Często słyszymy zdanie: może i otwarcie światowych rynków miało negatywne strony (wzrost nierówności czy ucieczka wytwórczości tam, gdzie taniej), ale... I tu następuje wyliczenie korzyści z globalizacji. Takich jak zmniejszenie biedy i ogólne wyrównanie dysproporcji dochodowych. A co, jeśli ostatnia część „równania” nie jest prawdziwa?

W kierunku takiego właśnie wniosku wiedzie czytelników praca Damiena Capellego (MFW) i Bruna Pellegrina (Uniwersytet Columbii). Ekonomiści dowodzą w niej, że globalizację, której złote czasy przypadły na lata 1994–2008 (za symboliczny początek tej fazy uchodzi utworzenie Światowej Organizacji Handlu), nazwać należy otwarcie „czasem niezrównoważonym”. Doszło tu bowiem do niezwykle wyrazistego rozjazdu między teorią ekonomiczną a gospodarczą praktyką.

Globalizacja szwankuje, coraz większy rozjazd na rynku

Chodzi o to, że gdy od lat 70. likwidowane były kolejne bariery w międzynarodowym przepływie kapitału, towarów i usług, zwolennicy globalizacji powtarzali, że to jakby wlewanie dodatkowej wody (pieniędzy) do systemu naczyń połączonych. I finalnie we wszystkich elementach systemu poziom cieczy (bogactwa) będzie wyższy. Przy tak zdefiniowanej narracji rola Zachodu jako promotora otwierania globalnych rynków (likwidacji ceł i innych ograniczeń) nabierała znaczenia prometejskiego: oto bogaci pomagają biednym, korzyści będą wspólne. Ktoś chętny do krytyki? Problem polega na tym, że według Capellego oraz Pellegrina globalizacja z wyrównaniem miała tyle wspólnego, co ja z zegarkami marki Rolex. Czyli niewiele, bo mam enerdowską Ruhlę.

Badacze pokazują ten rozjazd. W teorii globalizacja powinna doprowadzić do bardziej równomiernej alokacji kapitału w skali świata. Pieniądz – skoncentrowany w krajach bogatych – ruszyć miał na Wschód i Południe w formie inwestycji. Te powinny z kolei przynieść rozwój gospodarczy w krajach biedniejszych i doprowadzić do budowy tamtejszego kapitału własnego. Obie te siły razem winny dać biednym bogactwo. Tyle że tak się nie stało. Ekonomiści wskazują, że w wyniku globalizacji zachodni kapitał, owszem, popłynął w stronę reszty świata, ale jednocześnie – i bardzo szybko – zaczął na Zachód wracać. Ale co znamienne – w zupełnie inne miejsce: porzucał na Zachodzie inwestycje produkcyjne, co skutkowało likwidacją miejsc pracy w wytwórczości, zaś wracał do centrów finansowo-bankowych, a od pewnego momentu w kierunku inwestycji w przedsiębiorstwa z branży nowych technologii.

Bogaci coraz bogatsi. Jak globalizacja cementuje rynek

Capelli i Pellegrino podjęli nawet próbę wyliczenia realnych strat związanych z takim obrotem sprawy. Takie rachuby są trudne, bo nie wystarczy porównać PKB, poziomu płac czy zwrotu z zainwestowanego kapitału w 1971 r. i zestawić z danymi z 2020 r. W takiej sytuacji nie widzimy alternatywy, np. gdyby globalizacji nie było wcale albo gdyby przebiegała w innym tempie. W swojej pracy ekonomiści tworzą jednak takie równoległe światy. I wychodzi im, że na tej realnej – niezrównoważonej – globalizacji świat stracił ok. 10 proc. PKB (wobec scenariusza bez globalizacji). I ok. 30 proc. względem takiego przebiegu wypadków, w którym globalizacja przebiega literalnie tak, jak nam przez lata wmawiano – przynosząc autentyczne wyrównanie. A nie tylko przesuwanie środków od bogatych do superbogatych.

Przeszłości już nie zmienimy, to oczywiste. Ale może warto mniej łatwowiernie powtarzać, że wolny handel to jedyna sensowna strategia polityki gospodarczej, a wszyscy ci, co chcą go ograniczać, to niebezpieczni podpalacze światowego ładu. ©Ⓟ