Nikt na świecie nie da nam tyle, ile zdążyli obiecać podczas ostatniej kampanii wyborczej liderzy różnych partii. No, chyba że nazywałby się Gierek... Edward Gierek
Gdyby tak można było głosować w wyborach na kilka stronnictw. Jakiż piękny mógłby się narodzić kraj. Oczywiście pod warunkiem, że każde z nich porządziłoby potem przez chwilkę, konieczną do zrealizowania tego, co obiecało wcześniej wyborcom. Od PiS-u dorosły obywatel dostałby wyższą kwotę wolną od podatku i godzinową stawkę minimalną, rodzice 500 zł na dziecko, a staruszkowie, którzy ukończyli 75 lat, darmowe leki. Platforma dorzuciłaby likwidację składek na ZUS i NFZ oraz niższy VAT. Lewica, niezależnie, czy zjednoczona, czy chodząca „Razem”, wytrzebiłaby umowy śmieciowe i zapewniła wzrost pensji. Zaś Petru, przy wsparciu Kukiza ostatecznie zlikwidowali opresyjno-biurokratyczny aparat państwa. Problem emigrantów zostawiając do definitywnego rozwiązania narodowcom. Po tym wszystkim wreszcie dałoby się żyć w kraju nad Wisłą. Zapewne wielu sceptyków powie, że to tylko bajka, na którą nikt nie da się nabrać. No ale przecież kiedyś rządził w Polsce niejaki Edward Gierek i nie takie cuda mu się udawały.
Żeby Polakom żyło się dostatnio
Niedługo po tym jak powstał, Ośrodek Badania Opinii Publicznej przesłał na biurko Edwarda Gierka niepokojący raport. Z badań OBOP przeprowadzonych podczas świąt Bożego Narodzenia wynikało, iż jedynie 50 proc. dorosłych obywateli znalazło pod choinką prezenty. Drugiej połowy rodaków nie stać było, żeby kupić swoim bliskim choćby drobny upominek. Ale nawet szczęśliwcy z grona obdarowanych tak naprawdę nie mieli wielkich powodów do radości. Pod choinką znaleźli bowiem: „drobne artykuły odzieżowe, a wśród nich szczególnym uznaniem cieszyły się czapki, szaliki i kapcie, w drugiej kolejności obdarowywano się słodyczami i droższą odzieżą (buty, swetry)” – donosił OBOP. Jego ankieterzy odnotowali też kosmetyki, przybory toaletowe i bieliznę. Nieco ponad 2 proc. obywateli dostało książki. Na koniec notatki dla I sekretarza Ośrodek Badania Opinii Publicznej informował, że w PRL pod choinkami: „Zdarzyły się trzy »artykuły luksusowe«: samochód, futro i koniak »Napoleon«”. Nic dziwnego, że odważniejsi obywatele stawiali władzy pytanie „I jak tu żyć?”. A przecież na wielkim wiecu w Katowicach Gierek w lutym 1972 r. obiecał wszystkim, że „Polska będzie rosła w siłę, a życie jej obywateli będzie dostatniejsze i kulturalniejsze”.
Pamiętał też, jaki los spotkał Władysława Gomułkę, po tym jak wprowadził podwyżki cen artykułów spożywczych tuż przez Bożym Narodzeniem. Wywołany tym bunt, dzięki któremu Edward Gierek przejął władzę w kraju, jasno pokazywał, jak bardzo obywatele tęsknili za lepszymi warunkami życia i godziwą konsumpcją. Początkowo I sekretarz uznał, że najtaniej wyjdzie, gdy ludzie wyżywią się u sąsiadów. Zwłaszcza że Niemiecka Republika Demokratyczna, gdy nowym przywódcą został tam Erich Honecker, bardzo chciała zademonstrować, w jak otwarty kraj się zmienia. Niemcom z NRD marzyły się podróże zagraniczne, zaś Polakom to samo w połączeniu z zakupami. Gierek spostrzegł więc, iż można łatwo połączyć przyjemne z pożytecznym. Od początku 1972 r., na mocy dwustronnego porozumienia między władzami PRL i Niemieckiej Republiki Demokratycznej, obywatele tych krajów mogli przekraczać granicę bez paszportu i wizy. Wymagano jedynie tzw. wkładki paszportowej w dowodzie osobistym.
Rewolucyjny na skalę całego komunistycznego bloku pomysł otwarcia granicy propaganda przedstawiła jako początek wielkich zmian. Gierek i Honecker sądzili, że niewiele ryzykują. Obywatele obu krajów wcześniej nie wykazywali żadnego zainteresowania sąsiadami. Pozory prysły zaraz po sylwestrze, gdy ogromna liczba chętnych upomniała się o ostemplowanie wkładki paszportowej. Musiano nawet otwierać w zakładach pracy specjalne stanowiska dla przybijających pieczęć urzędników. Po co Polacy wybierali się za Odrę, tamtejsi mieszkańcy przekonali się bardzo szybko. „Tak pokochali buty firmy Salamander, że wkrótce znikły one z półek niemieckich sklepów i musiano wprowadzić ograniczenie ich sprzedaży dla Polaków” – zapisał we wspomnieniach pt. „Smak życia” Edward Gierek.
Na własny rachunek
Najazd polskich, żądnych konsumpcji Hunów, wprawił mieszkańców NRD w stan histerii. „Sprzedawcy w sklepach enerdowskich traktują Polaków jak intruzów, chowają przed nimi towary bądź odmawiają im sprzedaży. Nieraz w odpowiedzi na ofertę kupna wyjmują spod lady i pokazują im tabliczkę z napisem w języku polskim: »Tylko dla Niemców«” – zapisał pod koniec 1972 r. w raporcie dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych szef wrocławskiego SB płk Jan Krynicki. Wschodni Niemcy wymyślali rozliczne fortele, żeby nie oddać Polakom swoich dóbr. „Stosuje się podstępne metody kompromitacji w sklepach samoobsługowych, polegające na tym, że ekspedientki obserwują polskich turystów i czekają na okazję, kiedy kupujący nie zabierze lub zapomni zabrać z kasy dowodu. W niektórych wypadkach posądzenie o kradzież następowało, jeszcze zanim obywatel polski zdążył dojść do kasy” – opisywał płk Krynicki.
Mimo to Polakom ciągle udawało się coś kupić. Wówczas do akcji wkraczał aparat państwa. „Milicja NRD kontroluje na ulicach miast bagaże naszych turystów i konfiskuje im towary, jeśli uzna, że mają ich zbyt wiele” – skarżył się płk Krynicki. „Część osób przekazanych przez Policję Ludową NRD naszym organom złożyła skargi na fizyczne znęcanie się nad nimi. Pokazywali oni ślady pobicia, potwierdzające prawdziwość ich słów” – dodawał. Pomimo represji polski turysta i tak wracał do ojczyzny z cennymi zdobyczami. „Do towarów poszukiwanych przez obywateli PRL należą: artykuły z grupy »1001 drobiazgów«, a m.in.: czajniki z gwizdkiem, szkło żaroodporne, szklanki jeneńskie, wózki dziecięce, odkurzacze ręczne, obuwie i galanteria skórzana, obuwie turystyczne, bielizna damska i męska, konfekcja dziecięca do lat 7, części zamienne do samochodów i motocykli, pojazdy jednośladowe, instrumenty muzyczne, artykuły fotograficzne, zabawki, przybory szkolne i inne” – raportował wrocławski Komitet Wojewódzki PZPR. Pod koniec 1972 r. enerdowska policja polityczna Stasi ostrzegła rządzących, że w największych domach handlowych Berlina przybysze zza Odry nabywali od 50 do 80 proc. wszystkich artykułów. Na dokładkę rozkwitły przemyt i handel walutą.
Wreszcie Honecker 27 listopada 1972 r. wprowadził bez zapowiedzi przepis, że Polacy wjeżdżając do NRD, mogą maksymalnie dysponować kwotą 200 marek. Ponadto muszą posiadać dokument potwierdzający nabycie waluty w sposób legalny. Powstały też specjalne lotne brygady namierzające konsumentów z PRL. „Przedstawiciele tzw. Ochrony Rynku zatrzymują turystów polskich, biorąc ich na osobistą rewizję. W razie stwierdzenia posiadania kwoty przewyższającej 200 marek zabierają te nadwyżki” – zapisano w sprawozdaniu z grudnia 1972 r., sporządzonym przez Komitet Wojewódzki PZPR we Wrocławiu.
Szczęśliwców, którym udało się przemknąć przez liczne zasadzki i zrobić zakupy, wyłapywała w drodze powrotnej wschodnioniemiecka straż graniczna. Oceniając na oko, czy towary są warte więcej niż 200 marek, i konfiskując je wedle własnego uznania. To ostatecznie psuło radość, jaką dawał wyjazd na zakupy. W takiej sytuacji Gierek zrozumiał, że aby obywatele na trwałe go pokochali, sam musi zapewnić im przyjemność konsumpcji.
Trudno osiągalny raj
Jedną z największych uciążliwości dla mieszkańców PRL stanowił deficyt towarów w sklepach. Scentralizowane państwo zupełnie nie radziło sobie z produkcją dóbr konsumpcyjnych, zarządzaniem ich dystrybucją na terenie kraju i wreszcie sprzedażą. Udanie się na zakupy miało więc wiele wspólnego z dawnymi wyprawami łowieckimi. „Przywiozłem sobie z podróży 100 rolek pięknego różowego papieru toaletowego” – opisywał czytelnik w liście do tygodnika „Przekrój”. „Po drodze różni ludzie, nawet celnicy, prosili mnie o odstąpienie choćby rolki, a je nie, wiozłem jak bezcenny skarb. 50 rolek ofiarowałem teściowej. Przyjęła je z wymówkami, bardzo obrażona” – podkreślał rozczarowanie, jakie odczuł po tak okrutnym niedocenieniu zdobyczy.
Tymczasem pod koniec 1972 r. wszystko zaczęło się radykalnie zmieniać. W dniu 2 grudnia tygodnik „Polityka” (wówczas oficjalny organ prasowy KC PZPR) poinformował obywateli, że specjalnie na gwiazdkę rząd zdecydował się kupić towary we: Włoszech, Austrii, RFN i Wielkiej Brytanii. „Obok produktów żywnościowych będą to tkaniny na suknie wieczorowe, wykwintna galanteria damska, peruki, wyroby dziane, zegarki szwajcarskie, biżuteria i wyroby złotnicze libańskie” – precyzowała swoje doniesienie „Polityka”. Wkrótce obywateli czekały kolejne niespodzianki. Na ekranach telewizorów, podczas programów informacyjnych, ujrzeli reportaże o statkach handlowych wiozących do Polski z odległych krajów kubańskie pomarańcze i banany. Te egzotyczne owoce zniknęły ze sklepów podczas II wojny światowej i nigdy potem nie wróciły.
„Więc już doskonale wiadomo, jaki jest Gierek. Chce dać pracę, względny dobrobyt i rozrywkę, w żadnym wypadku nie pozwoli nikomu politykować: wie doskonale, że polityka to domena partii” – zanotował w dzienniku wiecznie niezadowolony z otaczającej go rzeczywistości publicysta Stefan Kisielewski. Określając Gierka mianem „wielkiego usypiacza narodu”, który zamiast wolności chce dać społeczeństwu chleb i igrzyska.
Najpewniej utrafił sedno, ale I sekretarz wcale nie wyznaczył sobie łatwego do osiągnięcia celu. Średnie zarobki w PRL wynosiły wówczas ok. 2,5 tys. zł miesięcznie. Kilogram pomarańczy kosztował 40 zł, a szynki nawet 90 zł. Za, wcale nie pachnący luksusem, pierwszy dezodorant w aerozolu „Dorado” należało zapłacić aż 35 zł. Kiedy w sklepach pojawiło się więcej towarów, ludzie uświadomili sobie, iż marnie zarabiają. Co jedynie zwiększało ich frustrację, bo gdy można było wreszcie sobie coś kupić, brakowało na to gotówki. I koniec końców, tak jak zawsze w święta, pod choinką znajdowano parę ciepłych skarpet lub zupełnie nic. Uchwycenie tego problemu w 1973 r. przez OBOP musiało wstrząsnąć Edwardem Gierkiem. Przecież chciał dobrze, a wychodziło jak zwykle. Jedyne rozwiązanie, jakie mu przyszło do głowy, to zafundowanie wszystkim znaczącej podwyżki.
Skredytowane eldorado
Program gospodarczy przedstawiony na VI Zjeździe PZPR w grudniu 1971 r. zakładał, iż w ciągu pięciu lat nastąpi wzrost płac o 18 proc. Co na pewno nie mogło zaspokoić oczekiwań społeczeństwa. I sekretarz zgodził się więc na głęboką korektę. Nie minęła nawet pięciolatka i podwyżki, jakie zafundowano obywatelom, wynosiły ok. 40 proc. Na Boże Narodzenie 1975 r. średnia pensja statystycznego Polaka przekroczyła 3,9 tys. zł miesięcznie. Co więcej, nie odprowadzał on od niej żadnego podatku. Rząd zlikwidował bezpośrednie daniny od osób zatrudnionych w państwowym sektorze gospodarczym (czyli przytłaczającej większości). I nie był to wcale koniec prezentów. Kobietom płatne urlopy macierzyńskie wydłużono do 18 miesięcy, osobom posiadającym zachodnie waluty zaoferowano bezpieczne konta dewizowe w NBP. W nowo budowanych fabrykach miejsce pracy znalazło 1,8 mln młodych ludzi. Dzięki temu poradzono sobie z zapewnieniem zatrudnienia dla wchodzącego w dorosłość powojennego wyżu demograficznego. Te wszystkie czynniki sprawiły, iż po raz pierwszy w krótkiej historii PRL ludzie mogli poczuć radość, jaką dają zakupy. Choć trudno to było nazwać rozpasaniem, bo wiele pożądanych produktów odstraszało ceną. Butelka produkowanej na zachodniej licencji coca-coli kosztowała 5 zł, a paczka papierosów Marlboro aż 28 zł. Za nowy samochód marki Fiat 125p płaciło się 167 tys. zł. Używany, odkupiony od właściciela, kosztował jeszcze więcej, ponieważ stanowił towar tak deficytowy, że na wolnym rynku jego cena rosła pomimo zużycia.
Mimo tych przeszkód z każdym rokiem Polacy konsumowali więcej. Dlatego Gierek pozwolił na stworzenie wyspecjalizowanej sieci sklepów Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego „Pewex”. Sprzedawano w nich deficytowe towary za waluty wymienialne oraz bony PeKaO. Nie rozwiązywało to jednak problemu z żywnością. Wedle danych GUS przeciętny mieszkaniec PRL w 1970 r. zjadał rocznie 53 kilogramy mięsa, a gdy minęło pięć lat rządów Gierka, roczna konsumpcja mięsa wynosiła już 73 kg. Co przerażało całe partyjne kierownictwo, bo w realnym socjalizmie znalezienie sposobu na wzrost produkcji rolnej graniczyło z cudem. Tymczasem, zgodnie ze starym przysłowiem, apetyty rosły w miarę jedzenia. Mało kto zadawał sobie też pytanie, jak cud gospodarczy stał się możliwy. A tak naprawdę Polacy swoje szczęśliwe chwile zawdzięczali w dużej mierze... Arabom. Na początku dekady, za sprawą wielkich oszczędności Gomułki, długi zagraniczne PRL wynosiły śmieszne pół miliarda dolarów. Stąd, gdy wysłannicy Gierka zapukali do drzwi zachodnich banków z pytaniem o kredyty, nikt nie miał oporów przed ich udzieleniem. Potem, jesienią 1973 r. kraje arabskie w odwecie za wspieranie Izraela nałożyły embargo naftowe na Europę Zachodnią, USA oraz Japonię. Inicjując długotrwałą recesję gospodarczą. Doświadczające jej państwa zaczęły traktować kredytowanie Polski, kupującej technologię i produkty na Zachodzie, jako element udzielania wsparcia dla własnego przemysłu oraz rolnictwa. Pożyczki udzielano od ręki, bez analizowania, co się z nich finansuje. Tymczasem skoro przemysł PRL z rzadka dawał radę wyprodukować atrakcyjne towary, zaś rolnictwo (zwłaszcza Państwowe Gospodarstwa Rolne) okazywało się mało wydajne, dobra konsumpcyjne władza ludowa musiała na ogromną skalę kupować od kapitalistów.
„W roku 1973 przekroczyliśmy plan importu na całe pięciolecie! Potrzeba przynajmniej przyhamowania, jeśli nie odwrócenia tego trendu” – ostrzegał w artykule ekonomista Bohdan Skaradziński. „Póki co trzeba sobie szczerze powiedzieć, że jeśli dzielimy dochód większy, niż sami go wytwarzamy, bierze się to nie z nadwyżek naszych wierzytelności zagranicznych, lecz w wyniku zaciągniętych za granicą pożyczek” – pisał autor. Z jego opinią czytelnicy nie mieli szans się zapoznać, bo cenzura zdjęła tekst, nim ukazał się na łamach miesięcznika „Więź”.
Bo nie ma darmowych obiadków
„Sytuacja na rynku jest fatalna. Brak nie tylko mięsa, ale wielu innych towarów. Ludzie są wściekli” – zanotował 14 grudnia 1976 r. w dzienniku ówczesny redaktor naczelny „Polityki”. Mieczysław F. Rakowski. Sytuacja rynkowa pogarszała się bardzo szybko. Aby ograniczyć konsumpcję, w czerwcu 1976 r. władza próbowała wprowadzić podwyżki cen. Jednak gdy robotnicy w Ursusie, Radomiu i kilku innych miastach odpowiedzieli buntem, Gierek (mający cały czas w pamięci los Gomułki) wycofał się z tej decyzji. Odtąd zaczęło się dryfowanie władzy liczącej na cud. Długo bowiem zakładano, że część dewizowych kredytów zainwestowanych w nowe fabryki sama się spłaci. A potem, dzięki stałym dochodom, fabryki sfinansują należności wynikłe z gwałtownego wzrostu konsumpcji. Praktyka rozminęła się z teorią, bo realia komunistycznego państwa zupełnie do niej nie pasowały. Wielkie programy inwestycyjne sprzyjały rozrzutności. Każdy region kraju, dla zaspokojenia swych potrzeb oraz prestiżu, domagał się dużej inwestycji. Kwestię, czy miała ona sens ekonomiczny, spychano na dalszy plan.
Gierek zupełnie nie panował nad tym procesem, a zamiast starać się odzyskać kontrolę, zaciągał kolejne kredyty, by sfinansować rozpoczęte przedsięwzięcia. Zgodnie z ukutą wówczas teorią partia kierowała polityką, a rząd nadzorował gospodarkę. W rzeczywistości nikt nie wiedział, kto za co odpowiada. Kiedy w państwie narastał chaos, I sekretarz wraz Biurem Politycznym prowadzili wielogodzinne dyskusje o tym, ile obrabiarek pozostaje nieuruchomionych w fabrykach na trzeciej zmianie lub czy rolnicy zgromadzili odpowiednie zapasy kiszonej kapusty na zimę. Choć od czasu do czasu zdarzały się przypadki wymyślenia przebiegłego fortelu. Żeby przechytrzyć społeczeństwo, stworzono sieć sklepów komercyjnych, gdzie sprzedawano artykuły spożywcze niedostępne w zwykłych placówkach (czyli z czasem prawie wszystkie) po cenach rynkowych. W przypadku wyrobów przemysłowych zastosowany trick polegał na zmianie nazwy, czym pozorowano pojawienie się na rynku droższej nowości. Wkrótce zwykły młotek nazwano „wbijakiem”, krawat „zwisem męskim”, a miotłę „zamiataczem płaskim”. Niestety obywatele zauważali podstęp. Próbowano więc ratować się przez wymuszenie wzrostu produkcji rolnej. Gierek zdecydował się w drugiej połowie lat 70. postawić na tzw. pegeeryzację rolnictwa. Tworzono olbrzymie państwowe farmy zatrudniające pracowników podobnie jak robotników fabryki. W efekcie zamiast wzrostu nastąpił spadek produkcji żywności w latach 1976–1980 o około 8 proc. Przy czym na ziemiach należących do PGR-ów ten spadek wynosił aż kilkadziesiąt procent.
„Ludzie walczyli o żarcie i ryby – nawet karpia nie było, a raczej specjalnie karpi, boć to niby tradycja (co prawda, nie wiadomo jaka), a tu – jak na złość – nie ma” – zanotował pod koniec grudnia 1979 r. Stefan Kisielewski. W tym czasie konieczność obsługi zadłużenia zagranicznego pochłaniała już całość zarabianej na eksporcie waluty. Chcąc zdobyć dolary, musiano eksportować na Zachód nawet deficytowe mięso. Popularny wówczas dowcip brzmiał: „O czym marzy polska świnia? O tym, żeby choć jej serce pozostało w ojczyźnie”. Acz tak naprawdę marzyli o tym, coraz bardziej wściekli, obywatele. Rozbudzone nadzieje zderzyły się z bolesną codziennością, co musiało zaowocować społecznym buntem. Zwłaszcza że powszechna stawała się świadomość, iż istniejący system polityczny i ekonomiczny uniemożliwia trwałe polepszenie jakości życia. Nawet gdy Edward Gierek chciał dobrze.
Na koniec notatki dla I sekretarza OBOP informował, że pod choinkami: „Zdarzyły się trzy »artykuły luksusowe«: samochód, futro i koniak »Napoleon«”. Nic dziwnego, że odważniejsi obywatele stawiali władzy pytanie „I jak tu żyć?”. A przecież na wiecu w Katowicach Gierek w lutym 1972 r. obiecał, że „Polska będzie rosła w siłę, a życie jej obywateli będzie dostatniejsze i kulturalniejsze”