu dwóch dekad poprzedzających wybuch wojny Zachód inwestował w Rosji między 4 a 6 mld dol. rocznie. Głównie w sektor produkcji i przetwórstwa (od 20 proc. do 50 proc. wszystkich inwestycji w zależności od roku), handel detaliczny oraz transport. Na pierwszy rzut oka może zaskakiwać, że ani wydobycie, ani energetyka nie odgrywały wcale w europejskich inwestycjach bezpośrednich w Rosji pierwszoplanowej roli. Świadczy to jednak po prostu o tym, że Moskwa dość dobrze pilnowała (i pilnuje nadal) dostępu do swoich najcenniejszych i strategicznych zasobów.
Te inwestycje po lutym 2022 r. uległy – jako się rzekło – niemal całkowitemu zatrzymaniu. I dziś obejmują już tylko jakąś pomijalną drobnicę związaną z handlem czy usługami przygranicznymi. Ale to nie wszystko. Dirks zauważył również, że po wybuchu wojny zachodni kapitał stracił również zapał do inwestowania w krajach, które po inwazji na Kijów jednoznacznie opowiedziały się po stronie Rosji: Chiny, Myanmar, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Białoruś, Syria, Armenia, Algieria, Angola, Wenezuela czy Kuba. Przed rokiem 2022 wolumen tych inwestycji wynosił zazwyczaj między 20 a 40 (a w porywach nawet 60) mld dol. rocznie. Od czasu rosyjskiej inwazji inwestycje spadły wyraźnie poniżej 20 mld dol. I ten trend trwa nadal.
Dokąd płynie zachodni kapitał
Pytanie, które stawia w tej sytuacji Dirks, jest dość oczywiste i brzmi: dokąd – u licha – przeniosło się zainteresowanie zachodniego kapitału? Pierwszą odpowiedzią, jaka się narzuca, jest oczywiście popularne tuż po wybuchu wojny w Ukrainie hasło „friend-shoringu' – to znaczy takiej relokacji zachodnich inwestycji, by trafiły one do sprawdzonych przyjaciół oraz sojuszników. A najlepiej, by w ogóle wróciły na Zachód w ramach „re-shoringu”.
Z analizy Dirksa wynika jednak, że w praktyce oba te zjawiska w zasadzie nie zaszły. Jeżeli zmierzyć bezpośrednie inwestycje w ramach szeroko rozumianego Zachodu (w tej definicji mieści się także Polska), to wynoszą dziś one nieco ponad 100 mld dol. rocznie. Czyli są mniej więcej na takim poziomie jak w poprzedzających wybuch wojny latach covidowych. I znacznie poniżej poziomu z poprzedniej dekady, gdy – bywało – przekraczały 200 mld dol.
Inwestycje czasu wojny
Dokąd przeniosło się więc zainteresowanie zachodniego kapitału szukającego na świecie miejsc do dobrych inwestycji? Dirks stawia tezę, że środki trafiły do krajów, które można by określić jako „nowe kraje niezaangażowane”. To oczywiście analogia z pojęciem funkcjonującym w literaturze geopolitycznej w czasie trwania zimnej wojny, za pomocą którego określano państwa stroniące od jednoznacznego określenia, czy bardziej kochają NATO-wską mamusię, czy jednak tatusia z ZSRR. W tej grupie krajów faktycznie widzimy wzrost inwestycji kapitału zachodniego po roku 2022. Z poziomu 50 mld dol. do dzisiejszych 100 mld dol.
Najmocniej na trwającej dziś nowej odsłonie konfliktu Wschód–Zachód korzystają więc takie kraje, jak Brazylia, Meksyk, Indie oraz Arabia Saudyjska. Maximilian Dirks nazywa je w swojej pracy wręcz „pierwszymi zwycięzcami wojny”. To zwycięstwo przekłada się w ich przypadku na dodatkowe 2–3 mld dol. rocznych inwestycji bezpośrednich.
Dolarów, które – gdyby nie inwazja Putina na Ukrainę – pewnie by do nich nie popłynęły. ©Ⓟ