„W Londynie raczej nie uważano, że Armia Czerwona będzie w stanie dotrzeć do Renu. Bardziej obawiano się, że zwycięstwo bolszewików nad Polską wywoła chaos, który rozleje się na całą Europę” - mówi w wywiadzie dla PAP dr hab. Michał Leśniewski z Instytutu Historycznego UW.

15 sierpnia mija 96. rocznica Bitwy Warszawskiej, która zadecydowała o zachowaniu przez Polskę niepodległości i uratowaniu Europy przed bolszewizmem.

PAP: Dlaczego Francja i Wielka Brytania nie udzieliły Polsce realnej pomocy w 1920 r. w wojnie z bolszewicką Rosją?

Dr hab. M. Leśniewski: To nie jest do końca tak, że w ogóle nie udzieliły pomocy. W przypadku Francuzów wystarczy wspomnieć Błękitną Armię gen. Józefa Hallera. To głównie dzięki francuskiemu wsparciu została ona przetransportowana do Polski jeszcze w 1919 r. Było to niezwykle ważne, bo była to de facto najnowocześniejsza polska jednostka. Żołnierze doświadczeni, co więcej, dobrze uzbrojeni. To była jednostka wyposażona w czołgi, w nowoczesną broń.

Rzeczywiście można powiedzieć, że w czasie wojny pomoc mogła być większa. Trzeba jednak pamiętać, że Polska znajdowała się w trudnej sytuacji, nie tylko dlatego, że była atakowana przez wojska bolszewickie, ale właściwie walczyła na większości swoich granic.

Transport broni przez Niemcy był utrudniony, bo Niemcy nie byli zainteresowani wzmacnianiem państwa polskiego. Podobnie Czechosłowacja, która też była niechętna ówczesnej Polsce. To wszystko sprawiało, że dostęp do Polski był ograniczony.

Tylko, żeby było jasne, nie zmienia to faktu, że zwłaszcza ze strony brytyjskiej ta pomoc mogła i pewnie powinna być większa.

W przypadku Francji nie byłbym aż tak krytyczny. Należy pamiętać o francuskiej misji wojskowej w Polsce oraz o misji gen. Maxime’a Weyganda.

Patrząc z perspektywy pomocy udzielonej Polsce przez Francję, akurat do niej nie miałbym szczególnych pretensji. Uznałbym, że pomoc ta była w ówczesnych warunkach właściwie adekwatna do realnych możliwości.

Inna sprawa to Wielka Brytania. Jej pomoc rzeczywiście była bardzo skromna i ograniczona. W dużej mierze to, co udało się zrobić, było zasługą gen. Adriana Cartona de Wiarta, szefa brytyjskiej misji wojskowej w Warszawie, który był bardzo propolski i na tyle, na ile mógł, starał się w brytyjskich kręgach wojskowych i rządowych walczyć o pomoc dla Polski.

Miał poparcie Winstona Churchilla, który do lutego 1921 r. był ministrem wojny i który spośród znaczących brytyjskich polityków był chyba najbardziej propolski, a dokładniej najbardziej antybolszewicki.

On rzeczywiście jako minister wojny starał się pomóc Polsce. Musiał jednak liczyć się z oporem premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyd George'a, który był tej pomocy niechętny. Co więcej, były też inne czynniki, które sprawiały, że poparcie brytyjskie dla Polski nie było oczywiste i szczególnie popularne.

PAP: Czemu brytyjski premier Lloyd George miał tak negatywny stosunek do Polski?

M.L.: My bardzo chętnie przyjmujemy postawę, że Lloyd George był antypolski i widzimy wszystko przez nasz własny pryzmat. To zrozumiałe.

Ciekawe jest jednak to, że tak naprawdę nikt na poważnie nie spróbował do tej pory odpowiedzieć na to pytanie. Wszyscy sprowadzają odpowiedź do pewnych schematów, sztamp, stereotypów. Tak naprawdę nie ma ani w Polsce, ani w Wielkiej Brytanii dogłębnego studium na ten temat.

Teoretycznie Lloyd George powinien popierać sprawę Polską. Sam bardzo często zaznaczał, że jest Walijczykiem, podkreślał prawa małych narodów do samostanowienia, a przynajmniej bytu politycznego. Biorąc więc pod uwagę jego zaplecze, przeszłość, powinien być przynajmniej współczujący.

Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie badałem tego tematu. Wyobrażam sobie jednak i to jest pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy i którą mówię studentom, że Lloyd George patrzył na wojnę polsko-bolszewicką z punktu widzenia interesów Wielkiej Brytanii. Zawsze przestrzegam przed takim prostym określeniem, że był antypolski.

Mamy tu do czynienia ze zderzeniem dwóch koncepcji - francuskiej, która przede wszystkim obawiała się odrodzenia Niemiec, jako potęgi, oraz brytyjskiej, która chciała przywrócenia systemu równowagi europejskiej.

Pamiętajmy, że głównym motywem przystąpienia Wielkiej Brytanii do I wojny światowej była obrona równowagi europejskiej przed niemieckim militaryzmem. Tyle, że Brytyjczycy nie chcieli zastąpić „Festung Europa”, czyli hegemonii niemieckiej, jakąś formą francuskiej przewagi w Europie i postrzegali Polskę właśnie przez pryzmat jej związków z Francją.

Dla nich Polska była pewną anomalią, mówiąc nieładnie. Na działania innych narodów we wschodniej Europie, np. na Czechów, Brytyjczycy patrzyli z dużą sympatią. Tyle, że były to wszystko małe narody, nie uwłaczając nikomu. Polacy, jako ten naród, który liczył wtedy około 20 mln, trochę nie pasował do pewnego modelu i rzeczywiście Brytyjczycy obawiali się ze względów politycznych i historycznych, że Polacy będą przedstawicielem Francji w tej części Europy, wręcz tym „francuskim sztychem wymierzonym w serce Niemiec”. Będą elementem francuskiej, może nie hegemonii, ale dominacji politycznej w Europie. Tego Brytyjczycy nie chcieli i ewidentnie cała polityka Lloyd George’a była podporządkowana równowadze europejskiej, którą on widział, jako właśnie równowagę między Francją i Niemcami.

To nie jest tak, że on był proniemiecki, on wcale nie chciał niemieckiej przewagi, ale nie chciał też przewagi francuskiej. Z tej perspektywy zgadzał się z francuskimi pretensjami do Alzacji, Lotaryngii, trudno było im zaprzeczyć. Natomiast na Wschodzie Europy, będącej dla wielu zachodnich polityków trochę jak „terra incognita”, istniała łatwość rysowania granic odpowiadających mocarstwom. Bez uwzględniania historycznych, etnicznych czy innych uwarunkowań.

Dla Lloyd George’a Polska pewnie powinna istnieć, ale po co jej Śląsk, który w oczywisty sposób był dla niego niemiecki, czy Pomorze, które w nienaturalny sposób odcinało terytoria niemieckie. Dla niego to było nienormalne.

Istnienie takiego państwa jak Polska, które zajmowałoby Królestwo Kongresowe, ewentualnie Wielkopolskę i jakąś część Galicji, na pewno zachodnią, być może część wschodniej, było akceptowalne, ale nic więcej. Brytyjski premier uważał, że wszystko ponadto zagraża pewnej równowadze europejskiej. To z tej perspektywy trzeba patrzeć na jego działania, a nie jakiejś strasznej niechęci do Polski.

PAP: Czy w Paryżu i Londynie nie obawiano się, że rewolucja bolszewicka może dotrzeć do Niemiec, albo jeszcze dalej na Zachód?

M.L.: Tak i nie. Z jednej strony rzeczywiście, zwłaszcza we Francji, takie obawy były, chociaż trzeba pamiętać, że w momencie, kiedy Armia Czerwona stawała na przedpolach Warszawy rewolucja w Niemczech była już właściwie stłumiona.

To czego obawiano się, to zniszczenie przez bolszewików ładu w tej części Europy. Opanowania nie tylko Polski, ale również krajów bałtyckich, Węgier, możliwe że i Rumunii. To wszystko mogło stworzyć nową sytuację i pytanie o to, co dalej. Jeżeli ktoś bardziej się tego obawiał, to byli to Francuzi.

Brytyjczycy skłonni byli dogadywać się z bolszewikami pod warunkiem, że ci wyrzekną się światowej rewolucji. Świadczy to o tym, że jakieś obawy u nich były, ale bardziej przed destabilizacją kontynentu, niż podporządkowaniem go sobie przez bolszewików.

Większość polityków brytyjskich raczej nie doceniała Armii Czerwonej i jej możliwości. De Wiart był właściwie wyjątkiem. On być może nawet ją przeceniał.

W Londynie raczej nie uważano, że Armia Czerwona będzie w stanie dotrzeć do Renu albo jeszcze dalej. Bardziej obawiano się tego, że ewentualne zwycięstwo bolszewików nad Polską wywoła w Europie Środkowej chaos, który rozleje się na całą Europę i niekoniecznie skończy się jej opanowaniem przez komunizm czy bolszewicką Rosję, ale kolejnymi dekadami chaotycznej polityki, w której Wielka Brytania będzie musiała bezpośrednio interweniować. Zaistnieje więc sytuacja będąca przeciwieństwem tego, czego Brytyjczycy chcieli, czyli pewnej stabilności, równowagi europejskiej.

Ta sama prasa, te same głosy, które mówiły, że Polacy są sami sobie winni wywołując rzekomo wojnę z bolszewicką Rosją, twierdziły, że jeżeli Rosjanie czy bolszewicy mieliby przejąć całą Polskę, to jednak Wielka Brytania powinna udzielić jej wsparcia. Na zasadzie, że owszem Polacy są sobie winni, ale to nie będzie w interesie brytyjskim, żeby bolszewicy przejęli władzę nad całą Polską i zyskali bezpośrednie granice z Niemcami. To jest raczej nie tyle obawa, że „czerwoni i Kozacy będą poić konie w Sekwanie i Tamizie”, lecz raczej obawa przed ogólnoeuropejskim chaosem.

PAP: Brytyjski polityk Edgar Vincent d'Abernon zaliczył Bitwę Warszawską do 18 najważniejszych bitew w dziejach świata. Czy dziś jest ona obecna w pamięci historycznej na Zachodzie?

M.L.: Myślę, że współcześnie Bitwa Warszawska w ogóle nie funkcjonuje w świadomości historycznej Zachodu. Dla części ludzi na Zachodzie, Europa na wschód od Łaby nie istnieje. Być może teraz trochę przesadzam, bo dzięki ostatniej fali emigracji ta wiedza jest pewnie większa.

Mamy w Wielkiej Brytanii grupę historyków, ludzi zajmujących się popularyzacją historii Polski. Ale myślę, że jeżeli zadalibyśmy na ulicy Londynu czy Birmingham pytanie o Bitwę Warszawską, to jeśli nie napotkamy Polaka, to 9 na 10 pytanych będzie miało podniesione brwi i znak zapytania w oczach. Oni na ten temat nic nie wiedzą i nie jestem przekonany, czy ich to w ogóle interesuje. Nie dotyczy to tylko Brytyjczyków, myślę że tak samo byłoby w Paryżu, może trochę inaczej w Niemczech. Na tym polega problem, że ta świadomość jest raczej niewielka. Ona oczywiście istnieje w środowiskach naukowych, czy zajmujących się popularyzacją historii i jest duża. Tam słowa d’Abernona znają. Ci, którzy interesują się historią amatorsko, czy hobbystycznie, też oczywiście wiedzą o Bitwie Warszawskiej. W gronie ludzi zainteresowanych historią, niekoniecznie zawodowo, zapewne jest to jeden z bardzo nieliczonych faktów z historii Polski, który jest im znany.