W Polsce, żeby sprawować władzę, należy najpierw wykreować własnego prezydenta. Cały kłopot w tym, że rzadko znajdzie się ktoś tak dystyngowany, przystojny, wykształcony i ślepo uwielbiający pryncypała jak Mościcki.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Do trzech razy sztuka – ma prawo powiedzieć Jarosław Kaczyński. Pierwszy raz prezydenta III RP wykreował na początku jej istnienia, kiedy z bratem wpadł na pomysł, by zażądać dymisji wybranego przez parlament na to stanowisko gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Potem bliźniacy z wielkim sukcesem poprowadzili kampanię Lecha Wałęsy, by na własnej skórze przekonać się, że uczynienie rasowego polityka głową państwa musi się dla nich źle skończyć. Wałęsa słuchał tylko siebie, a im przeznaczył rolę „zderzaków”. Tak potraktowani Kaczyńscy nigdy mu tego nie zapomnieli.
Za drugim podejściem prezes PiS delegował na prezydenta Lecha, bo komu można ufać bardziej niż bratu? I nie zawiódł się. Kłopot polegał na tym, że Jarosław Kaczyński bez problemu znosił fale oszczerstw, jakie na niego przez lata spadały. Jednak gdy wyśmiewano brata, tracił zimną krew i zaczynał działać pod wpływem emocji. Znakomicie rozgrywał to Donald Tusk, który z jednej strony trzymał rękę wyciągniętą do zgody, a z drugiej prowokował faule, których nie powstydziliby się włoscy piłkarze. Bliźniacy próbowali się odgryzać, lecz Tusk czuł, że uderzając w Lecha, nokautuje Jarosława. Zaś po katastrofie smoleńskiej wykreował własnego prezydenta. Bronisław Komorowski, zgodnie z zaleceniem, pilnował żyrandola i nie wtykał nosa do poważnych rozgrywek politycznych, czerpiąc radość z udziału w urzędowej celebrze. Pech chciał, że jego protektor przyjął posadę w Brukseli. Wyjazd Tuska i zmiana nastrojów społecznych dały Jarosławowi Kaczyńskiemu trzecią szansę.
Prezes PiS uczy się na błędach. Prezydent Andrzej Duda jest nie tylko świetnie wykształcony, przystojny i reprezentacyjny, ale też sprawia wrażenie polityka „teflonowego”. Takiego jak Bill Clinton, Barack Obama czy największy wróg – Donald Tusk. Ten szczególny rodzaj osobowości politycznej jest odporny na próby dorobienia gęby, wyborcy zawsze go kochają i może obiecywać im, co zechce, niczego nie realizując. W przypadku Andrzeja Dudy niewiadomą pozostanie jeszcze długo najważniejsza kwestia. Czy będzie potrafił być tak wierny mentorowi jak Ignacy Mościcki Józefowi Piłsudskiemu.
Figurant pilnie potrzebny
„Mościcki rozpływał się w Piłsudskim, unicestwiał się w religijnym jakimś oddaniu i nie ma mowy o tym, by mógł być dla niego głosem krytycznym – nie mówię już o tym, żeby mu się w razie potrzeby przeciwstawił” – zapisał w pamiętniku Maciej Rataj. Nie tylko marszałek Sejmu odnosił takie wrażenie. Znajomy profesora, także wybitny chemik Wojciech Świętosławski, zamieścił w dzienniku monolog Mościckiego, który ten wygłosił podczas prywatnej rozmowy. „Kiedy się przyglądam pracy Marszałka, nie mogę nie zauważyć, że ten wielki człowiek nie ma nic przed sobą prócz wielkiego celu, celu ukochanego przez siebie – dobra przyszłej Polski i jej zdrowego rozwoju” – opowiadał koledze. „Często sobie myślałem, jaką potęgę duchową posiada ten człowiek” – dodawał z uwielbieniem Mościcki.
Piłsudski mógł więc sobie pogratulować wyboru, choć przy okazji powinien podziękować Kazimierzowi Bartlowi. Kiedy bowiem Marszałek po przewrocie majowym przejmował władzę, nie miał jeszcze pomysłu, kim obsadzić kluczowy z urzędów. Na początek pozwolił zastraszonym posłom i senatorom wybrać siebie na urząd prezydenta. Po czym, ku ich zaskoczeniu, nie przyjął ofiarowanego mu stanowiska. Wielkie znaczenie miało to, że konstytucja marcowa dawała głowie państwa ograniczone uprawnienia. Jednak Piłsudski zamierzał ją znowelizować i dać prezydentowi do ręki realną władzę. Tak by mógł rozwiązywać parlament, ogłaszać przedterminowe wybory, zdymisjonować urzędującego premiera, a także wydawać dekrety z mocą ustaw. Jednocześnie nie chciał brać na siebie urzędowej celebry. Musiał więc wykreować na prezydenta kogoś o słabym charakterze i absolutnie mu oddanego.
Wbrew pozorom nie był to łatwy wybór. Na szczęście premier Kazimierz Bartel przypomniał sobie o koledze z Politechniki Lwowskiej, profesorze Ignacym Mościckim. W przeszłości światowej sławy uczony miał bardzo chlubny epizod: brał udział w przygotowaniach do zamachu na rosyjskiego gubernatora Warszawy gen. Iosifa Hurko. Z tego też powodu musiał uciekać z ojczyzny. Co wyszło mu na dobre, bo po ukończeniu studiów na Uniwersytecie we Fryburgu zrobił karierę naukową. Opracowanie technologii syntezy z powietrza nawozu azotowego przyniosło mu spory majątek i uznanie w świecie nauki. Nigdy też nie zapominał o rodzinnym kraju. Wspierał PPS, jego dwaj wychowani w Szwajcarii synowie zaciągnęli się do Legionów. Co najlepiej świadczyło o panującej w domu patriotycznej atmosferze. Gdy Polska odzyskała niepodległość, Mościcki wraz z rodziną wrócił do kraju. Jego wiedza, doświadczenie i kontakty okazały się bezcenne, gdy z gruzów odbudowywano przemysł chemiczny. Taki wykładowca stanowił wielki kapitał dla Politechniki Lwowskiej, dlatego w 1925 r. wybrano go na rektora.
Zapowiadało się więc, że zajęciom ze studentami oraz pracy naukowej poświęci resztę życia. Aż pewnego wieczora zatelefonował do niego kolega z uczelni i oświadczył bez ogródek, że ma stawić się w Warszawie, aby zostać prezydentem Polski.
Właściwy człowiek dla Zamku
„Nocy tej oczu nie zmrużyłem, zestawiając swój bilans życiowy” – zanotował we wspomnieniach Mościcki. Rozmowa z Bartlem kosztowała go wiele nerwów. „Nazajutrz rano, po koszmarnej nocy, opanowałem się już zupełnie; byłem przygotowany na wszystko, a przyjęcie wyboru w tych warunkach uważałem za obowiązek wobec narodu” – zapamiętał profesor.
Inaczej całą sprawę relacjonował premier, który w stolicy przyjął sławnego chemika. „Połączyliśmy go telefonicznie ze Lwowem, żeby rozmówił się z panią Michaliną, znaczy profesorową Mościcką. Dopiero potem, gdy widziałem, że się już, chwała Bogu, waha, zawiozłem go do Komendanta, myślę więc, że teraz będzie dobrze. Bo przecież u pana Marszałka (sejmu – aut.) od razu przyrzekł, że zrobi wszystko, co Komendant każe” – opowiadał Kazimierz Bartel gen. Felicjanowi Sławojowi Składkowskiemu.
Następnego dnia, 1 czerwca 1926 r., Zgromadzenie Narodowe, zgodnie z wolą Piłsudskiego, wybrało rektora Politechniki Lwowskiej na prezydenta II RP. Nikt jednak nie miał złudzeń, w czyich rękach pozostała realna władza. Do tego jeszcze Piłsudski przesiedlił głowę państwa z Belwederu, który zajął dla siebie, na Zamek Królewski. Wprawdzie dawna siedziba królów Polski była na pewno bardziej reprezentacyjnym miejscem, lecz nie uszło uwadze, że Mościcki nie miał w tej sprawie wiele do powiedzenia. To ośmieliło parlamentarzystów, chcących pokazać wyborcom, że potrafią postawić się Komendantowi. Wielu zamierzało demonstracyjnie siedzieć, a nie stać podczas zaprzysiężenia głowy państwa. Co doszło do uszu Piłsudskiego. Całą uroczystość przeniesiono więc z gmachu parlamentu na Zamek Królewski i w Sali Asamblowej rozłożono stół z niezbędnymi akcesoriami. Marszałek Rataj czytał tekst przysięgi, a Mościcki powtarzał ją, trzymając podniesioną prawą rękę w górze, lewą zaś oparł na konstytucji. Obecni goście stali, bo zgodnie z życzeniem Piłsudskiego zadbano, by na czas uroczystości usunąć wszystko, na czym dawało się siedzieć.
„Mościcki w roli prezydenta czuł się świetnie, a na wielkich reprezentacyjnych przyjęciach wprost znakomicie” – wspominał po latach prezydencki adiutant por. Henryk Comte. Przez pierwsze lata sprawowania urzędu prezydent skupił się na sprawach reprezentacyjnych, urządzając co chwila na Zamku Królewskim rauty lub bale. „Kto mógł, ubiegał się o zaproszenie na Zamek. Zaproszenie takie to przecież swojego rodzaju towarzyski bilet wizytowy, a nawet, powiedziałbym, awans towarzyski w przenośnym i dosłownym tego słowa znaczeniu. Wtrącić w czasie rozmowy, ot tak od niechcenia jedno zdanie: »bawiłem się na Zamku« – robiło kolosalne wrażenie” – wyjaśniał por. Comte.
Chcąc zadbać, żeby owo wrażenie było jeszcze większe, całą służbę ubierano w liberie uszyte jeszcze w czasach króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Mościcki nakazał też kucharzom sporządzać potrawy jedynie z polskich produktów. Co okazywało się nie takim znów złym pomysłem kulinarnym. „Z chwilą, gdy otworzono drzwi do sali jadalnej i ukazywał się widok stołów uginających się pod jadłem i napojami, dostojne panie i dostojni panowie od razu tracili panowanie nad sobą. Jakby całe tygodnie nie jedli, zapominając, gdzie są i kim są, rzucali się do stołów, nieraz torując sobie drogę do talerzy łokciami” – zapamiętał Henryk Comte.
Ale choć imprezy na Zamku bywały niezwykle udane, obywatele jakoś nie chcieli docenić znaczenia swego prezydenta. Podsumowywali tę kwestię złośliwą rymowanką: „Tyle znaczy, co Ignacy, a Ignacy g...o znaczy”.
Mistrz reprezentacji
„Położenie, w jakim się znalazł prof. Mościcki po wyborze swoim oraz w latach następnych, było tak trudne, że trzeba było specjalnych zdolności, aby w każdej chwili znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji” – zanotował w dzienniku bardzo życzliwy dla kolegi prof. Świętosławski. „Społeczeństwo, otaczające na ogół wielką sympatią osobę Prezydenta, nie zdaje sobie należycie sprawy z wytworzonej sytuacji i brakiem woli lub siły charakteru tłumaczy sobie to lub inne zachowanie się Prezydenta; nie rozumiało ono, że dobro RP wymagało przede wszystkim wytworzenia zupełnej harmonii pomiędzy Marszałkiem Piłsudskim a Prezydentem Mościckim. Brak tej harmonii lub wytworzenie zaognienia stosunków między nimi byłoby katastrofą dla Polski” – dodawał.
Mijały kolejne lata, a głowa państwa pozostawała zupełnie na uboczu polityki. Jeśli o prezydencie robiło się głośno, to w dość zaskakującym kontekście. Na początku urzędowania postanowił zostać ojcem chrzestnym każdego siódmego syna, który przyszedł na świat w II RP. Pod warunkiem że rodzice byli rdzennymi Polakami, oczywiście katolikami, cieszącymi się nieposzlakowaną opinia. W ramach polityki prorodzinnej prezydencki chrześniak dostawał m.in. książeczkę oszczędnościową PKO z wkładem 50 zł, gwarancję bezpłatnych studiów i opieki zdrowotnej. Opłacało się więc nim zostać. Niedługo potem, pod koniec lata 1927 r., do swoich obowiązków dorzucił ogólnopolską imprezę dożynkową. „Robiła mu wprost satysfakcję myśl, że oto do niego do Spały przyjadą gospodarze i on ich będzie po gospodarsku przyjmował” – wspominał prof. Świętosławski.
Podobnie cieszyło prezydenta reprezentowanie majestatu Rzeczpospolitej, gdy wydawał noworoczny obiad dla korpusu dyplomatycznego lub przyjmował listy uwierzytelniające od nowo mianowanych ambasadorów. „Był to piękny, rasowy okaz Polonusa z mlecznobiałą czupryną i takimż wąsem, jakby żywcem z dawnych wieków we współczesność przeniesiony” – zapisał francuski ambasador w Warszawie Leon Noël po swej pierwszej wizycie na Zamku Królewskim. Mościcki zawsze też starał się, by zagraniczni goście czuli się w Warszawie jak najlepiej. Odwiedzającego w 1928 r. stolicę Polski króla Afganistanu Amanullaha Chana udekorował Orderem Orła Białego, a potem zażądał od władz stolicy, by zapewniły monarsze rozrywkę. „Magistrat m. stoł. Warszawy zorganizował sztuczny pożar Opery i ściągnął do gaszenia ognia straż pożarną” – donosiło potem czytelnikom czasopismo „Światowid”.
Po pamiętnej wizycie afgańskiego króla podczas karnawału prezydent postanowił promować tworzony w Polsce przemysł jedwabniczy. W tym celu wydał bal w Hotelu Europejskim, na który zaproszone panie musiały założyć suknie uszyte z jedwabnej tkaniny, pozyskanej w polskiej stacji doświadczalnej w Milanówku. Już sam początek zapowiadał, że będzie to udana impreza. Drzwi sali balowej otworzyły się, po czym: „wjeżdża olbrzymi oprzęd jedwabniczy, wyskakuje z niego zgrabna panna przebrana za motyla (motyl niewątpliwie polski) i ofiarowuje pani Prezydentowej, jako protektorce polskiego jedwabnictwa, piękny bukiet kwiatów” – opisywano na łamach „Pani Domu”.
Państwo Mościccy bawili się zatem świetnie. Czasami tylko opozycyjna prasa sarkała, że roczny koszt utrzymania urzędu prezydenta wynosi 4,5 mln zł, gdy w dużo większych Stanach Zjednoczonych równowartość 3,8 mln zł, a we Francji zaledwie 1,3 mln. Wypominano też Mościckiemu, że wywalczył dla swojej kancelarii aż 20 służbowych samochodów. W spokojnych czasach takie zarzuty niewiele znaczyły, lecz pod koniec 1929 r. świat ogarnął Wieki Kryzys, który boleśnie uderzył w gospodarkę. Nagle wszystko w życiu politycznym zaczęło przyśpieszać. Sześć największych partii opozycyjnych (poza endecją) zawarło przymierze pod nazwą Centrolew, chcąc odsunąć Piłsudskiego od władzy. Marszałek zareagował błyskawicznie. Na jego polecenie w sierpniu 1930 r. Mościcki podpisał dekret rozwiązujący parlament, a miesiąc później przywódcy opozycji trafili do więzienia w Brześciu. Następnie przeprowadzono wybory, dbając, podczas liczenia głosów, by wygrał je Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem.
Zdesperowani politycy spoza obozu sanacyjnego wysłali delegację na Zamek Królewski. Na jej czele stanęli byli marszałkowie Sejmu i Senatu Ignacy Daszyński oraz Wojciech Trąmpczyński. Liczono, że prezydent opowie się po stronie demokracji, lecz to oznaczało sprzeciwienie się woli Marszałka. „Taki człowiek jak Piłsudski rodzi się tylko raz na 200 lat” – oświadczył przybyłym Mościcki, nie chcąc nawet słuchać o tym, że w kwestiach kluczowych dla państwa mógłby mieć własne zdanie.
Na co poluje prezydent
Pierwsze lata Wielkiego Kryzysu, gdy II RP stale balansowała na skraju bankructwa, Mościcki spędził z fuzją w ręku. Cokolwiek kładł na jego biurku premier, podpisywał bez oporu, po czym uciekał do pałacyku w Spale. Tam organizował bale lub polował. Otoczeniu imponował witalnością. Nazajutrz po całonocnej zabawie jeździł konno, powoził bryczką, pokonywał pieszo w lesie wiele kilometrów. Gorzej taki tryb życia znosiła pierwsza dama. Na serce chorowała od dawna, aż w sierpniu 1932 r. zmarła. Była to trzecia z tragedii, jakie w krótkim czasie dotknęły prezydenta. Wcześniej tyfus zabił jego syna Franciszka, potem zmarł zięć.
Ciężko doświadczony przez los poszukał ukojenia w ramionach sekretarki ze swojej kancelarii Marii Nagórnej, młodszej od niego o 29 lat. Wówczas po raz pierwszy sprzeciwił się Marszałkowi, któremu ten związek się nie spodobał. Co gorsza, porzucony mąż wybranki, kapitan Nagórny, pozostawał prezydenckim adiutantem. Sprawa na odległość pachniała skandalem, lecz profesor się uparł i nic go nie było w stanie odwieść od chęci ponownego ożenku. Nawet to, że Maria Nagórna, aby wziąć ślub w obrządku katolickim, musiała uzyskać kościelne unieważnienie poprzedniego związku.
To, że zdesperowany Mościcki, podobnie jak Piłsudski czy płk Beck, mógł przejść na ewangelicyzm, byle dopiąć celu, zdopingowało do działania papieża Piusa XI. Wszelkie formalności zostały od ręki pozytywnie załatwione i niewiele ponad rok po śmierci żony Mościcki stanął na ślubnym kobiercu. „W ślad za świeżymi jeszcze depeszami kondolencyjnymi z powodu śmierci dostojnej małżonki należało śpieszyć się z wysłaniem panu prezydentowi depesz gratulacyjnych” – zapisał złośliwie płk Marian Romeyko.
Takie postępowanie nie budowało szacunku do liczącego sobie już 66 lat polityka. Na skromnej uroczystości ślubnej nie pojawiło się wielu gości, w tym Józef Piłsudski, który wymówił się chorobą. Zresztą Marszałek był coraz bardziej rozczarowany prezydentem. Wprawdzie profesor perfekcyjnie spełniał jego wymagania, ale sytuacja polityczna ulegała zmianie. Stan zdrowia Piłsudskiego przedstawiał się coraz gorzej i Komendant zaczął myśleć o następcy. W tym czasie pieczę nad przygotowywaniem nowej konstytucji sprawował Walery Sławek, najbardziej zaufany człowiek Marszałka. Nowa ustawa zasadnicza miała dać prezydentowi władzę iście królewską, bo krojono ją na miarę osobowości Piłsudskiego. Tymczasem wiele wskazywało na to, że będzie służyła komuś innemu. Dlatego Komendant w 1933 r., gdy kadencja Mościckiego dobiegała końca, poważnie nosił się z zamiarem, żeby kolejnym prezydentem uczynić Sławka. Ostatecznie postanowił się wstrzymać do czasu przyjęcia przez parlament nowej konstytucji i pozostawił na Zamku Królewskim kochliwego profesora.
Wybory w zdominowanym przez obóz rządzący Zgromadzeniu Narodowym były formalnością. Ale drugie zaprzysiężenie Mościckiego 9 maja 1933 r. na Zamku Królewskim, zgodne z życzeniem Piłsudskiego, odbyło się szybko i bez celebry. Sprawiając wrażenie, że sanacja wstydzi się swojego człowieka. Jednak wbrew pozorom nie był on tak naiwny, jak już powszechnie uważano. W tym czasie spotkał się z nim prof. Wojciech Świętosławski, aby porozmawiać o przyszłości. „Na wypadek utraty zdrowia i możności osobistego prowadzenia spraw państwa przez Marszałka należy zdaniem moim mieć całą świadomość tego, że w najbliższym otoczeniu Marszałka nie ma ludzi, którzy mogliby wziąć stery w swe ręce, nie wywołując sprzeciwu ze strony społeczeństwa” – zagaił rozmowę. Mościcki słuchał uważnie wywodu, ale sam mówił niewiele. „Prezydent nie zaprzeczył mi. Jednakże uznając słuszność mego twierdzenia, że jest jedyną osobą mogącą skupić naród, z całą siłą zaakcentował, że dopóki czynny jest Marszałek, on osobiście musi pozostać w cieniu. Dwóch jednocześnie wielkich przywódców narodu być nie może” – oznajmił Świętosławskiemu.
Metamorfoza starszego pana
Nową konstytucję Ignacy Mościcki podpisał 23 kwietnia 1935 r. Od tego dnia wedle własnego uznania mógł powoływać premiera, prezesa Sądu Najwyższego, prezesa NIK, generalnego inspektora sił zbrojnych (na okres wojny wodza naczelnego), zawetować ustawę uchwaloną przez parlament lub rozwiązać Sejm i rządzić za pomocą dekretów.
Zaledwie trzy tygodnie później zmarł Piłsudski. Zgodnie z ostatnią wolą Marszałka po jego śmierci kolejnym prezydentem miał zostać przywódca „pułkowników” – Walery Sławek. Przez pierwsze trzy miesiące nic nie zapowiadało, żeby to miało się zmienić. Zupełnie nie doceniono, że Mościcki mianował (wypełniając zresztą wolę Piłsudskiego) generalnym inspektorem sił zbrojnych gen. Edwarda Rydza-Śmigłego. Prezydent miał też dobre relacje z ministrem spraw zagranicznych płk. Józefem Beckiem. W rządzie zaś wymusił zmianę na kluczowym stanowisku ministra skarbu, powierzając je swojemu najbardziej oddanemu współpracownikowi inż. Eugeniuszowi Kwiatkowskiemu.
Po tych manewrach przedstawił ekspertyzę prawną mówiącą, że z urzędu prezydenta ustąpić nie może. Zaskoczeni „pułkownicy” próbowali stawiać opór, lecz szefem rządu został gen. Felicjan Sławoj Składkowski protegowany przez Rydza-Śmigłego. W efekcie „pułkowników” usunięto z życia politycznego, zaś Sławek na otarcie łez otrzymał od Mościckiego Order Orła Białego i posadę prezesa Instytutu Historycznego im. Józefa Piłsudskiego (trzy lata później popełnił samobójstwo).
Tymczasem profesor znów okazał się idealnym prezydentem. Przynajmniej dla innych polityków z wielkimi ambicjami. Choć mógł zapewnić sobie władzę absolutną, podzielił się nią z awansowanym na marszałka Rydzem-Śmigłym oraz płk. Beckiem. Utworzyli triumwirat decydujący o sprawach najważniejszych dla kraju. Przy czym Beck kierował polityką zagraniczną, a Rydz-Śmigły kontrolował siły zbrojne i kwestie bezpieczeństwa, natomiast rola Mościckiego pozostawała mniej zauważalna. Skupił się bowiem na wspieraniu rozwoju gospodarczego Polski, za co uczynił odpowiedzialnym Eugeniusza Kwiatkowskiego.
Inżynier przygotował plany stworzenia Centralnego Okręgu Przemysłowego na obszarze województw kieleckiego i lubelskiego. Zaplanowano zbudowanie 17 dużych wytwórni sprzętu militarnego oraz hut. Intensywna rozbudowa sektora zbrojeniowego była jak najbardziej uzasadniona, bo coraz agresywniejsza polityka Adolfa Hitlera zapowiadała, że pokojowe czasy w Europie dobiegają końca. Zresztą Mościcki nie mógł mieć złudzeń co do planów III Rzeszy, bo od 1935 r. w Białowieży regularnie bywał marszałek Hermann Göring. Wielki Łowczy Rzeszy oficjalnie przyjeżdżał na polowania z polskim prezydentem, lecz w prywatnych rozmowach nie ukrywał, że Hitler będzie dążył do starcia ze Związkiem Sowieckim i że chce widzieć Polskę u boku Niemiec. Jednak zarówno Beckowi, jak i Mościckiemu nie marzyła się szaleńcza wyprawa wojenna na wschód. Dążyli więc do jak największego wzmocnienia Rzeczypospolitej i balansowania między dwoma totalitarnymi mocarstwami.
Możliwość zawarcia przez Hitlera sojuszu ze Stalinem przeciw Polsce nikomu nie przychodziła do głowy. Tym bardziej że Göring okazywał gospodarzom zawsze tyle serdeczności. Kiedy podczas polowania w Białowieży w lutym 1937 r. zabił trzy wilki, dwa rysie i kilka dzików, w rewanżu podarował prezydentowi Polski terenowego mercedesa, nazwanego oficjalnie samochodem myśliwskim. Sojuszu Polski tym jednak nie kupił. Dla Ignacego Mościckiego ani wojna, ani totalitarna dyktatura nie miały w sobie uroku.
Co więcej, jesienią 1938 r. z uwagą przeczytał memorandum przysłane mu przez Kazimierza Bartla. Niegdyś ulubiony premier Piłsudskiego na początku lat 30. utracił zaufanie Marszałka i wrócił do pracy naukowej na Politechnice Lwowskiej. Jednak gdy system polityczny, który niegdyś współtworzył, zaczął się degenerować, stał się zwolennikiem demokracji. Pod memorandum wzywającym do jej odbudowania II RP podpisało się wielu znanych polityków i naukowców. Tym razem Mościcki nie pozostał głuchy na prośby dawnych kolegów. Zaczął nawet dyskretnie sondować wśród przywódców partii opozycyjnych, czy byliby otwarci na rozmowy o możliwości przeprowadzenia w Rzeczypospolitej w pełni demokratycznych wyborów. Wrzesień 1939 r. przekreślił te plany. Co gorsza, w momencie próby stało się aż nadto widoczne, że Mościcki miał zadatki na męża stanu, lecz nie mógł nim zostać z powodu słabego charakteru. Silnej woli, której tak zazdrościł Piłsudskiemu, po prostu nie posiadał. Z ulgą pozbył się odpowiedzialności ze swoich barków, oddając całą władzę marszałkowi Rydzowi-Śmigłemu. Ewakuacja wraz z rządem do Rumunii i internowanie były już tylko smutnym epilogiem. Nie tego oczekiwali obywatele po prezydencie, nawet jeśli zakładali, że Ignacy mało znaczy. ©?
Ale choć imprezy organizowane na Zamku przez głowę państwa bywały udane, obywatele jakoś nie chcieli docenić znaczenia swojego prezydenta. Podsumowywali tę kwestię złośliwą rymowanką: „Tyle znaczy, co Ignacy, a Ignacy g...o znaczy”