Mimo to wielu z nich i tak przeznacza potem niemałe pieniądze na współpracę z zewnętrznymi firmami.
Spośród 12 największych miast, które przepytaliśmy, najwięcej na wynagrodzenia dla swoich doradców wydaje prezydent Wrocławia – rocznie pięć zatrudnionych u niego osób zarabia 565,7 tys. zł brutto. Tylko o 16,7 tys. zł mniej wydał w 2015 r. Marcin Krupa z Katowic na swoich dwóch doradców i trzech asystentów (obecnie zatrudnionych jest trzech doradców i jeden asystent).
Na drugim biegunie naszego zestawienia znaleźli się prezydent Gorzowa Wielkopolskiego Jacek Wójcicki, Tadeusz Ferenc z Rzeszowa oraz Wojciech Lubawski z Kielc. Ci samorządowcy nie zatrudniają żadnego doradcy, w związku z czym nie ponoszą dodatkowych wydatków.
Na uwagę zasługuje też rządząca Warszawą Hanna Gronkiewicz-Waltz. Początkowo ratusz deklarował, że w jego strukturach nie ma niczego na kształt „gabinetu politycznego” funkcjonującego w otoczeniu pani prezydent. Gdy zaczęliśmy dopytywać, wersja się nieco zmieniła. Okazało się, że w warszawskim urzędzie jednak jest zatrudniona jedna osoba na stanowisku asystenta. Ile zarabia? Tego urzędnicy nie chcą zdradzić. – Ze względu na zatrudnienie jednej osoby na stanowisku asystenta nie jest możliwe podanie kosztu jej wynagrodzenia, gdyż pozwoliłoby to przypisać wypłacone wynagrodzenie konkretnej osobie i stanowiłoby naruszenie prywatności i dóbr osobistych tej osoby – wyjaśnia Tomasz Demiańczuk z wydziału prasowego stołecznego ratusza.
Czym zajmują się osoby doradzające prezydentom miast? To zależy od potrzeb. We Wrocławiu prezydent powołał np. doradcę ds. aglomeracji wrocławskiej. Inny zajmuje się współpracą z uczelniami wyższymi, a kolejny – doradza w zakresie projektu Europejska Stolica Kultury.
Z kolei w Bydgoszczy w zakresie kompetencji doradców znajdują się takie zadania, jak: gromadzenie danych oraz opracowywanie analiz (np. do przygotowania wniosku o powołanie w województwie kujawsko-pomorskim związku metropolitalnego), współpraca z inwestorami czy przygotowywanie założeń programu Bydgoskiego Budżetu Obywatelskiego.
Obecność doradców i asystentów w urzędach miast budzi kontrowersje. Przede wszystkim dlatego, że zatrudniani są z pominięciem procedury konkursowej, a zakres ich obowiązków oraz sposób, w jaki są potem ze swojej pracy rozliczani, nie dla wszystkich jest klarowny. – Oczywiście potrzeba doradztwa w samorządach jest uzasadniona, ale nie trzeba tego od razu etatyzować – uważa dr Stefan Płażek, adiunkt w Katedrze Prawa Samorządu Terytorialnego UJ. – Od początku pomysł powoływania doradców i asystentów wydawał się szemrany. Te osoby znalazły się w urzędach wskutek lobbingu prezydentów największych miast, którzy chcieli mieć swoje własne dwory – dodaje.
Miasta nie zgadzają się z tego rodzaju argumentacją. – Wszyscy asystenci mają ściśle określone zadania i przy ich wyborze kierowano się wyłącznie kwestiami merytorycznymi – przekonuje Sylwia Derengowska z Urzędu Miasta w Toruniu. Lublin z kolei zapewnia, że zadbał o jasne zasady wynagradzania i rozliczania prezydenckich doradców. – Są pracownikami samorządowymi. Są wynagradzani zgodnie z zawartą umową o pracę oraz przepisami prawa i regulaminami dotyczącymi pracowników samorządowych. Mają ustalony zakres czynności. Jako pracownicy zatrudnieni na umowę o pracę nie są zobowiązani do sporządzania raportów ze swej działalności. Podlegają wszelkim rygorom i zasadom dotyczącym pracowników samorządowych – przekonuje Beata Krzyżanowska, rzeczniczka prezydenta Lublina.
Mimo otaczania się sztabem doradców wiele samorządów i tak decyduje się na współpracę z zewnętrznymi kancelariami czy firmami doradczymi. Przykładowo Toruń na współpracę z kancelariami w 2015 r. wydał ponad 151 tys. zł (w tym roku to już 138,5 tys. zł). To niemal tyle samo co rocznie wydaje na zatrudnienie trzech asystentów (154,8 tys. zł). Szczecin na zewnętrzną obsługę prawną w ostatnich latach wydawał od ok. 900 tys. do ponad 980 tys. zł. Bydgoszcz – mimo że w urzędzie funkcjonuje zespół prawny zapewniający „bieżącą obsługę prawną prezydenta, poszczególnych wydziałów i rady miasta” – również nie unika wchodzenia w kooperacje z podmiotami komercyjnymi. Przykładowo w 2014 r. samorząd współpracował z firmą EY. – Przedmiotem umowy była usługa prawnicza polegająca na zastępstwie procesowym w postępowaniach o odzyskanie naliczonego podatku od towarów i usług z inwestycji i wydatków bieżących za lata 2010–2014. Kwota umowy wyniosła 162,5 tys. zł brutto – informuje Michał Sztybel z urzędu miasta.
Nie wszystkie miasta odczuwają potrzebę współpracy z podmiotami rynkowymi. – Nie współpracujemy z żadnymi kancelariami prawnymi ani doradczymi. Mamy swoje biuro prawne – zapewnia Maciej Chłodnicki, rzecznik prasowy prezydenta Rzeszowa.
W świetle już ponoszonych przez miasta wydatków na sztaby doradcze eksperci nie kryją wątpliwości co do współpracy samorządów z firmami doradczymi i kancelariami. – Rzeczywiście może irytować takie dublowanie wydatków przez samorządy. Nie ma co ukrywać, że niekiedy prezydenccy doradcy nie mają zbyt wiele pracy – ocenia Grzegorz Szczodrowski, ekspert od finansów publicznych z Instytutu Sobieskiego. Jednocześnie zgadza się z argumentacją niektórych miast twierdzących, że doradcy nie muszą znać się na wszystkim. – Od jeżdżenia na rowerze nikt nie stanie się ekspertem od rozwoju infrastruktury rowerowej w mieście – mówi.
Swego rodzaju „gabinety polityczne” – zwłaszcza te w samorządach – budzą coraz większy sprzeciw parlamentarzystów. Projekt ustawy zakładający likwidację tych struktur (nie tylko na szczeblu lokalnym, ale i centralnym) złożyli w Sejmie posłowie Kukiz’15. Jak przekonują, dzięki temu budżet państwa, a także budżety jednostek samorządowych zaoszczędziłyby w sumie 519 mln zł rocznie. Niewykluczone, że projekt znajdzie poparcie w szeregach partii rządzącej, która zresztą sama kilka lat temu wychodziła z podobnymi postulatami. – Krytyka wysokości kwot wydawanych na doradców jest w jakiejś mierze uzasadniona. Co do zasady ja nie jestem przeciwnikiem funkcjonowania aparatu doradczego w samorządzie, natomiast praktyka pokazuje, że jego rola niejednokrotnie stoi w sprzeczności z zadaniami samorządu – uważa poseł PiS Jerzy Polaczek.
Platforma Obywatelska obiecuje przyjrzeć się projektowi posłów Kukiz ’15, choć już teraz jej członkowie mają wątpliwości, czy sprawa nie ma charakteru politycznego. – To tworzenie iluzji, że poprzez likwidację czy ograniczenie etatów doradców da się oszczędniej gospodarować w administracji publicznej. Zadania samorządowe trzeba wykonywać. A jeśli nie będą tego robić doradcy, to urzędy będą zatrudniać ludzi. Tak więc efekt będzie podobny – przekonuje Jan Grabiec, rzecznik PO.
Propozycji likwidacji stanowisk doradców zdecydowanie sprzeciwiają się samorządy. Dla nich to kwestia przede wszystkim obrony ok. 10 tys. miejsc pracy (z czego 6,4 tys. w gminach do 20 tys. mieszkańców, kolejnych 3,4 tys. w gminach powyżej 100 tys. mieszkańców oraz powiatach, a także ok. 400 osób w pozostałych gminach i województwach). – Doradcy wybierani są poza konkursem, ale ich rola jest ściśle zdefiniowana. Mają swoje zakresy zadań, są wybitnymi specjalistami w swoich dziedzinach – argumentuje Dariusz Wołodźko z Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Suchej nitki na projekcie posłów Kukiz ’15 nie zostawia Związek Miast Polskich. Jego przedstawiciele wskazują, że zatrudnianie doradców nie jest obowiązkowe (maksymalnie może być ich siedmiu). Poza tym ich zdaniem rezygnacja z możliwości zatrudniania doradców zrodzi konieczność... zlecania ekspertyz na zewnątrz na mocy umów cywilnoprawnych, co nie przyniesie wcale zapowiadanych oszczędności.
Więcej na temat „gabinetów politycznych” w samorządach w piątkowym wydaniu Tygodnika Gazeta Prawna
Obecność doradców w urzędach miast budzi spore kontrowersje