Minęła właśnie – trochę niepostrzeżenie – rocznica jednego z najbardziej kluczowych momentów w ekonomicznej historii III RP.
Dekadę temu Szwajcarski Bank Narodowy uderzył polskiego kredytobiorcę hipotecznego w splot słoneczny. To był czwartek, 15 stycznia 2015 r. Tego dnia bank centralny w Bernie poinformował, że nie będzie się trzymał sztywnego kursu swojej waluty wobec euro. Kursu (pega), którym Szwajcarzy powiązali franka z pieniądzem eurointegracji w 2011 r. na fali walki z kryzysem finansowym. Zaskoczenie było kompletne. Jeszcze tego samego dnia frank umocnił się wobec euro o 20 proc. Podobnie było z kursem szwajcarskiego pieniądza wobec złotego: z 3,50 zł do 4,30 zł za 1 franka szwajcarskiego.
Do dziś szwajcarskie władze monetarne nie wyjaśniły przyczyn decyzji. Komentariat ekonomiczny żongluje trzema najważniejszymi motywacjami, które prawdopodobnie przyświecały bankierom w Bernie. Powód pierwszy to strach, że pogłębiający się kryzys w strefie euro pociągnie za sobą także szwajcarski pieniądz. Hipoteza druga – Helweci uznali, że kurs do euro w relacji 1:1 lepiej oddaje ekonomiczną rzeczywistość (historia następnej dekady pokazuje, że mogli mieć rację). Przypuszczenie numer trzy głosi, że kluczową rolę miały odegrać naciski zamożnych klientów z pieniędzmi zaparkowanymi w szwajcarskim systemie bankowym, którzy zaczęli dawać wyraz obawom o zyskowność lokat.
Ale w gruncie rzeczy faktyczny powód (albo nawet mieszanka powodów) jest przecież drugorzędny. Ważne były gospodarcze reperkusje tamtej masakry euro, jak zwykło się decyzję z 15 stycznia 2015 r. określać w zachodniej debacie ekonomicznej. U nas częściej nazywa się to czarnym czwartkiem. Bo z naszej perspektywy najważniejszy był nagły skok raty pożyczek hipotecznych we frankach. To wtedy kilkaset tysięcy osób (wedle szacunków od 0,5 mln do nawet 1 mln) przeszło przyspieszony kurs finansów i bankowości, dowiadując się na własnej skórze, co to znaczy zaciągnąć dług w walucie, w której się nie zarabia.
Ale tamten 15 stycznia przyniósł też ważne konsekwencje dla samej szwajcarskiej gospodarki. Zbadali je ostatnio ekonomiści Raphael Auer (Bank Rozrachunków Międzynarodowych), Ariel Burstein (Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles) i Sarah Lein (Szwajcarski Bank Narodowy). Ciekawe, że wyszedł im obraz bardzo pozytywny. A to z dwóch powodów. Po pierwsze – na aprecjacji narodowej waluty najlepiej wyszli najsłabiej zarabiający Szwajcarzy. Ogólnie Szwajcaria jest krajem drogim. Jednak gdy waluta umocniła się z dnia na dzień o kilkanaście do kilkudziesięciu procent wobec walut głównych partnerów handlowych, to oznaczało, że import stał się – w jednej chwili – tani jak barszcz. Dotyczyło to głównie towarów pierwszej potrzeby, np. żywności. Takie towary, zgodnie z prawem Engla, ważą w wydatkach biedniejszych gospodarstw więcej niż u konsumentów zamożnych. Na dodatek kraj nie jest duży. W zasadzie więc większość uboższych obywateli mogła wygrać na tym cenowym szoku podwójnie. Raz – z powodu potanienia importu, a dwa – korzystając z możliwości wypadów na zakupy za granicę. Do Niemiec, Francji albo Włoch czy Austrii.
A co z eksportem towarów szwajcarskich? Otóż to jest ów drugi pozytywny rezultat masakry euro. Bo eksport nie zmniejszył się zasadniczo z powodu aprecjacji waluty. Stało się tak, bo sprzedaż helweckich towarów za granicę jest oparta na jakości (albo przynajmniej na założeniu, że tamtejsze produkty wyróżniają się jakością). To półka towarów specyficznych, często luksusowych, które kupuje się niezależnie od wahań cen. To wiemy z kolei z pracy ekonomistów Freitaga i Lein z 2023 r.
Jaki jest morał tej całej historii? Że bogatemu to i byk się ocieli. ©Ⓟ