W lipcu 1870 r. w czasie kolacji z ministrem wojny i generałem Helmutem von Moltkem Otto von Bismarck dostał depeszę od króla Prus Wilhelma I, który kurował się w Ems. Król w liście, który przeszedł do historii jako depesza emska, pisał, że odprawił ambasadora Francji domagającego się zapewnienia, że Prusy nigdy nie będą chciały osadzić swojego monarchy na tronie hiszpańskim.
Prusy i tak nie chciały, ale Bismarck wykorzystał okazję. We trzech zaostrzyli wymowę depeszy i następnego dnia ukazała się ona w niemieckiej prasie. Oburzony cesarz Francji i jego współpracownicy wydali Prusom wojnę. Po sześciu miesiącach przegrali z kretesem. Prusy połączyły się z innymi krajami niemieckimi i powstały Niemcy, a król Prus został cesarzem Niemiec. Wszystko zaczęło się od jednego krótkiego tekstu.
W sytuacjach drażliwych w polityce nie należy zatem pisać. Mądrość to niby znana powszechnie, ale – jak się ostatnio okazało – nie wszystkim. „Verba volant, scripta manent” (słowa ulatują, pisma pozostają).
Dlaczego zatem czasem politycy do siebie piszą, mimo że wiedzą, iż nie powinni, bo właścicielem listu jest adresat i ma pełne prawo zrobić z nim, co mu się żywnie podoba, bo w liście nie można wyłożyć całej zawiłości sytuacji, bo listy zostają dla historyków i często zakłócają dobry obraz polityka, bo słowo pisane jest zawsze cięższe do mówionego?
Jest tylko jedna odpowiedź: piszą, bo nie są w stanie porozmawiać z adresatem. Przecież każdemu z nas zdarzało się, że wolał do kogoś napisać list niż spotkać się z nim i wyjawić pretensje lub oburzenie. Ja również przechowuję nieliczne listy, po części obelżywe, które otrzymałem. I to nie dla zemsty, ale dla pamięci. Politycy piszą listy zatem, kiedy ma to charakter grzecznościowo-dyplomatyczny albo kiedy już nie mogą z kimś rozmawiać, bo nie chcą go na oczy widzieć. Czyżby taki charakter miał niedawny list polskiego ministra do przewodniczącego Trybunału Konstytucyjnego? Nie wiem, ale gdyby tak było, to byłoby fatalnie.
Fatalnie, ponieważ jedną z procedur najczęściej i słusznie stosowanych w demokracji jest rozmowa. Nie tylko w demokracji, ale w każdym rozsądnym ustroju. Jednak coraz częściej rozmowa staje się wykluczona. Przykładem jest sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie czołowi politycy Partii Republikańskiej nie chcą rozmawiać ze swoim czołowym kandydatem na prezydenta Donaldem Trumpem. Jeżeli z Trumpem nie da się rozmawiać, to już na pewno nie można do niego pisać. Sytuacja staje się absurdalna lub dramatyczna.
Pisanie listów służyło – obecnie pisanie e-maili pełni podobną funkcję – celom informacyjnym lub wymianie myśli, czasem długotrwałej i zdumiewająco interesującej. Dzięki temu mamy wspaniałe tomy korespondencji, jakie są publikowane, np. 20 tomów listów Zygmunta Krasińskiego czy ostatnio – wydaną przez „Zeszyty Literackie” – korespondencję Pawła Hertza z Anną i Jarosławem Iwaszkiewiczami.
Polityk natomiast ma inne kanały informacyjne, a listów mądrych nie potrafi lub nie ma czasu pisać. Więc niech nie pisze. W ogóle zdolność czytania i pisania pośród polityków jest przeceniona. Coraz częściej przecież nawet marni politycy mówią z pamięci, bo nie wypada czytać z kartki, co sprawia, że plotą jeszcze gorzej. Coraz częściej politycy popisują się zdolnością minipisania (niektórzy po nocy), czyli Twitterem, co zmusza ich potem do wyjaśniania, że nie chodziło im o to, o co im chodziło, lub w skrajny sposób banalizuje treść przekazu.
Ludzie listy piszą – to nieprawda. Nierozsądni ludzie piszą listy, reszta albo w ogóle się z innymi nie komunikuje, bo nie ma do nikogo zaufania, albo – nieliczni – piszą do siebie listy zamiast rozmowy, kiedy rozdzielają ich setki lub tysiące kilometrów. A ponadto, o czym trzeba pamiętać w naszych czasach, listy trudniej inwigilować niż e-maile. Jeżeli zatem nie jesteśmy politykami – piszmy do siebie, jeżeli jesteśmy – broń Boże.