Niedawną wypowiedź szefa FBI cytowano i komentowano tak szeroko, że nie ma już potrzeby jej przytaczać. Brakuje mi za to zastanowienia nad reakcjami, które wywołała. Politycy (niemal) wszystkich opcji, dziennikarze i publicyści (niemal) wszystkich polskich mediów zaczęli niezwykły wyścig w konkurencji „bezkompromisowy patriotyzm”.
Usłyszeliśmy żądania oficjalnych przeprosin z Białego Domu i dymisji autora nieszczęsnej wypowiedzi. Szybko stało się to wszystko mocno groteskowe – jeden z polityków opozycji zaproponował, by przy najbliższej okazji dać Amerykanom po nosie i gdyby czegoś od nas chcieli, właśnie tego im odmówić. Kłopot w tym, że to my w obliczu sytuacji za naszą wschodnią granicą desperacko potrzebujemy Amerykanów i namawiamy, by zwiększali swoją obecność wojskową w Polsce. Wprawdzie ostatecznie polityk nie rzucił: „Zabierzcie sobie wasze czołgi i rakiety, rozmieśćcie je nad Zatoką Meksykańską”, ale wrażenie i tak zrobił, a przecież o to chodziło. Inny żądał, by Bronisław Komorowski zadzwonił z pretensjami do Białego Domu, ale sam sobie przypomniał, że kiedyś prezydent Barack Obama też zaliczył podobną wpadkę, mówiąc o „polskich obozach zagłady”, a zatem jest „kłamcą”, do którego dzwonić nie warto. Żeby nie ograniczać się do opozycji – dla „równowagi” doradca prezydenta RP nazwał Jamesa Comeya „durniem”. Co gorsza – nawet po tym wszystkim ów „dureń” z FBI nas, Polaków, nie przeprosił. Zgroza!
Czy podczas wojny naprawdę nie było Polaków, którzy współpracowali z nazistami? Czy nie dość powiedziano o Jedwabnem i – jakże wielu – podobnych miejscach? Czy nigdy nie słyszeliśmy o „szmalcownikach”? Czy nie czytaliśmy o tym, że Polacy, którzy ukrywali swoich żydowskich rodaków, nie przyznawali się do tego sąsiadom nawet po wojnie, gdy ze strony okupanta nic im już nie groziło? Czy nie zadawaliśmy sobie – przynajmniej niektórzy z nas – pytania, dlaczego woleli milczeć? Dlaczego teraz tak gorączkowo chcemy o tym wszystkim zapomnieć, rozpaczliwie nazywając tych, którzy ratowali ludzi, „Polakami”, a innych, którzy w jakiejś mierze przyłożyli rękę do Zagłady – „zdemoralizowanymi jednostkami”? Czy nasza historia staje się inna, gdy mówi o niej ktoś z zewnątrz? James Comey powiedział nie tyle o jedno zdanie za dużo, ile raczej o 99 za mało – czy to jednak znaczy, że to jedno jest nieprawdziwe?
Polacy nie lubią jeden drugiego chyba częściej niż inne narody, ale samych siebie – jako zbiorowość – wprost kochają. Czy zauważyli Państwo wszystkie te frazy, że podczas wojny „pomagaliśmy”, „ratowaliśmy”, „zdaliśmy egzamin”? Dowodem mają być drzewka w Yad Vashem, których – ileż razy to powtórzono – „Polacy mają więcej niż inne narody”. To prawda, tyle że przy każdym z nich jest imię i nazwisko. To konkretni ludzie musieli pokonać niewyobrażalny strach o siebie i najbliższych, by zachować się przyzwoicie. Jakie mamy prawo przypisywać sobie choć część ich zasług? To, że mieszkamy na tej samej ziemi kilkadziesiąt lat później? Czy to, że mówimy tym samym językiem i o tym wszystkim czytamy – nieprzesadnie często, bo „jak można czytać o takich potwornościach” – daje nam prawo do dumy z polskich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata?
Jeśli tak bardzo chcemy być dumni, musimy na to zasłużyć, ale na własny rachunek. Okazji nie brakuje – z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu płyną do nas tysiące zrozpaczonych ludzi wygnanych ze swoich ojczyzn przez wojny, głód i biedę. Setki już zginęły i jeszcze zginą w falach Morza Śródziemnego – tego samego, nad którym tak lubimy latem cieszyć się życiem na jakiejś włoskiej czy greckiej wyspie. Ale już wstępny pomysł, by Europa nie pozostała na tę tragedię obojętna i przygarnęła choć część tych ludzi, wywołał gwałtowne, za to zgodne, protesty europejskich rządów i społeczeństw.
Jeśli historia cokolwiek nam nakazuje, to abyśmy pamiętali. Na przykład o tym, że hitlerowcy początkowo wcale nie zamierzali Żydów zgładzić. Chcieli się ich w jakiś sposób pozbyć, tyle że inne państwa wcale nie chciały ich przyjąć. Warto poczytać choćby o historii 937 pasażerów statku „St. Louis”, którzy wiosną 1939 r. próbowali dostać się do Ameryki Północnej. Nie przyjęły ich ani Stany Zjednoczone, ani Kanada. Statek zawrócił do Europy, a rejs odtąd nazywany jest „podróżą przeklętych”.
Jeden z polskich dziennikarzy, donosząc o wstępnej zgodzie części polskich eurodeputowanych na przyjęcie imigrantów, dopisał takie oto zdanie: „Zajęli stanowisko niekorzystne dla Polski”. Od tej pory nie mogę przestać myśleć o tym, co pisali amerykańscy dziennikarze 76 lat temu, gdy ostrzegawcze salwy kanonierek pod banderą USA odebrały ostatnią nadzieję pasażerom liniowca „St. Louis”. Bo to, że kilka lat później zmienili zdanie – wydaje się pewne.
Dziennik Gazeta Prawna