Matka moja osobista poszła do sklepu, a konkretnie do Carrefoura, by kupić Rzeczy Ważne, na przykład masło, mleko, skarpetki z kosza za sześć złotych, mop w wyjątkowo atrakcyjnej cenie, a także butelkę piwa (no bo co w końcu, kurczę blade). Załadowawszy te dobra do kosza, popchała wyżej wspomniany ku kasom i, jak przystało na obywatelkę, która zna się na społecznych zawiłościach robienia zakupów, grzecznie stanęła w kolejce.
I stoi, bo skądinąd wiadomo, że jak już człek stanie w kolejce do kasy, to będzie stał jak gwizdek, bo tu karta czyjaś nie przejdzie, tu okaże się, że kod kreskowy na majtkach upragnionych przez poprzedzającego nas klienta nie wchodzi, tu ktoś bananów nie zważył i nie chce ich odpuścić, małpa jedna, a tu się znów kasa zatnie. Stoi więc chwilę, a potem jeszcze chwilę i rozgląda się.
Wtem: uchodźca.
A przynajmniej emigrant. Ciemny, brodaty, jak Bóg przykazał. I łamaną polszczyzną mówi do jednej z pań w tyłach kolejki, że tu stał i tylko poszedł szybko po płatki; czy mógłby oto powrócić na swoje prawowite miejsce w szeregu? „Nie przypominam sobie” – mówi owa pani wyniośle i bliżej się przysuwa do towarzysza kolejkowej niedoli przed nią, zupełnie jakby ją nagle zalał dlań przypływ niekontrolowanej czułości, bo co prawda jako stojący przed nią jest potencjalnym kreatorem problemów z kodem kreskowym i bananami, ale przynajmniej rodak, a to się dzisiaj liczy i wprost woła o wzmożony kontakt fizyczny. Poczuli to chyba inni, bo też się jakby ciaśniej zbili w kupę, wózki mocno wbijając w pośladki stojących przed nimi klientów.
Mojej matce na takie dictum krew się w żyłach zagotowała. Wyczuła bowiem w tonie owej pani dyskryminację, niechęć cokolwiek nadprogramową, dalece wykraczającą poza zwykłe kolejkowe kurestwo, a zasilaną najpewniej ogólną śniadością petenta i jego słabą polszczyzną. Niesiona sprawiedliwym gniewem wystąpiła więc przed szereg, dosłownie i w przenośni, i woła: ja panu wierzę, niech pan stanie przede mną. Na co emigrant przystał z uśmiechem i podziękował.
Stoi więc moja matka za tym emigrantem i puchnie sobie w środku z dumy, że tak się postawiła nastrojom kolejkowym w imię międzyludzkiej porządności. W oderwanych obrazach na pograniczu jej świadomości przelatujące nad kolejką anioły niedbałym, lecz wdzięcznym gestem zrzucają na jej głowę wieniec z białego kwiecia, dzieci rzeczonego emigranta dziękują jej wylewnie, dzieci rodaków wskazują ją swoim rodzicom jako przykład. Ot, zwyczajna gonitwa myśli wszystkich tych z nas, którym udało się publicznie zrobić coś w miarę nie najgorszego. I wtedy emigrant obraca się do niej, nachyla się nieco i mówi tonem, który został potem opisany przez wiarygodnych świadków jako złowieszczy szept o charakterze konfidencjonalnym:
– Ludzie wcale nie spodziewają się, co tu zaraz będzie się działo.
„Włosy na plecach stanęły mi dęba – opowiadała potem moja matka. – Dreszcz przeszedł po kręgosłupie, a w ustach zrobiło mi się sucho. W panice zaczęłam się podejrzliwie przyglądać jego torbie i opracowywać drogę ucieczki. Trwało to tak długo, aż uściślił, o co mu chodzi: mówił o tym, że zaraz zamkną większość kas”.
Opowieść Sprzed Kas, pełna szalonych zwrotów akcji, wydaje mi się warta przytoczenia, i to nie dlatego, że płynie z niej jakaś konkretna nauka. Raczej dlatego, że jest ona niezłą alegorią obecnej ogólnej niestabilności emocjonalnej Europy i w ogóle Zachodu, jaka ogarnia nas w obliczu problemów z emigracją.
W opowieści tej występują jako żywo wszyscy. Oto pani w kolejce za matką, z jednej strony przerażona, z drugiej pogardzająca i automatycznie uwieszająca się na swojej tutejszości, polskiej i kolejczanej, jako na metafizycznym uzasadnieniu własnej pozycji, tuląca się ni z tego, ni z owego do swego polskiego pobratymca, które to tulenie ma ją napełnić zarazem dumą, siłą i spokojem, jest uosobieniem antyemigranckiej prawicy. Jej „Nie przypominam sobie” to esencja prawicowej retoryki – ona nie mówi „Pan tu nie stał”, ona tak otwarcie nie wejdzie w konflikt, ona użyje słów miękkich, acz stanowczych, w końcu statystyk i faktów się na populistycznej prawicy zwyczajowo nie podaje, lepiej zagaić: „MÓWI SIĘ, że w Szwecji są strefy szariatu, gdzie boi się wchodzić policja”, albo: „PODOBNO muzułmanie cieszyli się, jak padało World Trade Center”. Jej nagła miłość do rodaka, którego jeszcze chwilę wcześniej nienawidziła na zapas za potencjalnie niezważone banany, nie jest miłością pozytywną, otwartą, szczęśliwą; jest miłością zachowawczą, lękliwą, przeciwko innemu. Pani ta nie wie, kto ten emigrant zacz, może to na przykład jakiś ważny ambasador, może potrzebujący, może człowiek dobry, może zły, ale nie czas na takie dywagacje, kiedy kolejka pod ostrzałem i trza się bronić.
A moja matka? W Opowieści Sprzed Kas gra rolę naszych lewicujących liberałów, nie tych wymarzonych, utopijnych piewców praw człowieka, ale tych rzeczywistych, z krwi i kości. Zauważmy bowiem, że do udzielenia pomocy wystarczyło jej wyczuć opresję, niechęć większości kolejkowej skierowaną na emigranta. Nie zainteresował jej bynajmniej fakt, czy ów emigrant rzeczywiście tam stał, czy nie – sprawiedliwość kolejkowa nieco zbyt szybko przegrała z odruchem pochylania się nad mniejszością. Sprawa podobna do reakcji lewicy po sylwestrowych wydarzeniach w Kolonii: zarzućmy dawniej drogą naszemu sercu kwestię praw kobiet, pomówmy raczej o deprywacji ekonomicznej jako o przyczynie wszelkiego grzechu ludzi w opresji. A więc mimo zasadniczo szczytnej motywacji następuje tu pewna moralna infantylizacja Innego, innego typu paternalizm. Nie mówiąc już o tym, że piękny ów gest nie był dla mojej matki wielkim wyrzeczeniem: jako osobie już niepracującej świat jej się nie zawali, kiedy postoi parę minut dłużej – a wielu współkolejkowcom owszem. Podobny mechanizm cnoty publicznej stosuje wiele liberalnych europejskich elit: sprzyjamy emigracji, także dlatego, że stać nas, by dzieci posłać do szkół w białych dzielnicach miasta.
A na końcu Opowieści Sprzed Kas okazuje się, że tak naprawdę wszyscy mają problem z rasizmem: i prawica, i lewica. I o ile prawica czasem się boi, że może faktycznie zmierza ku faszyzmowi, o tyle lewica żyje w lęku przed rolą pożytecznego idioty. Jedną ręką więc daje azyl, drugą zaś trzyma rękojeść mopa, bo a nuż, widelec.
Morału nie ma, tylko konstatacja, że rację miał Paulo Coehlo, którego proszę nie czytać, chyba że w szpitalu po operacji, zanim zejdzie morfina, bo to chłam i tanie emocje, ale kiedyś podobno powiedział, że cały wszechświat jest ukryty w ziarnku piasku – a cały problem emigracji w jednej chwili w Carrefourze. A co jest najsmutniejsze, to to, że w całej sytuacji nie ma żadnych wygranych. Emigrant doświadczył i pogardy, i litości. Pani za moją matką czuje strach i złość. Moja matka najpierw się naraziła, potem zadufała w sobie, a następnie poczuła się jak głupiec. Jeśli ktoś ma pomysł, jak te wszystkie postaci pogodzić w jednej radosnej kolejce, proszę pisać.