Powiedzmy, że wjeżdżasz na skrzyżowanie w momencie, gdy światło zmieniło się już na czerwone. Powiedzmy, że na jezdni był już przechodzień. Powiedzmy, że go uderzasz. Powiedzmy... A co, żeby nie było łatwo, przechodzień ginie na miejscu.
Co się stało? Zabiłeś człowieka. A może człowiek zginął?
Wsłuchajmy się w te słowa. Zabiłeś kogoś. Ktoś zginął. Czujesz różnicę? Jeśli zabiłeś, to znaczy, że ty, autor swoich czynów, spowodowałeś śmierć człowieka. Ty, podmiot sprawczy, działająca jednostka.
A teraz powiedz: ktoś zginął. To brzmi inaczej; jakby człowiek oglądał film. Kamera się przesuwa, drzewa rosną, dzieci się rodzą, płyty tektoniczne wykonują swoje powolne ruchy, dolar idzie w górę, zginęła jedna osoba. Kto to zrobił? To złe pytanie. Poruszyła się rzeczywistość. Fakt natury.
Dwie opowieści
O tym, co się nam przytrafia, możemy opowiadać na dwa sposoby. Opowieść pierwsza: w jej centrum jest bohater, czyli my, który dokonuje wyborów i na klatę bierze ich konsekwencje. Bohater porusza się w rzeczywistości. Może pójść w lewo, może w prawo; zawsze może nadepnąć na gaz, może zwolnić. Ma racjonalny umysł, zdolny do podejmowania decyzji. Nawet jeśli chwilowo z niego nie korzysta, i tak wie, że to też w pewnym sensie jego własna decyzja. W tej opowieści występują słowa: wina, kara; sukces, porażka; odwaga, tchórzostwo; dobro i podłość. Słowa te dotyczą bohatera; świat jest tłem.
Opowieść druga zaś to historia procesów, które zarządzają światem. Bohater może nie znika całkiem, ale zamiast być sterem, żeglarzem, okrętem, jest łódką z kory podskakującą na falach dziejących się rzeczy. Tu używamy strony biernej i unikamy nazywania cnót i wad. Bohater sobie jest, a my mówimy głównie o procesach. Są sprawiedliwe albo niesprawiedliwe, szybkie, wolne, gwałtowne.
Tę pierwszą nazwijmy, nadużywając nieco klasyka, opowieścią kantowską – bo Kant tylko tak potrafił myśleć o ludziach, jako o podmiotach, które potrafią podejmować decyzje niezależnie od tego, co świat próbuje na nich wymóc. Tę drugą opowieść nazwijmy (również gwałcąc to i owo) heglowską, bo Hegel z kolei w ogóle słabo widział ludzi, zauważał raczej sterującego nimi ducha historii.
Spróbujmy użyć tych opowieści do naszej sytuacji wyjściowej. Kierowca 1 mówi po kantowsku: moja wina. Przedłożyłam własną niecierpliwość nad bezpieczeństwo innych. Fakt, trochę miałam pecha, ale należy mi się kara. Kierowca 2 zaś nabiera w płuca powietrza i puszcza Hegla.
Jaka wina? – mówi. – Zaraz się wytłumaczę. Po pierwsze, ojciec. Był alkoholikiem! Bił psa! Jak mogę nie być impulsywna, nie naciskać na gaz? Po drugie, skłonność do ryzyka mam w genach. Sama sobie, panie Boże, helisy DNA z nukleotydów chałupniczo nie skręcałam. A po trzecie, gdyby mi szef, potwór i wyzyskiwacz, nie obcinał złotówki za każdą minutę spóźnienia, nie musiałabym tego gazu cisnąć. Co oznacza, że winny jest kapitalizm – który, notabene, pozbawia mnie sukcesywnie poczucia braterstwa ze współobywatelami i redukuje zdolności empatyczne, co oczywiście sprawia, że nie rozglądam się na boki w poszukiwaniu przechodniów. I po czwarte... Wy, nalegający że to moja wina, pozwólcie, że zapytam was: z czego jesteście zrobieni? Bo ja jestem zrobiona z atomów, które z kolei są poskładane z cząstek elementarnych, a te podlegają odwiecznym i niezmiennym prawom fizyki. Mój gaz do dechy to zdarzenie zdeterminowane fizycznie przez kosmos. Umywam ręce. To ja, jeśli się dokładniej przyjrzeć sytuacji, jestem tutaj ofiarą.
Czyja opowieść jest właściwa? Pod którą się podpiszesz?
Duch dziejów w ofensywie
Jest jedna sfera, która od jakiegoś czasu się heglizuje – powoli, acz skutecznie, i to mimo dość historycznie bliskiego potknięcia w postaci praktycznej klęski Marksa. To diagnoza społeczna. Jest wiele przejawów tej heglizacji – najważniejsza to masowe odejście od neoliberalizmu, opowieści, w której cnoty osobiste, takie jak: charyzma, wiedza, praktyczna racjonalność czy zapobiegawczość, pozwalają odnieść sukces. To zresztą zjawisko pozytywne, bo neoliberalizm jest sprzeczny z masą badań pokazujących, że o naszym życiu najsilniej decydują nie wybory osobiste, ale rzeczy, na które nie mamy wpływu, przede wszystkim klasa społeczna rodziców, ich zamożność i wykształcenie.
Opowieść zmienia się i gdzie indziej, często równie słusznie. Na przykład mówimy inaczej o zbrodni: rzadziej potępiamy wybór dokonany przez złoczyńcę, częściej szukamy socjoekonomicznych przyczyn jego konfliktu z prawem. Identyfikujemy uświadomione i nieuświadomione uprzedzenia społeczne, które sterują mechaniką społeczno-ekonomiczną; stąd wszędobylskość pojęć, takich jak: seksizm, klasizm, rasizm czy rasizm zinstytucjonalizowany. Te przykłady mają posmak lewicowy, ale to złudzenie – język się heglizuje wszędzie, we wszystkich zakamarkach politycznego spektrum. Na całym świecie tak lewica, jak i prawica opowiadają ludziom ich historię na nowo i w tej nowej historii ludzie coraz mniej są już autorami swojego życia, a coraz bardziej ofiarami. Ofiarami kapitalizmu (Sanders, Razem, PiS), elit (PiS, Trump, Sanders), nielegalnej imigracji (Trump, Le Pen), białego przywileju i seksizmu (Clinton).
Jeżeli jest coś takiego jak nowa fala w zachodniej polityce, to ma ona jeden wspólny mianownik: szaleńczą ucieczkę od Kanta. Ucieka się różnymi drogami, po mniej lub bardziej istniejących ścieżkach, byleby ten Kant przebrzydły człowieka nie dogonił, nie zarzucił mu na szyję swojej legendarnej szlafmycy i nie zacharczał do ucha: „To wszystko twoja wina!”.
Dusza kontra polityka
Problem mój jest następujący: co zrobić, jeśli człowiek wierzy święcie, że seksizm, że determinizm ekonomiczny, że stygmat urodzeniowy itepe? Co jeśli wierzy, że rasizm i że globalizacja; a nawet i, niech będzie, duch dziejów, bo przecież da się obronić tezę, że te wszystkie cuda dziejące się u nas, mimo że wydają się takie osobne i specyficzne dla nas, są jedynie odbiciem ogólnoświatowych nastrojów? Co, jeśli jest przekonany, że człowiek jest tylko łódką z kory na falach wzburzonych wiatrami, których nikt nie widział i nikt nie rozumie... ale przy tym po prostu nienawidzi, ba, nie potrafi fizycznie ścierpieć, nie znosi, nie toleruje i brzydzi się ludźmi takimi jak opisany powyżej kierowca 2?
Nie ma, wydaje mi się, większego osiągnięcia politycznego w ostatnich czasach niż powszechne uznanie istnienia podskórnych sił zarządzających społeczną rzeczywistością. Heglowska opowieść ma też wielkie zasługi psychologiczne, bo milionom ludzi zawstydzonych i rozczarowanych sobą tłumaczy zewnętrzność ich porażki. Ale nadpodaż tego języka odkłada się w duszy jak ołów; podmiot powoli zwija podmiotowość i poddaje się fali resentymentu dla procesów, prądów, fal i spisków. Być może dopiero teraz ów podmiot widzi rzeczy trzeźwo – ale ta trzeźwość może kosztować go szansę, bo jeśli ktoś wciąż rozgląda się wokół z nadzieją, to czasem z korowej łódki może zeskoczyć na wyspę. Albo wziąć się w garść i przestać zwalać wszystko na geny i grawitację. Jeśli go Hegel całkiem nie wykastrował, oczywiście.
Paradoks, jakiemu musimy jakoś stawić czoła, jest więc następujący. Jak oddać sprawiedliwość procesom, które nami rządzą, a jednocześnie wciąż utrzymać iluzję autorstwa własnej przygody? To ważne, bo bez zrozumienia tych procesów nie będzie sensownej polityki. To ważne, bo bez tej iluzji, bez Kanta, „to co po nas zostanie / będzie jak płacz kochanków / w małym brudnym hotelu / kiedy świtają tapety”, że tak dla odmiany z konserwatywnej flanki zarzucę tu Herbertem.
Jeśli zgrzyta zębami na widok charakterologicznych wypławków, które jak świnia truflę w najgęstszym lesie wywąchają jakiś sposób na zrzucenie z siebie odpowiedzialności i zheglizowania wszystkiego, od własnego lenistwa po własną ofiarę wypadku? I nie może, po prostu nie może spokojnie patrzeć, jak te wypławki łapczywie się sycą wszelkim językiem, językiem teraz tak zewsząd dostępnym, który ich rozgrzesza? Bo przecież oni nikogo nigdy nie zabili, to zawsze grawitacja?
Można mówić tak, można siak. Wiadomo skądinąd, że ludzie chętniej mówią Kantem, gdy coś im się udaje; kiedy zaś porządnie skrewią, natychmiast zmieniają się w łódkę z kory, a świat się staje wszechmocnym oceanem.