No, ale jednak własność to własność, nie? Nie?”. Po pierwsze – drogi rozmówco, którego nazwiska nie zdradzę publicznie, bom dyskretna – niekoniecznie. A po drugie – mimo wszystko dziękuję za ten prostacki argument w obronie bezrefleksyjnej reprywatyzacji warszawskich nieruchomości objętych w 1946 r. dekretem Bieruta – sprawa jest nie tylko polityczna lub prawna, ale także wciąż w swojej istocie głęboko filozoficzna.
Dziennik Gazeta Prawna
Dyskusja dotyczy bowiem, obok konkretnej ustawy czy osoby pani Hanny Gronkiewicz-Waltz, także samego pojęcia własności: tego, skąd się rzeczona bierze, do czego uprawnia i czy jest tylko ważna, czy raczej najważniejsza. Argument mojego rozmówcy sprzed dni kilku to głos w takiej właśnie dyskusji; nazwijmy jego pogląd „własnościowym fetyszyzmem”.
A więc co myślą o tym fetyszyści tacy jak on?
No, że własność to własność i kropka. Że wraz z wolnością, z którą jest spięta w szaleńczym uścisku, jest wartością nadrzędną, której inne wartości powinny się w pas kłaniać. A jeśli tak, to jak już się coś ma, to się ma – i koniec. Wara ci od własności mojej i na pohybel ci, czyś jest podłym złodziejem przez okno podającym kumplowi mój telewizor, zbłąkanym dziecięciem jabłko z mego straganu po cichu ściągającym czy też lokatorem od lat zadekowanym w kamienicy, do której prawo wczoraj odkupiłem od stojących nad grobem spadkobierców. Ja bowiem MAM. A jak mam, to mam prawo i owo „manie” mogę sobie uprawiać, jak mi się żywnie podoba.
Hulaj więc dusza. Chcesz na swojej własności usiąść, namalować na niej kotka, udekorować ją laurem, rozpłatać ją siekierą na pół – nie ma problemu. Jak ktoś na twą własność wlezie, to możesz go zrzucić, a jak ktoś ją obsika, możesz poszczuć psem. A jeśli ukradną, niesprawiedliwie upaństwowią, anarchistycznie zasiedlą – wołaj na pomoc wieszczów, Boga albo raczej państwo, bo ono po to jest właśnie, by przywrócić światu sprawiedliwość i moralną równowagę poprzez jak najszybszy tejże własności zwrot.
Zauważmy, że stawka w tej dyskusji jest o wiele wyższa niż sama reprywatyzacja. Jak już taki fetyszysta porządnie sobie własność ufetyszyzuje, to sen z powiek przestają mu spędzać takie na przykład nierówności społeczne. Może to nie jest fajne, że ja mam pałac, a ty nie – lecz naprawienie tego stanu rzeczy wymagałoby przecież naruszenia własności. Może to i nieładnie, że 1 proc. ludzi ma 99 proc. majątku – ale co tu zrobić, zabrać im? No jak. Przecież to gwałciłoby świętą własność. Wszelkie redystrybucje i nacjonalizacje są złe, bo są z gruntu wrogie własności. A jak ktoś ma, to ma – i tłuste łapska państwa, lokatorów i innych ciemnych sił od tego precz.
Nie zawsze jest tak, że fetyszysta własności nie ma serca. Może się nawet czasem zniesmaczyć jakimś nieuchronnym rezultatem własnościowej fetyszyzacji – bo oto zestawienie Rothschilda z prekariuszem z Janek pod Warszawą trochę mdli; bo jednak bolą siniaki wyrzucanych na bruk lokatorów kamienic – ale nie może odpuścić swojego fetyszyzmu, trzyma się go jak pijany płotu, bo sądzi, że jego wojna jest wielka, jego równia pochyła, a po niej mogą się stoczyć losy świata. Myśli on bowiem w duchu, że jego głównym adwersarzem jest na przykład szalony marksista, który niczego tak nie pragnie, jak zabrać kułakom kaczki i świnie, po czym wrzucić je za płot wspólnego PGR-u. Uważa, że jego przeciwnikiem jest hipis anarchista, który chce żyć w komunie i nawet własną brodę przeznacza na skarpety dla towarzyszy. Wierzy, że walczy z do szaleństwa rozentuzjazmowanym socjalistą, który pała namiętną chęcią dokwaterowania mu do sypialni trzech bezdomnych i przekształcenia jego jadalni w MDK. A może dybie nań dyktator, który wszystkie dobra zabierze, usiądzie na nich jak smok i będzie ział? Wystarczy choćby lekko naderwać link, to połączenie, które łączy właściciela z własnym – myśli fetyszysta – a po chwili nakaz, żebyś oddał swoje trzonowce na mozaikę w siedzibie partii, wyda się wszystkim zupełnie sensowny.
Fetyszysta jednak nie rozumie istoty sporu. Spór ów nie toczy się tak naprawdę między tymi, którzy uznają własność za wartość, a tymi, którzy chcą ją obalić i jej zakazać. Spór toczy się między tymi, którzy rozumieją własność prostacko – mam i koniec, więc innym wara – i tymi, którzy rozumieją, że własność, relacja między osobą a przedmiotem, zawsze jest sprawą skomplikowaną i nieoczywistą, i że zawsze rządzi się regułami, które przynajmniej w części są arbitralne i historycznie ustanowione. Nie o abolicję własności chodzi tym, którzy się zżymają na dziką reprywatyzację, ale o to na przykład, że zasady regulujące relację własności wydają się złe.
Bo zasady istnieją zawsze, nawet w świecie fetyszysty: nie można choćby zapisać kamienicy koniowi; nie można sprzedać własnej nerki, nie można na własnym przyblokowym ogródku wybudować wieżowca. Nie można przebudować własnej zabytkowej fasady, nie można zabić własnego psa. Im mocniej się przyglądamy relacji własności, tym wyraźniej widać, że jest to cała masa bardzo różnych stosunków właściciela do przedmiotu, każdy inaczej określający właścicielskie prawo. Co więcej, zarządzające tym reguły zawsze podlegały i podlegają zmianom. Dlatego właśnie nikt już nie może mieć niewolnika.
Nie jest wrogiem własności ten, kto podważa reguły jej transferu poprzez skup roszczenia. Nie jest nim też ten, kto widzi w reprywatyzowanej kamienicy przedmiot zasadniczo inny niż ten, który niegdyś pozostawał w relacji własności do swego właściciela – w końcu ów właściciel wtedy posiadał dom inny, na działce o zupełnie innej wartości, z cegieł, których nie poukładał na sobie „cały naród”, który „budował swoją stolicę”. Niekoniecznie dzierży sierp i młot ten, kto wierzy, że wieloletnia inwestycja w dom, w dobrej wierze uznawany za swój, powinna nadać lokatorowi jakieś doń prawo – w końcu nawet John Locke by się upierał, że przetwarzająca świat praca jest własnościotwórcza. Nie woła o anarchię ktoś, kto domaga się, by właściciel odzyskujący miał choćby ledwo, ale jednak jakiś namacalny związek z osobą, która faktycznie kiedyś coś straciła.
Własność to własność. Ale to, jak ona działa, ustalamy my, obywatele, modyfikując prawo w zależności od tego, co się wokół dzieje. Nie?