Jeszcze wczoraj rano myślałam, że rząd Mykoły Azarowa odejdzie w niepamięć. Że Wiktor Janukowycz zachowa się jak władze PRL-owskie i będzie chciał rozmawiać z Unią Europejską (w końcu wykonał telefon do Jose Manuela Barroso, aby wznowić negocjacje o umowie stowarzyszeniowej), z narodem (choćby w taki sposób, że posypią się kary za brutalne tłumienie przez milicję manifestacji), z opozycją (jaki kierunek obiera na przyszłość nasz wschodni sąsiad: Rosja czy UE).





Że odwoła wizytę w Chinach ze względu na obecną sytuację w kraju. Że skłoni go do tego przeszłość – już raz został pozbawiony władzy w wyniku pomarańczowej rewolucji. Byłam w błędzie. Prezydent Ukrainy wykonał kilka pozorowanych ruchów, by ostudzić nastroje i zbudować sobie wizerunek skłonnego do współpracy i wsłuchiwania się w wolę obywateli. I pojechał do Chin. A jego administracja zaczęła stosować opresję wobec manifestujących.
Na razie sprytnie rozgrywa wszystkich. Czy zapłaci za to? Powinien. Ale czy to się wydarzy i kiedy? Nie wiadomo. Jakiej determinacji, jakich wysiłków i jakich kosztów ze strony Ukraińców, Polski i innych krajów UE potrzeba, aby to się stało? Maksymalnych, jeśli Ukraina ma być częścią wspólnoty europejskiej, a nie imperium rosyjskiego.